Skończył z bieganiem. Tak jak obiecał. Ale brakowało mu wysiłku, zmęczenia. Energia zaklęta w mięśniach domagała się ekspresji. Taką ma naturę. Po prostu kocha ruch, tyle że ten ruch musi mieć intencję. Swój słynny już maraton dookoła świata nazwał „Biegiem dla Pokoju”.
A co teraz?
Dostępny PDF
Historię tego biegu opowiedział w Gdyni na ubiegłorocznych Kolosach, zdobywając statuetkę w kategorii wyczyn roku, a do tego nagrodę publiczności i dziennikarzy. Porwał wszystkich swoją opowieścią. Odbierając Kolosa, mówił: „Nie ma ludzi z małych wiosek, są tylko ludzie z małymi marzeniami”.
Co może jeszcze zrobić biegacz, który w swoim ostatnim maratonie pokonał ponad 20 tysięcy kilometrów, ale wyruszając na tę eskapadę, obiecał żonie, że będzie to jego bieg ostatni?
KTO NIE BIEGA, TEN PŁYWA
Kiedyś na wiejskim asfalcie spotkał niepełnosprawnego Adama, który trenuje na wózku wyścigowym. Przypomina sobie o nim, kiedy kolega podpowiada mu, że bieganie można zastąpić czymś innym, na przykład pływaniem. Piotr Kuryło tak naprawdę boi się wody. Po wypadku kajakiem na rzece Tag, gdzie o mały włos nie utonął, myślał, że już nigdy nie będzie pływał. To nie jego żywioł. Ale ze swoimi strachami też trzeba się mierzyć. Więc może właśnie kajakiem? Kajakiem po królowej polskich rzek, Wiśle?
Tyle że Piotr nie lubi łatwych ścieżek, więc popłynie pod prąd. Dokąd się da. Ile wytrzyma. Tu tak naprawdę nie chodzi o sprawność fizyczną czy doświadczenie wyczynowca, lecz o upór, determinację i siłę psychiczną. O ile rzeka pozwoli.
„My zawsze mamy pod prąd” – mówił Adam. Dla niepełnosprawnych nawet pozornie prosta droga to często „Himalaje” przeszkód. Piotr tak właśnie nazwie swoją nową wielką podróż: „Zawsze pod prąd”. Chce nią zwrócić uwagę na problemy osób niepełnosprawnych. Na rzeczywistość, w której żyją, gdzie proste, zwyczajne dla zdrowego człowieka sprawy stają się barierami prawie nie do pokonania. I na niezłomność tych ludzi.
Z firmy „Solarsky” dostaje żółty, turystyczny kajak. Taki zwyczajny, jakie pływają po Czarnej Hańczy i Rospudzie. Kilka tygodni treningu na augustowskich rzekach i jeziorach. Wskazówek udzielają mu trener kajakarzy Andrzej Siemion i mistrz olimpijski Marek Twardowski. Uczy się techniki wiosłowania u najlepszych. Wie, że u kajakarza ma pracować całe ciało, nie tylko ręce. Ruch zaczyna się od nóg. Ale tak naprawdę dopiero Wisła pokaże mu wszystkie niedociągnięcia treningowe i udzieli porządnej lekcji rozumienia wody.
7 października 2012 roku woduje kajak pod Kapitanatem Portu w Gdańsku. Podpływa w kierunku latarni morskiej, a potem zawraca kajak i kieruje go pod prąd rzeki.
DALEJ NIŻ PÓŁMETEK
Temu, kto płynie pod prąd, sam widok Elektrowni Kozienice w Świerżach Górnych dodaje energii.
ILE WISŁY W WIŚLE
Górski odcinek rzeki przepływającej przez miasto Wisła.
JAK CZYTAĆ WODĘ?
Początkowo płynie dość szybko. Blisko morza prąd jest niewielki, ale im dalej od ujścia, tym więcej rzeka wymaga siły i uwagi. „Powinienem był mocniej trenować” – mówi. Jeżeli chodzi o taktykę, to szybko uczy się czytać wodę. Dostrzegać, jak ona płynie, sprawnie omijać wiry, które – bywa – zawracają kajak. Nieźle musi się wtedy napracować. Wyszukuje słabszy nurt, nie brnie tam, gdzie jest najciężej, bo mięśnie tego nie wytrzymują. Kilka razy wpada też na mieliznę, bo woda zmącona. A z mielizny czasem trudno się wydostać. Płynie, czujnie wypatrując „niespodzianek”.
Na 859. kilometrze Wisły dogania go „Vistula Cruiser 30” z Żeglugi Wiślanej. Płynie z Żuław w górę rzeki. Pogoda kiepska. Silne porywy wiatru, fale deszczu, a na dużej rzece mały, żółty kajak… „Daleko do Krakowa?” – krzyczy kajakarz. W odpowiedzi słyszy śmiech na stateczku – myślą, że żartuje.
Całe dnie spędza na wodzie, robiąc dziennie około 30 kilometrów. Budzi się o wschodzie. Słońce o tej porze roku jest dość nisko, a on płynie na południe. Często świeci mu prosto w twarz i daszek czapki nie pomaga. Ale to niewielka uciążliwość w porównaniu z wysiłkiem.
„Nie umiem opisać wysiłku” – powie. Bo jak opisać zmęczenie? Kiedy czasem opadają ręce, czujesz tylko ból i myślisz: „Nigdy więcej!”. Marzysz, żeby ten kajak ktoś ukradł, żeby nie musieć dalej płynąć. Każda chwila wydaje się wiecznością, kiedy ból barku głuszy myśli. Właściwie boli wszystko. Ręce od wody robią się zbielałe i pomarszczone. Poza prądem rzeki walczysz jeszcze z wiatrem wiejącym prosto w twarz, z falami, zacinającym deszczem i zimnem. Wisłą pod prąd – to ekstremalny wysiłek.
W najcięższych chwilach myśli o haśle swojego rejsu: „Zawsze pod prąd!”. On przecież kiedyś ten spływ skończy, a ludzie niepełnosprawni mają całe życie pod górkę. Ich niezłomność go pokrzepia. Jest sprawny i zdrów jak ryba. Nie ma co – jeszcze kilka dni powalczy! W końcu do źródeł zawsze płynie się pod prąd.
DALEJ I WYŻEJ POD PRĄD
Forma przychodzi po dwóch tygodniach. I przywiązuje go do kajaka. Już nie myśli, że chciałby się go pozbyć. Kiedy 30 października kajak zjeżdża po ośnieżonym brzegu i odpływa sam, bez kajakarza, Piotr robi wszystko, żeby go odzyskać. Już nie chce go stracić. Walczy o niego i odzyskuje.
Robi się coraz zimniej. W nocy przymrozki. Namiot, cienka karimata, śpiwór i wilgoć. Mało śpi, bo zimno nie pozwala. Gdzieś za Dęblinem, przed południem, na przybrzeżnym krzaku dostrzega rozciągniętą kolorową kurtkę. Podpływa. Dookoła nie ma śladu żadnych ludzi. Kurtka jest ciepła i wisi już dość długo. Jest dobrej jakości. Zabiera ją z wdzięcznością dla tego, który ją kiedyś tu zostawił. „Może to Marek Kamiński ją porzucił, bo było mu za gorąco, kiedy kilka lat temu zimą płynął w odwrotną stronę?” – żartuje, opowiadając o tej historii. Ale w nocy już mu ciepło – znaleziona kurtka zdaje egzamin.
4 listopada dopływa do Krakowa. Witają go ludzie i media. Jest chyba we wszystkich kanałach telewizyjnych. Ale to nie triumfalne zakończenie. Następnego dnia trzeba ruszać dalej.
Kilometraż największej polskiej rzeki zaczyna się od ujścia Przemszy do Wisły i w tym miejscu liczy się jako zerowy. Od tego właśnie miejsca Wisła traktowana jest jako żeglowna droga wodna aż do Morza Bałtyckiego. Właściwie na tym mógłby spływ zakończyć. Przepłynął już całe 941 kilometrów tejże drogi. Ale źródła rzeki są dalej. Piotr znowu wsiada do kajaka.
Powyżej Jeziora Goczałkowickiego Wisła jest górską rzeką o dużym spadku i licznych progach kamiennych i betonowych. Kajak spisuje się znakomicie. Jest lekki i mocny. Wprawdzie dno porysowane, ale jest cały. „Jak by to było bez blizn?” – mówi Piotr. A tu coraz więcej progów i brnięcia po kamieniach niż pływania. Cieszy się, że zabrał ze sobą gumiaki. Teraz bardzo się przydają. Tak dociera do Wisły – miasta u podnóża Beskidu Śląskiego, wtulonego w rzeczną dolinę. Tutaj liczne źródła na zboczach Baraniej Góry łączą się w potoki Czarnej i Białej Wisełki, do których dołącza potok Malinka.
Po 41 dniach wysiłku, 17 listopada 2012 roku, Kuryło kończy swoją wyprawę w Jeziorku Czerniańskim, gdzie spotykają się obie Wisełki. W 1973 roku, w miejscu ich połączenia, wybudowano zaporę ziemną oraz sztuczny zbiornik wodny dla celów retencyjnych i jako ujęcie wody pitnej, nazwany właśnie jeziorkiem Czerniawskim. Tu następuje koniec spływu.
PIOTR WIELKI
17 listopada 2012, po 41 dniach, zmagań z żywiołami, Piotr Kuryło dotarł do celu.
ZADANIE WYKONANE!
Piotr Kuryło z Adamem, który zainspirował go do wyprawy mającej zwrócić uwagę na problemy osób niepełnosprawnych.
WSZYSCY LUDZIE DOBREJ WOLI
Wieść o człowieku, który płynie jesienią Wisłą pod prąd, szybko rozchodziła się wzdłuż trasy. Wystarczyło kilka wzmianek w telewizji i lokalnych gazetach. Pojawili się rodacy, którzy dawali mu wsparcie – słowami otuchy, jedzeniem, zaproszeniem do domu. Piotr mówi, że ludzie na jego drodze odgrywali bardzo ważną rolę. Że spotkania z nimi to najpiękniejsza rzecz w tej wyprawie. Jest im wszystkim bardzo wdzięczny.
Przynajmniej raz w tygodniu był zabierany na nocleg do ciepłego domu. To bardzo ważne, kiedy ma się wilgotne rzeczy. Można je wysuszyć, ogrzać się, umyć w ciepłej wodzie. Niektórzy wracali do niego na trasę, spotykali go na kolejnych obozowiskach, a czasem – jak Adam z Bydgoszczy – rozbijali obok namiot, by towarzyszyć mu podczas noclegu. Niekiedy przejeżdżali wiele kilometrów, żeby go spotkać, zapytać, czy czegoś nie potrzebuje, potowarzyszyć, porozmawiać przez chwilę. Rozpoznawali go też wędkarze. Zapraszali do ogniska, ostrzegając przed zwężeniem czy bystrzem rzeki.
Bez tego zainteresowania i życzliwości czułby się samotny. I byłoby mu znacznie trudniej. Z wysiłkiem i przyrodą mierzył się sam, ale doświadczał przy tym szczerego, ludzkiego wsparcia. I to było dla Piotra najważniejsze.
Co jeszcze chciałby osiągnąć? Marzy mu się wyprawa rowerem z Lizbony do Władywostoku. Z maratonu dookoła świata najmilej wspomina Rosję i ludzi mieszkających na Syberii. Od nich doświadczył najwięcej bezinteresownej pomocy. Chciałby tam wrócić.