Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2013-08-01

Artykuł opublikowany w numerze 08.2013 na stronie nr. 22.

Tekst i zdjęcia: Anna Dąbrowska, Zdjęcia: Julia Michalczewska,

Po drugiej stronie pocztówki


Maszyna leciała na tyle nisko, że było widać zatokę, górujący nad nią Harbour Bridge oraz lśniące muszle Opery. Tak wygląda Sydney na większości pocztówek – plus doklejony w Photoshopie kangur albo koala.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Sydney to ogromne miasto. Kosmopolityczna metropolia, do której jadą imigranci z całego świata. Jej przedmieścia ciągną się we wszystkie strony. Składa się z 38 mniejszych miejscowości, z których każda ma własny samorząd. Najprostsze do nauczenia jest centrum – równe kwartały szerokich ulic, które prowadzą ku wodzie.

 

 

W SERCU METROPOLII

 

Sydney, dziś wielkie i nienasycone, zaczęło powstawać w końcu XVII wieku, niedługo po tym, jak dotarł w to miejsce James Cook i jego ferajna. Na początku wysyłano tu więźniów z Europy. Swoje trzy grosze do rozwoju miasta dołożyła też ludność napływająca z Azji Południowo-Wschodniej i Chin.
W sercu miasta dominuje imperialna architektura. Stare stoi obok nowego, a przez ulice przetaczają się tłumy mieszkańców. Przy George Street mieści się między innymi wspaniały Budynek Królowej Wiktorii – obecnie ekskluzywna galeria handlowa. Warto przyjrzeć się sztukateriom nad wejściami i pysznie urządzonemu wnętrzu. Przed gmachem na cokole siedzi, odlana z brązu, sama królowa.
Na ulicach nikogo nie dziwią liczni biegacze – sport jest ważną częścią życia Australijczyków i wielu z nich maszeruje do pracy po rannym joggingu lub basenie. Oryginalnie prezentują się kobiety w eleganckich biznesowych strojach zestawionych z adidasami lub japonkami. Tak wygodniej chodzić po ulicy czy prowadzić samochód. W centrum można napotkać luźno ubranych panów, a także skośnookie dziewczyny w nieśmiertelnych ciuchach japan style. Hipsterzy też mają swoją silną reprezentację. Dla kontrastu, do szkół maszerują uczennice w jednakowych sukienkach i chłopcy w marynarkach i krawatach.

 

PAPUŻKI

Białe kakadu z żółtym irokezem w Sydney spotkać można prawie wszędzie. Oswojone z ludźmi, chętnie siadają im na rękach.

OPERA WYOBRAŹNI

Sydney Opera House to znak rozpoznawczy miasta. Każdemu kojarzy się z czymś innym: muszlami, łupinami pomarańczy lub żaglami statku. Z bliska również wygląda zaskakująco.


W tutejszym Hyde Parku, leżącym w samym środku miasta, podczas przerwy na lunch na trawie odpoczywają sydnejczycy. Między nimi przechadzają się ibisy. Są przyzwyczajone do ludzi, ale trudno je podejść. Zrobić zdjęcie ibisowi to niezły wyczyn. Po zmroku można tu spotkać possuma – stwora całkiem sporego i „myszopodobnego”, o dużych i czujnych uszach.
Ulice tętnią życiem, zaś wieczorem funkcje rozrywkowe pełni Darling Harbour z nieprzebraną ilością knajpek i restauracji, z których wprawdzie nikt nie wyjdzie głodny, ale na pewno z mocno odchudzonym portfelem.
Stąd już tylko krok do oceanarium. Sydney Aquarium to atrakcja dla małych i dużych. Za szkłem odtworzono wnętrze oceanu; jest prawdziwa rafa koralowa, są wielobarwne ryby, rekiny, płaszczki, foki i inne stworzenia, których nazwy trudno spamiętać.
Niedaleko znajduje się też chiński ogród oraz Chinatown. Chińczycy mają w mieście bardzo silną i liczną diasporę. Park, stworzony na wzór prywatnych chińskich ogrodów, otwarto w 1988 roku i nadano mu nazwę The Chinese Garden of Friendship. Miało to symbolizować przyjaźń pomiędzy Australią a Chińską Republiką Ludową.

 

 

OPERA NIE ZA TRZY GROSZE

 

Z daleka lśni w blasku mocnego popołudniowego słońca, a opadające na siebie konchy tworzą niezapomniany ekspresjonistyczny klimat. Pokryta jest płytkami w dwóch odcieniach, które z bliska nie są ani białe, ani specjalnie błyszczące i przypominają zwykłą posadzkę w kolorze zabrudzonej bieli. Całkowicie białe poszycie w mocnym dziennym świetle uniemożliwiałoby podziwianie opery bez zmrużenia oczu.
Za budową tego reprezentacyjnego budynku Australijczycy opowiedzieli się w ogólnokrajowym referendum. Cena nie miała znaczenia. Budowla po prostu miała być. Autorami projektu, który zwyciężył w konkursie w 1957 roku, okazali się duńscy architekci – Jørn Oberg Utzon i Ove Aurp. Wygrali, choć ich projekt był tylko ogólnym szkicem. Jednak musiał się czymś wyróżniać spośród 232 prac. Podobno Utzon zainspirował się skórką od pomarańczy i półksiężycowy kształt łupiny przeniósł na papier. Na miejsce budowy wybrano Bennelong Point, półwysep, na którym kiedyś mieszkali Aborygeni.
Do dzieła przystąpiono w 1959 roku, a skończono je dopiero w latach siedemdziesiątych. Rozmach inwestycji, a także jej koszty przeszły wszelkie wyobrażenia. Korpus w kształcie muszli wymagał wielu poprawek i przeróbek. Modelowanie sklepień zajęło osiem lat, zaś ułożenie 1 056 006 płytek – kolejne trzy. Społeczeństwo się niecierpliwiło, zaś jego frustracja nieukończoną budową zamieniła się nawet w uliczne manifestacje. W końcu Utzonowi odebrano prawo do kierowania projektem. W atmosferze skandalu i niesławie opuścił Australię, zaś opiekę nad budową przejęła grupa młodych australijskich architektów. Gmach ukończono, a uroczystego otwarcia dokonała sama Elżbieta II.
Opera stała się symbolem miasta, odbywały się w niej prestiżowe koncerty, turyści przylatywali z całego świata, aby ją obejrzeć i sfotografować. Dopiero wtedy duńskiego architekta znowu zaproszono do Australii i uhonorowano.
Sydney Opera House pięknie wygląda po słonecznym dniu, kiedy na muszlach kładą się pomarańczowozłote refleksy. Zachwyca też w noc sylwestrową, podczas najbardziej spektakularnego na świecie pokazu sztucznych ogni. W budynku mieszczą się sale koncertowo-widowiskowe, studio nagrań, niezliczona ilość garderób, restauracje i bary. Dostać się na przedstawienie? Trzeba mieć szczęście.

 

BONDI BEACH

To jedna z najpopularniejszych plaż w Sydney. Jest długa, szeroka i ma idealne warunki do uprawiania surfingu.

MIEJSCE GRZMOTÓW

Po aborygeńsku Maroubra. Mimo groźniej nazwy plaża ta jest kameralna i spokojna.

SZKODA, ŻE SZKODZĄ

Walabia, mały torbacz z rodziny kangurowatych. Te przyjazne zwierzątka uważane są jednak za szkodniki i wyłapywane dla mięsa i futra.

 

KULTURA PLAŻOWA

 

Sydney ma siedemdziesiąt plaż. Najsłynniejsze z nich to Manly i Bondi. Na nich koncentruje się surfingowe życie miasta. Obie dorobiły się opinii kultowych, dlatego wielu turystów wizytę w Sydney zaczyna właśnie od nich. Woda i sporty wodne są mocno zakorzenione w australijskiej świadomości. Surfowanie na falach to ważna część życia nad oceanem, zaś bycie surferem to nie tylko ciekawe hobby, lecz styl życia odwołujący się do wolności, zabawy, ryzyka i przygody. W reklamach popularnych australijskich marek, jak Billabong czy Rip Curl, lansuje się wizerunek surfera o jasnych poczochranych włosach, uśmiechu jak z katalogu i niebieskookim spojrzeniu. W istocie wielu surferów tak właśnie wygląda.
Wiele plaż, na które chodzi się nie tylko w weekend, nosi aborygeńskie nazwy. Popularna Bondi, po aborygeńsku – boondi, to „miejsce, w którym woda załamuje się nad skałami”. Kameralna plaża Coogee zawdzięcza swoją nazwę słowu koojah, co oznacza „śmierdzące miejsce”. Prawdopodobnie chodziło o wyrzucane przez morze wodorosty… Spokojna i niezatłoczona, otoczona sennym przedmieściem, plaża Maroubra to „miejsce grzmotów”. Faktycznie, spienione fale potrafią tu walić w skały z ogromną siłą. Podobno są tu najlepsze warunki surfingowe w całym mieście, ale w popularności ustępuje Bondi czy Manly. W skałach Maroubry zrobiono basen, który od morza odgradzają specjalne łańcuchy. Kąpiel w nim stanowi mocne przeżycie.
W Maroubrze na początku lat 1990. powstał gang młodzieżowy Bra Boys, złożony z surferów. Gang działa do dziś, jednak na próżno szukać na plaży weteranów z poprzednich dekad – obecnie rządzą tu młodziki, których co jakiś czas musi uspokajać policja.

 

 

DOTKNIJ KOALĘ

 

Koale nie są misiami, choć z misiami mogą się kojarzyć. Te nieduże, puchate i popielate stworzonka są torbaczami. Ich populacja w Australii jest niestety zagrożona. W latach dwudziestych zeszłego wieku padały ofiarą masowych polowań, bo ich futro stało się towarem eksportowym, dobrze sprzedającym się za granicę. Urbanizacja i rozwój miast wypędziły koale z naturalnych miejsc bytowania. Zagrożeniem są dla nich drogi i autostrady. Koala przechodzący przez jezdnię nie ma szans na przeżycie.
Podobnie jest z kangurami, one również giną na drogach, ale jest ich bardzo dużo i już dawno temu zostały uznane za szkodniki. Mięso kangura jest jednym z australijskich przysmaków. Z ich łapek robi się turystyczne pamiątki, a skóra przerabiana jest na torebki, portfele lub kapelusze.
W Australii powstają stowarzyszenia i fundacje, które mają na celu ochronę koali oraz edukowanie mieszkańców o zachowaniach i trybie życia tych zwierząt. Koala śpiący na drzewie eukaliptusa w prywatnym ogrodzie nikogo nie powinien dziwić, ale jest to coraz rzadszy obrazek. Dlatego, aby zobaczyć go, trzeba się wybrać do jednego z parków z endemicznymi gatunkami zwierząt, na przykład do Featherdale Wildlife Park. Koale są tam największą atrakcją, ponieważ można je dotknąć. Popielate futerko jest delikatnie szorstkie, ale bardzo miłe w dotyku. Prowadzą nadrzewny tryb życia, żywią się liśćmi eukaliptusa i ogólnie są dość ospałe. Mimo to w jednym z wybiegów zauważyłam poruszenie – miś wcale nie siedział na drzewie, lecz kręcił się na ziemi. Był bardzo zainteresowany tymi, którzy przyszli go obejrzeć, próbował również obudzić kolegów.
W parku, poza tymi charakterystycznymi zwierzętami, spotkałam również psa dingo, wombata (akurat był zajęty kopaniem nory), kolczatkę, krokodyla oraz stada wspaniałych ptaków. Przy wyjściu czekało na mnie jeszcze jedno wzruszenie – malutka walabia, która okazała się sierotką. Siedziała w torbie trzymanej przez parkowego pracownika. Widząc moje zainteresowanie, natychmiast przekazał mi torbę wraz z zawartością: – Masz, a jak ci się podoba, możesz zabrać do domu. Tylko uważaj na meble, one potrafią zniszczyć każdy fotel! Nie zabrałam.

 

I’M ABORIGINAL

Rdzenni mieszkańcy Australii, kiedyś zepchnięci na margines życia społecznego, stopniowo odzyskują swoją pozycję. Jednak widok Aborygena w białej dzielnicy to wciąż rzadkość.

DZIOBAK JAK ZE SNU

Fragment muralu w aborygeńskiej dzielnicy Redfern. Ścieżki Snów to aborygeńskie malowidła, będące wyrazem duchowego rozwoju.

AUTOBUS WESOŁYCH ABORYGENÓW

 

Na przystanku Maroubra Junction do autobusu wsiadają Aborygeni. Jadą do siebie, do zatoki La Perouse. Zajmują tylną część pojazdu i głośno włączają muzykę, która po chwili okazuje się akompaniamentem do ich własnego śpiewu:
I’m Aboriginal, yes I am
I’m original, yes I am
I was first on that Land…

Na terenie Sydney udokumentowano ponad pięć tysięcy aborygeńskich śladów. Ale Aborygeni są coraz mniej widoczni. Odeszli, schowali się, nie zaglądają do białych dzielnic. Nawet w Redfern, kiedyś ich dzielnicy, stanowią tylko 2,5 proc. populacji. Mieszkają głównie na jej obrzeżach, w tzw. The Block – zespole mieszkań komunalnych, które dla autochtonów wykupiła organizacja Aboriginal Housing Company. Lokalna aborygeńska wspólnota stara się kultywować swoje tradycje, organizować wydarzenia kulturalne i po prostu nie zniknąć – skoro trwają w Australii od ponad 40 tysięcy lat i mają bogatą kulturę duchową.
Siedzę w autobusie pośród nich. Bardzo szybko udziela mi się radość i śpiewam razem z nimi. Razem poruszamy się w rytm muzyki. Przednia, „biała” część autobusu udaje, że nic nie widzi. Hałaśliwi Aborygeni na pewno zakłócili im niedzielne popołudnie. Ale oni są u siebie. Wielcy, ciepli, uśmiechnięci. Prawowici mieszkańcy czerwonej, australijskiej ziemi.