Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2013-03-01

Artykuł opublikowany w numerze 03.2013 na stronie nr. 42.

Tekst i zdjęcia: Agnieszka Bielecka, Zdjęcia: Adam Bielecki, Dariusz Załuski,

Zimowy Gasherbrum zdobyty!


Trzy dni trwała walka o utrzymanie bazy. Straciliśmy cztery namioty. Przedsionek mesy został rozdarty na pół, a Hiszpanie z międzynarodowej wyprawy stracili dach. Janusza wraz z jego namiotem wiatr porwał i przeniósł o cztery metry. Tak wyglądał półmetek naszej zimowej wyprawy na Gasherbrum I.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Jesienią 2011 roku w Katmandu prowadziłam grupę turystyczną, a mój brat przebywał tam po wyprawie na Makalu. Tam właśnie pierwszy raz usłyszałam od niego, że być może pojedzie zimą na wyprawę w Karakorum. Potem, już w Polsce, gdy oświadczyłam, że chcę się z nimi zabrać, bo potrzebuję wakacji, zakomunikował mi, że jestem wariatką.
Uparłam się. Chciałam wrócić do Pakistanu – potrzebowałam pojechać gdzieś na koniec świata, a wyprawa z kolei potrzebowała kierownika bazy. Rozmowa z Arturem Hajzerem, szefem wyprawy, wyglądała jakby chodziło o pracę w korporacji: „Obsługa komputera? Zdolności organizacyjne? Montowanie filmów? Pisanie relacji? Doświadczenie w zakresie PR? Umiesz się przywiązać do liny?”. Zostałam zakwalifikowana.

 

 

WIEJE JAK NA DIABLAKU

 

Wspinamy się powoli niewielką stromą granią po prawej stronie doliny lodowca Baltoro. Mieliśmy dzisiaj do pokonania długi odcinek. Po wyjściu z Payu, gdzie znajduje się ostatni pasterski szałas na trasie, szybko weszliśmy na lodowiec. Temperatura gwałtownie spadła, choć i wcześniej nie było zbyt ciepło. To był długi dzień, ale widoki piękne – minęliśmy majestatyczną wieżę Trango oraz masyw nazywany Katedrą. Dopiero teraz niebo zachmurzyło się i zaczął sypać śnieg.
Kontynuując wspinaczkę, trafiłam do obozu wojskowego w Urdukas, skąd pakistańscy żołnierze skierowali mnie w prawo, do miejsca naszego obozu. Znalazłam się na obszernej skalnej platformie w momencie, gdy wdrapywał się na nią Janusz. Zapytany przez mojego brata, trzymającego w rękach kamerę, jak się szło, odpowiedział: – Spoko, jak na Babią Górę. Porównanie całkiem trafne, bo zaczęło wiać – a na Diablaku zawsze wieje.
Zanim rozbiliśmy nasz namiot, mój odtwarzacz MP3 zamarzł i odmówił współpracy – nie udało się go uruchomić już do końca wyprawy. W dużym namiocie rozłożyliśmy śpiwory. Było nas dziesięcioro: nasza wyprawa – Adam Bielecki, Janusz Gołąb, Artur Hajzer i ja – oraz sześciu członków wyprawy międzynarodowej Gerfrieda Goeschla. Wszyscy idziemy na Gasherbrum I (8068 m n.p.m.), planując pierwsze zimowe wejście na ten szczyt.
Kubki z gorącą herbatą parowały. Adam w grubych rękawicach przekładał strony książki. Trzeci dzień trekkingu do bazy się kończył. Zaczynała się pierwsza z pięćdziesięciu siedmiu nocy na lodowcu.

 

NA LINII FRONTU

Adam Bielecki (drugi z prawej) z pakistańskimi żołnierzami w bazie wojskowej. W tle Gasherbrum I.

NASZE WIGWAMY W HIMALAJACH

Podstawa sukcesu, czyli baza wyprawy na lodowcu Abruzzi, na wysokości 5030 m n.p.m.

TRUDNY START

Najtrudniejszy technicznie fragment drogi na Gasherbrum I zaczynał się zaraz nad bazą, na wysokości 5100 m, a kończył w Obozie I na 5950 m. Ten odcinek to tzw. Icefall, czyli lodospad. Jest on szczególnie trudny zimą, gdy wiatry odsłaniają setki lodowych szczelin. Na zdjęciu Artur Hajzer przed wejściem na lodospad.

 

NAJWYŻSZE NA ŚWIECIE POLE BITWY

 

Z Urdukas do bazy docieramy w trzy dni. Jest 21 stycznia. Pogoda się popsuła, zachmurzenie i opady śniegu zasłaniały K2 i Świetlistą Ścianę Gasherbrum IV, a na Concordii widzieliśmy tylko podstawę Mitre Peak. Ostatnią noc przed bazą, dzięki uprzejmości armii pakistańskiej, spędziliśmy w obozie wojskowym. W siedem osób spaliśmy w małym igloo z laminatu, osmolonym naftowymi palnikami – standardowym pomieszczeniu żołnierzy stacjonujących na lodowcu Baltoro.
Obozy armii znajdują się na trasie do bazy i są oddalone od siebie o cztery godziny marszu. W pobliżu bazy znajduje się największy z nich, w którym rezyduje pakistański major – dowódca sił zgrupowanych na lodowcu. Żołnierze określają ten rejon mianem najwyżej na świecie położonego pola bitwy. Poprzez Conway Saddle na wysokości 6110 m n.p.m. przebiega granica, czy raczej (biorąc pod uwagę trwający o nią spór między Indiami a Pakistanem) linia demarkacyjna, ustalona przez ONZ w 1949 roku. Trzy kilometry na północny zachód od przełęczy Indie i Pakistan graniczą z kolejnym potężnym sąsiadem – Chinami, które włączyły się do otwartego konfliktu w latach 1960. po stronie Pakistanu.
Temperatury w bazie, położonej na lodowcu Abruzzi na wysokości 5030 m n.p.m., wahają się pomiędzy -20°C a -30°C. W mesie dzielonej z międzynarodową wyprawą działają dwa grzejniki. W namiotach zamarzają wilgotne chusteczki, ale w dwóch śpiworach puchowych i z butelką ciepłej wody w nogach jest ciepło. Poranki to studiowanie prognoz pogody i odbiór poczty.
Chłopaki się niecierpliwią i gdy tylko aura pozwala, wyruszają założyć Obóz I, powyżej lodowca, na wysokości 5950 m n.p.m. Za pierwszym wyjściem udaje im się wyznaczyć i przygotować na lodowcu jedną trzecią odcinka do „jedynki”. Dopiero przy drugim wyjściu, po jedenastu godzinach marszu przez lodowy labirynt, docierają do celu.

 

 

DŁUGA LEKCJA CIERPLIWOŚCI

 

Film o wspinaniu w górach najwyższych, zwłaszcza zimą, byłby długi i nudny – głównie o siedzeniu w bazie i czekaniu na pogodę. Na szczęście stosunkowo szybko, bo w osiemnaście dni od przybycia do bazy, udało się założyć Obóz III na wysokości 7000 m n.p.m. Nie obyło się bez strat. Jeden z naszych dwóch pakistańskich partnerów, Ali Sadpara, poważnie odmroził sobie paluchy w trakcie wyjścia przez Kuluar Japoński do „trójki” i został wyeliminowany z akcji. Drugi, Shaheen Baig, wpadł do szczeliny w czasie jednego z powrotów przez lodowiec, ale na szczęście nic mu się nie stało.

 

BOHATEROWIE DRUGIEGO PLANU

Nasi tragarze w drodze do bazy na Concordii.

SZCZYT G1

Gasherbrum Pierwszy (pierwszy z lewej) widziany z bazy.

NA LODOSPADZIE

Artur, Adam i Janusz w drodze do Obozu I.


Od 9 lutego – dnia, w którym założono Obóz III – rozpoczyna się długa lekcja cierpliwości. W lutym warunki pogodowe wyraźnie się pogarszają. Dni upływają nam w mesie na grze w szachy, domino, brydża oraz czytaniu książek. Wieczorami oglądamy filmy. Kilka razy na dobę z niecierpliwością studiujemy wykresy pogodowe.
Kurtuazyjne wizyty w obozie wojskowym pokazują, że konflikt graniczny ma realny wymiar. Duży obszar w jego pobliżu, otoczony drutem kolczastym, to miejsce, gdzie spadły kiedyś indyjskie rakiety, które nie odpaliły. Cały czas jest to aktywne pole minowe. Tuż obok, w żołnierskim igloo dowódcy, częstowani jesteśmy grillowanym kurczakiem.
19 lutego ma się zacząć sztorm, a wiatr w bazie może przekroczyć nawet 120 km/godz. Trzeba pójść do „jedynki”, zwinąć namiot i donieść ładunki. Ali się odmroził, a Shaheen nie może pójść sam. Chłopakom nie uśmiecha się chodzenie po lodowcu – Artur pół żartem, pół serio rzuca, żebym poszła z Shaheenem. Podchwytuję temat i po próbnym wyjściu na lodowiec 17 lutego wyruszamy z transportem. Reszta wyprawy umacnia bazę przez burzą. Przejście przez lodowiec jest faktycznie mozolne i niebezpieczne, ale po 11 godzinach udaje nam się dotrzeć do Obozu I. Następnego dnia zwijamy namiot i wracamy do bazy, która jest przygotowana jak przed bitwą.
Walka z wiatrem trwała trzy dni. Janusz wraz z namiotem przefrunął kilka metrów. Straciliśmy cztery namioty. 21 lutego wiatr zaczął słabnąć.
Doprowadzamy bazę do porządku. Powraca rutyna zdominowana śledzeniem prognoz. 27 lutego jest nadzieja na okno pogodowe. Artur, Janusz, Adam i Shaheen wyruszają dwa dni wcześniej z planem ataku szczytowego. Silny wiatr wywiewa ich z Kuluaru Japońskiego. Atak się załamuje i wracają do bazy. W drodze powrotnej Janusz pechowo wpada do szczeliny – ma rozbity nos i potłuczone biodro. Nastroje spadają, pogoda jest fatalna, długie oczekiwanie nadweręża naszą cierpliwość.

 

 

GASHERBRUM JEST NASZ

 

8 marca otwiera się kolejna możliwość ataku szczytowego. 6 marca wszyscy wyruszają do góry, baza się wyludnia. Wieczorem wraca Darek Załuski, który wycofał się z ataku międzynarodowej ekipy Goeschla. Obie wyprawy, idąc różnymi drogami, mają się spotkać na szczycie 8 marca. Siedzimy z Darkiem i Pakistańczykami obsługującymi bazę jak na szpilkach. Dyżury przy radiu, nieprzespane noce.
7 marca silny wiatr nie pozwala na dojście do Obozu III. Wszyscy: Adam, Janusz, Artur i Shaheen zawracają do „dwójki”. Mamy problemy z komunikacją z Goeschlem.
Analiza map pogody pozwala jednak na skonstruowanie nowej strategii i ponowienie ataku szczytowego. W bazie godziny dłużą się niemiłosiernie. Przyklejeni do radia i komputera nie możemy sobie znaleźć miejsca, bo nic więcej nie możemy zrobić.

 

OSTATNI PRZYCZÓŁEK

Obóz III na wysokości 7000 m n.p.m.

ADAM ZDOBYWCA

Bielecki na szczycie.

NASZE ORŁY

Członkowie polskiej zimowej wyprawy na G1, w komplecie: Artur Hajzer, Janusz Gołąb, Adam Bielecki i Agnieszka Bielecka.


Około ósmej rano 9 marca 2012 Adam nawiązuje połączenie z bazą – ze szczytu! Emocje są niesamowite. Dominuje radość i ulga. A ja cieszę się, że zaczną niebawem schodzić.
Zaraz potem połączył się też z nami Gerfried, informując, że oni właśnie zaczynają atak. I to, niestety, była ostatnia z nim rozmowa.
Nasza czwórka wróciła do bazy 10 marca. Adam Bielecki tak opowiadał o ich wejściu:
Pomimo odwrotu siódmego marca byliśmy zdeterminowani wykorzystać stosunkowo dobrą prognozę pogody i podjąć kolejną próbę zdobycia Gasherbrum I. Ósmego marca, wraz z Shaheenem i Januszem, ruszyliśmy do góry, aby w wystarczająco dobrych warunkach, po zaledwie pięciu godzinach i w świetnej formie, osiągnąć Obóz III. Shaheen pomógł nam jeszcze rozbić namiot i po wzruszającym pożegnaniu zszedł do Obozu II, gdzie czekał Artur.
My ok. godziny 15 byliśmy już rozgoszczeni w naszym dużym namiocie. Nagotowaliśmy dużo picia, udało nam się też coś przekąsić, przykryliśmy się jedynym posiadanym przez nas śpiworem i zapadliśmy w drzemkę. O 22 rozpoczęliśmy przygotowania do wyjścia, a równo o północy wyruszyliśmy do ataku. Była piękna bezchmurna noc z księżycem świecącym na tyle jasno, że nie musieliśmy używać czołówek. Po raz pierwszy na wyprawie siła wiatru była mniejsza niż prognozowana. Szybkie tempo wspinaczki podyktowane było niską temperaturą – jakikolwiek postój dłuższy niż kilka minut był wykluczony. Zmrożony firn, a miejscami lód, pozwalał szybko zdobywać wysokość, ale wymagał dużej koncentracji, szczególnie podczas zejścia, które w znacznej części odbyło się metodą front point. Ze względu na brak zagrożenia lawinowego mogliśmy iść wprost w stronę grani, unikając niezbędnego latem trzymania się blisko skał.
Świt zastał nas niedaleko grani szczytowej, na blisko 100-metrowym odcinku szklistego lodu, który okazał się być ostatnią przeszkodą w drodze do mety. Na szczycie spędziłem może osiem minut, wykorzystując ten czas na łączność radiową z bazą, robienie zdjęć i próbę – bezskuteczną – dostrzeżenia śladów międzynarodowej grupy Goeschla.
Zejście wymagało bardzo dużej koncentracji, a od Obozu III odbywało się ono w gwałtownie pogarszających się warunkach pogodowych. Do „dwójki” dotarliśmy, bardzo szczęśliwi i z niegroźnymi odmrożeniami, około godziny 17
.
Międzynarodowa wyprawa Gerfrieda Goeschla planowała, podobnie jak i nasza grupa, atakować szczyt 8 marca, jednakże zdobywali oni górę od strony południowej, pokonując nową drogę i następnie trawersując około 3-kilometrowe plateau na wysokości powyżej 7000 m n.p.m. Do poranka 9 marca nie wiedzieliśmy, czy im się to udało, czy nie, ze względu na problemy z łącznością. Kiedy Adam z Januszem schodzili ze szczytu, Gerfried nawiązał łączność z bazą – informował, że zamierzają zaatakować szczyt. Około południa 9 marca warunki pogodowe uległy znacznemu pogorszeniu. Brak łączności i pogarszająca się pogoda spowodowały zorganizowanie akcji poszukiwawczej. Nie przyniosła ona jednak żadnych rezultatów. Do tej pory nie wiadomo na pewno, co się wydarzyło.
15 marca Adam i Janusz ze względu na odmrożenia polecieli do Skardu helikopterem. Reszta wyprawy wyruszyła pieszo z bazy do Askole, gdzie okazało się, że jeepy nie mogą dojechać, gdyż ogromne lawiny zasypały drogę. Czekał nas jeszcze jeden dzień marszu.