Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2013-08-01

Artykuł opublikowany w numerze 08.2013 na stronie nr. 42.

Tekst i zdjęcia: Krzysztof Struczyński,

Na czworakach przez dżunglę Sumatry


Wysiadam z zatłoczonego busa w miasteczku Blangkejeran. W moim przewodniku informacje na temat tej miejscowości sprowadzają się do wskazówek, gdzie udać się dalej.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Kierowca wypytuje przechodniów o dalszy transport dla egzotycznego pasażera, a niedawni współpasażerowie wychylają się przez okna i krzyczą coś po indonezyjsku. Jako że nie mówią „dzień dobry” ani „smacznego”, rozumiem niewiele. Wskazują na chłopaka na motorze, który ciągnie mnie za rękaw. Z potoku słów dociera do mnie tylko jedno nazwisko: Mr Jali. Człowiek, którego muszę odnaleźć.

 

 

CO POWIE MR JALI

 

Blangkejeran było przystankiem w drodze do celu, który obrałem sobie jeszcze w Polsce. Zamysł był prosty: zdobyć nietypowy szczyt, w miejscu, do którego nie dotarła turystyka zorganizowana. Jednym z niewielu spełniających kryteria okazał się teren Narodowego Parku Góry Leuser, w prowincji Aceh na północy Sumatry. Zamieszkuje go menażeria rodem z Arki Noego, obok siebie żyją tygrysy, słonie, nosorożce, orangutany…
Mój cel stanowić miała Góra Leuser (3404 m n.p.m.), skryta głęboko w dżungli, niedostępna. Dodatkowej pikanterii nadał temu fakt, że na szczycie nie stanął dotąd żaden Polak (jedyna polska ekspedycja, poprowadzona w 2010 r., była zmuszona zawrócić ze względu na złe warunki pogodowe).
Kluczem do realizacji zamierzeń był Mr Jali: człowiek instytucja. Jeden z pięciu ludzi na wyspie znający sekret ścieżek wiodących przez dżunglę. Bez jego wiedzy i akceptacji żadna wyprawa nie wyruszy.
W końcu dojeżdżamy do niepozornej chatki w wiosce Kedah. W środku ciemno, drogę wskazuje smuga tytoniowego dymu. W dużym pokoju na dywanie siedzi kilku mężczyzn w arabskich strojach. Przed nimi małe filiżanki z kawą. Bez słowa robią miejsce w kręgu i kiwają, abym się przysiadł. Po chwili również przede mną pojawia się napój, papierosów grzecznie odmawiam. Jeden z mężczyzn zagaduje łamanym angielskim – to poszukiwany przeze mnie Mr Jali. Pyta, skąd jestem.
– Saya dari Polandia – odpowiadam. W końcu pada pytanie o powód mojej wizyty. Mówię lekko speszony, starając się utrzymać pewność w głosie: – Gunung Leuser. Zadumane skinienie głową. Pytają, czy chcę zatrzymać się w domkach na skraju lasu deszczowego, stanowiących bazę startową dla wszystkich ekspedycji.

 

ZAGUBIENI POŚRÓD GÓR

Uliczka w położonej na skraju dżungli wsi Kedah. Odizolowana przez góry osada leży na terenach zamieszkanych przez lud Gayo.

DESANT W DESZCZU

Obładowani ekwipunkiem członkowie wojskowej jednostki specjalnej wyłonili się z lasu deszczowego jak zjawy.

PŁYNIE ALAS PRZEZ LAS

Uspokojona po ulewach rzeka Alas dała możliwość przepierki „krytycznych” części garderoby.


Po chwili wychodzę z Danielem – jedyną poza Mr Jalim osobą umiejącą porozumieć się po angielsku. W obozie poruszam temat organizacji wyprawy. Dowiaduję się, że nikt obcy dotąd nie szedł tam w pojedynkę. W moim wypadku decydującą kwestią są koszty. Wyruszyć musi co najmniej trzech przewodników. Opłacenie ich spoczywa jedynie na moich barkach. Rozpoczynamy żmudne targi. Daniel chciałby, żeby rzecz doszła do skutku, ale nie jest pewien opinii Mr Jaliego. Ostateczną decyzję odkłada do jutra. Tymczasem bierze do ręki gitarę i w blasku lekko już przygasającego ogniska zaczyna grać jakże znajome w tej odległej krainie „No woman, no cry”.
Przy śniadaniu oczekuję na werdykt. Za stołem zasiada Mr Jali, Daniel i dwóch nieznanych mi ludzi. Zwiększająca napięcie chwila milczenia… I Mr Jali zgadza się na moją propozycję! Wyruszymy w czwórkę: ja, Daniel, Isa i Keder. Isa wygląda na najstarszego. Chudy jak tyka, wysoki, z ogorzałą cerą. Surową minę łagodzi wyzierający spoza licznych zmarszczek uśmiech psotnika. Jest najbardziej doświadczoną osobą w drużynie. Keder, także uśmiechnięty, wygląda na prawdziwego twardziela. Daniela już znam, jest nieco tęższy od pozostałych, ale sprawny i wytrzymały. Ustalamy, że rozpoczęty już dzień poświęcimy na zakup żywności i brakującego sprzętu. Przygodę zaczynamy rankiem następnego dnia.
O tym, jak niewiele brakowało, aby wyprawa nie doszła do skutku, dowiedziałem się już po fakcie. Daniel i Keder zrzekli się wynagrodzenia, aby mogło dojść do ekspedycji.

 

 

W TOALECIE ORANGUTANÓW

 

Nadeszła wielka chwila: wyruszamy. Każdy z 20-kilogramowym plecakiem. Przyjmujemy, że czas wyprawy nie przekroczy 20 dni, jednak zła pogoda może go wydłużyć. Odległość jest trudna do oszacowania, nie ona jest zresztą najważniejsza. Wyzwaniem będzie zdradliwy teren. W razie wypadku możliwość pomocy z zewnątrz jest znikoma. Zabieramy zapas żywności, spać będziemy w jednym namiocie.
Szlak zaczyna się tuż przy bazie. Od samego początku jest ostro pod górkę. Staram się ostrożnie stąpać pomiędzy wielkimi paprociami i innymi nieznanymi mi roślinami. Wyobraźnia ukazuje przyczajonego pod każdą gałązką węża. O zagrożeniach nasłuchałem się już dość. Także o tutejszych drapieżnikach, niewątpliwie tylko czyhających na smakowitą, dobrze odżywioną ofiarę z Europy.
Mimo pewnych wcześniejszych doświadczeń, jedno się nie zmienia – dżungla oszałamia, zawsze. Otaczają nas gigantyczne drzewa, wszędzie pełno lian i porostów. Wysokie krzaki, niskie krzaki, szał zieleni. Bez przerwy coś zaczepia o plecak czy koszulę. Wśród drzew słychać pohukiwania małp. Większości odgłosów nie jestem w stanie zidentyfikować, jednak tło dźwiękowe, które tworzą, jest dla mnie niczym wspaniała muzyka. Hej ho, do przodu drużyno!
W pewnej chwili Isa mówi, że czuje zapach orangutanów. A dokładniej – ich toalety. Odchody i mocz tych zwierząt mają podobno bardzo intensywną i łatwą do rozpoznania woń. Ja czuję tylko wielki zapachowy miks: butwiejących liści, świeżych liści, wilgotnej ziemi… Może to i lepiej. Tymczasem samych orangutanów brak. Na małpie nawoływania Isy nikt nie odpowiada i idziemy dalej.
Wychodzimy spomiędzy drzew. Przed nami rozciąga się kawałek wykarczowanego terenu, z widokiem na leżące u podnóża gór wsie. Dotarliśmy do Tobacco Hut. To ostatni przyczółek cywilizacji, słynny z tytoniowej uprawy, od której wzięła się jego nazwa.

 

ZMORDOWANI

Isa i Keder podczas krótkiego wypoczynku w trakcie morderczego marszu.

ŚNIADANIE NA TRAWIE

Kolejny poranek w drodze na szczyt. Szybkie śniadanie i pospieszne przygotowania do wymarszu.

CIĄGLE PADA

Podczas gdy na zewnątrz leje, w namiocie kwitnie życie towarzyskie. Isa z nieodłącznym papierosem w ręku opowiada przeżyte w dżungli historie z dzieciństwa.

 

CZASEM BŁOTO, CZASEM DESZCZ

 

Następnego dnia wstajemy ze słońcem. Wzeszło pięknie i zadowolone z występu, więcej się nie pokazało. Krajobraz zmienia się całkowicie. Wysokie drzewa zastępuje znacznie niższy, lecz gęstszy „mchowy las”. Każda gałąź zwiększa średnicę dziesięciokrotnie, obrośnięta grubą, puchową masą. Gleba jest niesamowicie sprężysta, postawiony krok powoduje jej ugięcie na pół łokcia. Jest to pomocne, kiedy czołgamy się pod licznymi zwalonymi drzewami. Twarz w błoto i do przodu. Szlak stanowi tunel z roślinności. Ciężkie wilgotne powietrze i wysoka temperatura powodują, że męczę się bardzo szybko.
Po kilku godzinach dochodzimy do szczytu i dalej maszerujemy granią. Teraz z kolei robi się chłodniej – tak źle i tak niedobrze. Niedogodności rekompensują widoki. Pod nami rozpościera się przestrzeń parującej dżungli. Porośnięte nią góry ciągną się po horyzont. Idziemy stromym grzbietem, z lewej i prawej są przepaści. Pogoda się psuje. W strugach deszczu wdrapujemy się na najwyższy przed górą Leuser szczyt – Puncak Angkosan (2891 m n.p.m.). Szybko rozbijamy obóz i zmęczeni idziemy spać.
Budzę się, słysząc uporczywe łomotanie w sufit. Sufit? Powoli przypominam sobie, gdzie jestem. Wczorajszy deszcz przeszedł metamorfozę: od ulewy do agresywnej nawałnicy. Postanawiamy przeczekać. Jemy śniadanie i rozmawiamy. Otacza nas chmura tytoniowego dymu. Papierosy to narodowa plaga. Palą wszyscy, od najmłodszych po najstarszych. (Wielokrotnie, kiedy wykończony wspinałem się pod górę, zastanawiałem się, jakim cudem przewodnicy robią to samo, wciąż trzymając zapalone papierosy w ustach). Mijają godziny. Wiadomo, że tego dnia już nie wyruszymy. Taka pogoda o tej porze roku nie utrzymuje się długo – pokrzepieni tą myślą zasypiamy.
Huk został zastąpiony delikatnym stukotem – nawałnica przeszła w mżawkę. Na dalszą stratę czasu nie możemy sobie pozwolić i wyruszamy w drogę. Dziś schodzimy prawie wszystko, co przez pierwsze dni weszliśmy. Potem znów wspinaczka. W górę, i w dół. W potokach błota wdrapujemy się po korzeniach drzew na niemal pionowe zbocza.

 

 

KOMANDOSI I TROP TYGRYSA

 

Nie tylko otaczająca nas sceneria przywodzi na myśl serię filmów o Rambo. Oślepiony deszczem ledwo zauważam wyłaniające się z gąszczu postacie w maskujących strojach. Każda z karabinem. Wytrzeszczam oczy. To grupa indonezyjskich komandosów, którzy w ramach treningu wdrapywali się na „naszą” górę. Teraz mocno zmęczeni wracają. Nie wiem, czy mam się czuć twardzielem, czy utonąć w błocie, by zakończyć marną egzystencję i nie narażać się na widoczny na twarzach żołnierzy wysiłek. W miejscu obozu czeka nas miła niespodzianka. Ognisko pozostawione przez komandosów ciągle się tli.
A rano, dzień jak co dzień: szaro, buro i leje. Żaden z moich przyjaciół nie pamięta tak złej pogody. W butach mi chlupocze, w dodatku okazuje się, że są zdeformowane po wczorajszym suszeniu.
Słyszę przed sobą okrzyk przerażenia. Roztrzęsiony Daniel tłumaczy, że był pewien, iż chwycił węża. Pokazuje przy tym wyjątkowo sugestywnie wyglądającą roślinę. Jak widać, wszyscy jesteśmy zmęczeni. A gadów tu dostatek. Pomijając kobry królewskie, kobry czarne i pytony, do dyspozycji jest też cała masa drobnicy, takiej jak niemrawiec pospolity, upośledzający układ oddechowy, czy już całkiem prostacki grzechotnik. Pocieszeni myślą, że nic straconego, maszerujemy dalej.
Dochodzimy do stromego zbocza otwierającego widok na gigantyczną kotlinę. Po przeciwnej stronie widać spływające ze skalnej ściany wysokie wodospady. Nawet tu, mimo odległości i odgłosów deszczu, słyszymy ich grzmot.
Rano… nie pada! Poruszamy się po otwartym terenie, wszystko idzie znacznie szybciej. Oczy cieszą wyrastające tu i ówdzie storczyki i kolorowe, fantazyjnie powyginane krzaki. Wkrótce dochodzimy do rzeki Alas. Wzburzona po ostatnich ulewach prezentuje się przerażająco: brudna, spieniona toń porywa ze sobą wszystko, co stanie na jej drodze. Stoimy przy brodzie, gdzie w normalnych warunkach woda sięga kostek. Teraz jest po szyję. Czyżby w końcu deszcz nas pokonał? Isa i Keder wyruszają wzdłuż strumienia i w końcu znajdują przejście, w którym woda w najgłębszym miejscu sięga pasa. Dzień kończy się szybko, szczyt coraz bliżej…
A przed nami idzie tygrys. Jego ślady odciśnięte w świeżym błocie przez kilka godzin pojawiają się i znikają. Ciekawość walczy u mnie z obawą, czy nasze spotkanie aby na pewno przebiegłoby pokojowo. Niedane jest nam się o tym przekonać. Puentę historii stanowią znalezione na środku ścieżki odchody – godna odpowiedź dla intruzów nawiedzających terytorium króla dżungli.

 

JUNGLE SUSHI

Przysmak z Sumatry w wykonaniu Isy, czyli ryż zapieczony w kwiatach dzbanecznika.

CHWILA TRIUMFU

Uczestnicy wyprawy na obelisku ustawionym na Gunung Leuser.

MORZE... CHMUR

Upragniony widok ze szczytu Gunung Leuser.

 

ZWYCIĘSTWO NA MIĘKKICH NOGACH

 

W końcu nadchodzi wielki dzień: dziś planujemy zdobyć szczyt. Radość przyćmiewa biegunka, która męczy mnie od samego rana. Idziemy trawiastą równiną, by po chwili rozpocząć podejście. Z góry spływa wiele strumyczków z krystalicznie czystą wodą. Według wierzeń tubylców ma ona uzdrawiające właściwości. Isa nabiera kilka butelek. Mówi, że odda je rodzinom, w których dzieci pilnie czytają Koran. Jak wielu ludzi w Aceh, jest gorliwym muzułmaninem (to jedyna prowincja w Indonezji, gdzie obowiązuje prawo koraniczne).
Maszerujemy dalej. Całkowicie wykończony i odwodniony, skupiam się na tym, by po jednym drobnym kroku postawić następny. Raz za razem… i jeszcze raz. W końcu, potykając się, staję na szczycie. Chwilę później jesteśmy tam wszyscy. Pod nami pole chmur, nad nami błękitne niebo. Opieram się o wybudowany tu obelisk. Tuż obok metalowe resztki pieca po pierwszej, holenderskiej ekspedycji (nazwa góry pochodzi od nazwiska kronikarza tamtej wyprawy).
Kiedy opada adrenalina, uchodzą ze mnie resztki sił. Padam w rozstawionym naprędce namiocie, by zaraz wstrząsany torsjami wybiec na zewnątrz. Nie znając przyczyny choroby, praktycznie losuję antybiotyk z apteczki. Leżę w namiocie powalony niemocą, zamiast cieszyć się sukcesem i napawać widokami. Nie mogę jeść, nie mogę pić. Powoli wszystko się rozpływa…
Następnego dnia budzę się osłabiony, ale czuję się lepiej. Wita mnie słońce i przepiękny widok ze szczytu. Zamglona dżungla w dole, a w oddali, na horyzoncie, majaczy ocean. Wielka, tętniąca życiem kraina. Tak pełna i pusta zarazem – bo brak w niej ludzi. Próżno szukać wielu takich miejsc na świecie.
Rozpoczynamy mozolny powrót. Palącego słońca nie przykrywa ani jedna chmurka. Biegniemy, aby schronić się wśród drzew porastających niższe obszary. Dwunastego dnia, po raz pierwszy od rozpoczęcia wyprawy, możliwa jest kąpiel. Jesteśmy nad groźną jeszcze niedawno rzeką Alas, która zdążyła już wrócić do pierwotnego, spokojnego stanu. Wieczorem Isa robi „jungle sushi” – ryż gotowany nad ogniskiem w kwiatach dzbanecznika.
Czternastego dnia mijamy w pędzie Tobacco Hut i około godziny trzynastej docieramy do Kedah. Do bazy, z której dwa tygodnie temu wyruszyliśmy. Oczy się szklą. Ulga przemieszana ze smutkiem, że wyprawa dobiegła końca.