Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2013-04-01

Artykuł opublikowany w numerze 04.2013 na stronie nr. 12.

Tekst i zdjęcia: Małgorzata Jarzembowska,

Boom na Wyspie Wielkanocnej


Kiedy przybyłam na wyspę, zaskoczyła mnie jej energia. Wyobrażałam sobie, że trafiam w miejsce spokojne, nawet letargiczne: mało zaludnione, wietrzne, bezdrzewne, z kamiennymi posągami moai zastygłymi w czasie. Nic bardziej mylnego.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Moje pierwsze wrażenie to tętniące życiem lotnisko. Ruch i gwar. Miejscowi witają przylatujących z chilijskiego Santiago oraz żegnają odlatujących do Papeete na Tahiti. Dają prezenty i zawieszają naszyjniki lei z kwiatów i muszelek.
Niezwykłą eksplozją energii, tańca i muzyki jest coroczny festiwal Tapati, odbywający się na początku lutego. Został wprowadzony w celu podtrzymania i rozwijania polinezyjskiej tradycji. To mieszanka karnawału, parad, sportu, prezentacji teatralnych i tanecznych.
Symbolem narastającego tempa życia stał się samochód. Na niewielkiej, trójkątnej wyspie o wymiarach 24x18x16 kilometrów mało kto nie ma auta, wszechobecne są też taksówki.

 

CABALGATA, CZYLI KONNA KAWALKADA

Przejażdżki konne są na wyspie bardzo popularne. W ten sposób można dotrzeć na przykład na najwyższy szczyt Terevaka (507 m n.p.m.)

WIELKANOCNE SUWENIRY

Sklepy z pamiątkami są tu wszechobecne. Każdy turysta znajdzie w nich coś dla siebie, od bogatego wyboru wyrobów rękodzieła artystycznego, po książki o historii Rapa Nui. Ciekawe, czy są też pisanki?

ZASTYGŁE W CZASIE

U podnóża stoku Rano Raraku moai czekały na końcową obróbkę i transport. Te, które się ich nie doczekały, niknęły stopniowo pod zwietrzeliną skalną.

 

TRAGEDIA RAPA NUI

 

Ten skrawek lądu jest jednym z najbardziej odosobnionych miejsc na kuli ziemskiej. Położona 3800 kilometrów od wybrzeża Chile, wynurza się samotnie pośrodku bezkresnego południowego Pacyfiku.
Aby lepiej zrozumieć mentalność Rapanujczyków (Rapa Nui to polinezyjska nazwa Wyspy Wielkanocnej), trzeba się trochę przyjrzeć ich historii. Są głównie Polinezyjczykami, z dużą domieszką krwi południowoamerykańskiej (wyspa od 1888 roku należy do Chile), a także europejskiej. W swych dziejach doświadczyli wzlotów, ale też licznych tragedii. Po okresie świetności, kiedy to budowali rytualne platformy ahu i wielkie posągi moai, nadeszły czasy wojen plemiennych, głodu, wymierania na epidemię ospy oraz porwań do niewolniczej pracy przy pozyskiwaniu guana w Peru.
W 1877 roku żyło tu tylko 111 osób. Gdy liczbę tę porówna się z 10 tysiącami tubylców zasiedlających wyspę dwieście lat wcześniej, dostrzega się ogrom tragedii, jaka ją spotkała. Dzisiaj na jej terenie żyją zaledwie cztery osoby czystej krwi rapanui.
Również w XX wieku miejscowi nie uniknęli prześladowań. Brytyjska kompania hodowli owiec, która dzierżawiła wyspę, pozwalała Rapanujczykom mieszkać tylko w obrębie jedynej osady, Hanga Roa. Pracowali za bezcen, nie posiadali praw wyborczych i – co było dla nich najgorsze – nie mogli opuszczać wyspy. Uzasadniano to zagrożeniem rozprzestrzeniania trądu. Opowiadano mi, jak na budowanych po kryjomu tratwach ludzie uciekali stąd na Polinezję Francuską. Wielu nigdy tam nie dotarło. Inni opowiadali, jak jeszcze w latach 1960. zamieszkiwali całymi rodzinami w nadmorskich jaskiniach.
Przełom nastąpił w 1967 roku, kiedy zbudowano lotnisko Mataveri. Wraz z pojawieniem się turystów, wymianą handlową i pozwoleniem na wyjazdy, w krótkim czasie poprawił się byt mieszkańców. Ale czas prawdziwego boomu to lata 1990. Obecnie przebywa tu 2 tysiące rdzennych mieszkańców i 3 tysiące przyjezdnych (Chilijczyków, obywateli innych państw, w tym turystów).

 

 

WSZYSCY TAŃCZĄ I STRUGAJĄ

 

Mieszkańcy Wyspy Wielkanocnej kultywują swoje polinezyjskie tradycje rodzinne. Często odwiedzają się, ucztują, rozmawiają. Jak rozległe są te więzi, widać na familijnych uroczystościach. Byłam na weselu, na które zaproszonych było tysiąc osób. To połowa rodowitych mieszkańców wyspy!
Jednym z przejawów zamiłowania do tradycji jest zapał twórczy. Wydaje się, że każdy tutaj jest artystycznie utalentowany. Mężczyźni rzeźbią drewniane i kamienne posążki moai, rytualne wiosła ao, tabliczki rongo-rongo (nierozszyfrowanego dotąd pisma obrazkowego) i mnóstwo innych przedmiotów. Pamiętam, że kiedy przyszedł mój czas na zakupy, skierowano mnie do… lokalnej ciupy! Nawet w karcerze rzeźbili! Nabyłam pamiątki za pół ceny.
Kobiety zajmują się wyrobem biżuterii z naturalnych materiałów oraz ozdób z piór. Malują tradycyjne rysunki na tapa, sprasowanej korze drzewa morwowego lub chlebowego.
Wielu turystów odwiedza magiczny domek tatuażysty, który wykonuje dzieła najwyższej jakości. Po skończonej pracy Mokomae robi zdjęcie tatuażu, wkładając je do pękatego albumu, który każdy może przewertować, szukając odpowiedniego wzoru.

 

I PO ZAWODACH

Saneczkarze haka pei odpoczywają po rywalizacji w zjazdach ze stromego wzgórza na bambusowych sankach. To jedna z atrakcji podczas dwutygodniowego festiwalu Tapati.

JAK ONI TAŃCZĄ

Żywa muzyka zachęca do energicznych podrygów. Mimo nocnych chłodów i skąpych strojów, mieszkańcy Rapa Nui lubią bawić się do rana.

GALERIA GIGANTÓW

Fragment Ahu Tongariki, największej platformy ceremonialnej na wyspach Pacyfiku. Stoi tu 15 posągów moai.


Kreatywność wyspiarzy uwidacznia się również w umiłowaniu muzyki i tańca. Już w szkole najmłodsze dzieci uczą się tradycyjnych figur, natomiast młodzież i dorośli chętnie tworzą zespoły muzyczno-taneczne. Tutejsza muzyka jest energiczna, zachęcająca do podrygów. Klub nocny „Topatangi” (co znaczy „Zapomnij o łzach”) oraz dyskoteki „Toroko” i „Piriti” są zawsze pełne.
Przez dwa tygodnie w roku trwa festiwal Tapati (kiedyś był to tydzień – tapati w języku rapanui znaczy „tydzień”). Dwie pretendentki do tytułu „Królowej Tapati” oraz ich zespoły współzawodniczą ze sobą w konkurencjach sportowych i artystycznych. Są tam zjazdy haka pei – na bananowych saniach z prędkością 80 km/godz., pływanie na trzcinowych tratwach, biegi z kiśćmi bananów, a także konkursy rysunku, narracji i tańca. Ale to najbardziej popularne Tapati zaczyna się po zachodzie słońca, kiedy jest chłodniej i wszyscy wylegają na ulice. Stroje wkłada się skąpe, raczej „nic niż coś”, składające się głównie z piórek i muszelek. Ciała maluje się naturalnymi barwnikami w geometryczne wzory, zawierające rapanujską symbolikę. Muzyka i bębny rozbrzmiewają jeszcze długo po północy. Zakończeniem festiwalu jest ukoronowanie królowej Tapati, która będzie „władać” wyspą przez następny rok.

 

 

SMAKI NIESKAŻONE CYWILIZACJĄ

 

Jedną z miłych niespodzianek jest tutejsze jedzenie. Ryby, owoce, warzywa – wszystko smakuje wyśmienicie. Niewątpliwie ma na to wpływ odległe położenie wyspy, świeże powietrze, czyste wody Pacyfiku, „ekologiczny” deszcz i „zdrowy” wiatr. Przygotowanie posiłków jest bardzo proste. Wrzuca się do garnka wypatroszoną rybę, dodaje pomidora, kawałek dyni ze skórką, słodkiego ziemniaka i cebulę i wkrótce najsmaczniejsza na świecie zupa rybna jest gotowa. W hotelu „Cabañas Anariki”, gdzie mieszkałam, wspaniałe posiłki przyrządzały właścicielki, Maria i Olivia. Spędziłyśmy razem wiele wieczorów, gawędząc i zajadając carpaccio z tuńczyka, podprawione oliwką, kaparami, cebulką i sokiem z cytryny.
Miejscowe ananasy są nie tylko uważane za najsmaczniejsze na świecie, ale również bardzo zdrowe, a ich gorliwi smakosze odwiedzają wyspę w styczniu, w czasie zbiorów, aby poddać się ananasowej kuracji. Podobnie jest z papajami. Soczystymi, pomarańczowymi owocami od „królowej papai” Kere Manutomatomy zajadałam się niemal codziennie (wraz z pestkami, które są bardzo zdrowe). Natomiast Lucy z hostelu „Vai Kapua” częstowała mnie największymi awokado, jakie kiedykolwiek widziałam.
Tradycyjne, odświętne pieczenie odbywa się w ziemnych piecach umu. Przygotowanie pieca polega na wykopaniu płytkiego dołu i wypełnieniu go drewnem i kamieniami. Po spaleniu drewna, na gorących kamieniach układa się słodkie ziemniaki kamote, maniok, mięso, ryby – zawinięte w liście bananowca albo po prostu w folię aluminiową. Wszystko przykrywa się liśćmi, ziemią, gorącymi kamieniami i pozostawia do powolnego upieczenia. Jedzenie jest smaczne, pachnące i sytne.
Największe pieczenie w umu odbywa się raz do roku, we wrześniu, podczas narodowego święta chilijskiego Fiestas Patrias. Zapraszani są wtedy zarówno mieszkańcy wyspy, jak i turyści. Po paradzie ludzie ciągną na nadmorską łąkę i ustawiają się w kolejkę, aby otrzymać papierowy talerzyk pełen ziemnych smakołyków. Atmosfera jest rodzinna i radosna, a piknikowanie trwa do wieczora.
Fiestas Patrias to dzień niepodległości, najważniejsze święto w Chile, które celebruje się kilka dni. Odbywa się wtedy barwny pochód z przemarszem kadetów marynarki wojennej oraz pokaz jazdy konnej. Koni na Rapa Nui jest dużo. Podczas Fiestas Patrias sprawdza się umiejętności jeźdźców i rumaków. Wyścigi odbywają się na dystansie 800 metrów, a „dżokeje” na oklep i boso pędzą niczym wiatr, przypominając raczej Tatarów niż Polinezyjczyków.

 

WIECZNI RZEŹBIARZE

Niegdyś mieszkańcy wyspy rzeźbili gigantyczne posągi w wulkanicznej skale. Dziś ulubionym materiałem miejscowych artystów jest drewno, w dużych ilościach sprowadzane z Tahiti.

KOLOS NA KOLANACH

Jedyny w swoim rodzaju, klęczący moai uważany jest za pierwowzór kolosów. Został odkopany przez ekspedycję Thora Heyerdahla w 1955 roku.

ÓSMY CUD ŚWIATA

 

Jednymi z moich ulubionych chwil na Wyspie Wielkanocnej podczas półrocznego pobytu były wieczorne braki prądu, gdy jedyny generator ulegał przeciążeniu. Wtedy wychodziłam przed dom, aby podziwiać aksamitną ciemność udekorowaną błyszczącymi gwiazdami i jasnym księżycem.
Dostarczanie prądu, wody pitnej, usuwanie śmieci i zanieczyszczeń jest tutaj kluczowym problemem. Hałdy odpadów są dość luźno składowane, za to ścieki pompuje się w głębokie doły, mądrze nie wylewając ich do oceanu. Wyspę odwiedza dziennie średnio 150 turystów. Mogłoby więcej, jednakże na dłuższą metę nie wytrzymałaby tego jej gospodarka komunalna.
W 2007 roku Rapa Nui w plebiscycie na nowych siedem cudów świata zajęło pechowe ósme miejsce. Jedni żałowali, inni zwracali uwagę, że gwałtowny napływ gości zachwiałby równowagą ekologiczną.
Proza życia na środku oceanu wpływa także na opiekę zdrowotną. Miejscowy szpital to niewielki, podstarzały budynek z przychodnią, salą operacyjną, rentgenem i pokojami dla chorych. Młody doktor Castillo, chirurg, który wcześniej pracował w pogotowiu ratunkowym w Santiago, jest niezadowolony:
Tutaj nie daliby sobie rady beze mnie, a nie umieją o mnie zadbać! Zaproponowali mi mieszkanie służbowe przy szpitalu, ale koło śmietnika, a na dodatek przy samej kostnicy i pod trzynastką! Wynajmuje więc coś w miasteczku, a dla relaksu, po długim dniu pracy serfuje na przybrzeżnych falach.
Dwa razy do roku przylatuje z Santiago „uzbrojony” po uszy medyczny samolot wojskowy z lekarzami specjalistami oraz nowoczesną aparaturą. Zaczyna się wielkie poruszenie. Przez tydzień ustawiają się kolejki do badań. Poza tymi wizytami, w cięższych przypadkach zabiera się pacjenta do samolotu i oddaje w ręce lekarzy na kontynencie. Pozostaje tylko modlić się, aby chory wytrzymał, bo lot trochę trwa.

 

 

ZMARTWYCHWSTANIE WYSPY WIELKANOCNEJ

 

W ciągu ostatniego półwiecza Wyspa Wielkanocna zrobiła kolosalny postęp, inteligentnie wykorzystując bogate zasoby kulturowe i przyrodnicze. Mieszkańcy polepszyli swoje warunki życia i uatrakcyjnili pobyt przyjezdnym. Wymagało to niemałej inwencji i nakładu pracy.
Tempo tutejszemu życiu nadają turyści. I trzeba przyznać, że jakkolwiek ceny nie są niskie (pokój w kwaterze za noc od 50 dolarów, obiad w restauracji od 20 dolarów, wypożyczenie samochodu od 50 dolarów za dzień, a pokazy taneczne – 20 dolarów), to wyspiarze solidnie wywiązują się z obowiązków gospodarzy.
Mikroklimat wyspiarski raczej rozleniwia, niż dopinguje. Ale nie na Wyspie Wielkanocnej! Tutaj nie narzeka się ani na niedostatek pomysłów, ani na brak energii.