Należy do najważniejszych winnych stolic świata. Przyciąga coraz większe rzesze turystów. Przyjeżdżają na wakacje do okolicznych winnic i winiarni, z których wiele ma ponadstuletnią tradycję. Mendoza jest kwitnącą, zieloną oazą. Kanały z orzeźwiającą wodą ciągną się wzdłuż rzędów winorośli i prawie wszystkich ulic w mieście.
Dostępny PDF
Lecąc prosto na wschód, z Santiago de Chile do Mendozy, przecina się najwyższą część Andów. Zalane słońcem łańcuchy górskie ciągną się bez końca. Spadają stromymi, wielokolorowymi stokami do głębokich dolin rzecznych. Białe czapy lodowców przykrywają szczyty, a ukryte wśród nich jeziora zmieniają odcień w zależności od nasłonecznienia. Jak okiem sięgnąć, nie widać śladów cywilizacji, cienia ludzkiej ingerencji w artystyczną twórczość erozji.
Ale lot trwa tylko godzinę i góry zaczynają łagodnieć. Znikają plamy zieleni po chilijskiej stronie, pojawia się żółtobrunatny odcień pustyni. Rzeki schną w szerokich piaszczystych korytach, przypominając gigantyczne, wijące się autostrady. Autentyczna droga, którą w końcu udaje mi się zauważyć, wydaje się przy nich nienaturalnie cienka i prosta. Gdy pojawiają się pierwsze geometryczne kształty świadczące o ludzkiej aktywności, dolatujemy do celu.
MIASTO WINA I RÓŻ
Mendoza jest obecnie winną stolicą Argentyny – piątego na świecie producenta win – dostarczając ponad 2/3 krajowej produkcji. Leży na ujarzmionym terenie, świetnie przystosowanym do potrzeb człowieka. Została założona w 1561 roku nad brzegami życiodajnej rzeki Rio de Mendoza, która okazała się częścią zaprojektowanego przez Indian Huarpes systemu irygacyjnego. Doprowadza on wodę z odległych, andyjskich szczytów do słonecznej i pustynnej doliny.
Pierwsze uprawy winogron zapoczątkowali nawracający Indian jezuici, którzy potrzebowali wina do mszalnych ceremonii i własnej konsumpcji. Sława słonecznej doliny zaczęła przyciągać europejskich osadników, bezlitośnie wypierających Indian i przejmujących ich tereny. W XIX wieku, wraz z włoskimi, francuskimi i hiszpańskimi przybyszami, dotarły do Argentyny szlachetniejsze odmiany winogron – merlot i cabernet sauvignon. Wino zaczęło zdobywać coraz więcej zwolenników, stając się popularnym napojem. Początkowo popijano je z wodą mineralną dla złagodzenia cierpkości, stopniowo jednak zaczęto doceniać subtelności i różnice smaków. Eksperymenty z odmianami i mieszaniem różnych gatunków stale poprawiały jakość produkowanych w Mendozie win. W końcu stało się ono powszechnie preferowanym, narodowym napojem Argentyńczyków. Dopiero współcześnie słodkie napoje gazowane zaczynają i tu zdobywać popularność, wypierając – co trudno zrozumieć – wspaniałego argentyńskiego Malbeca, Cabernet Sauvignon, Merlota czy Syrah.
WINNE KRZEWY
Za drutem kolczastym roztaczają się pola winorośli. Długimi rzędami ciągną się one wokół Mendozy.
MIEJSKA OAZA
Jeden z licznych, pięknie utrzymanych placów miasta. W głębi fontanna nasyca powietrze kojącym chłodem.
ALE BEKI
Winiarnia Bodegas Y Vinedos Lopez, założona w 1898 roku, wciąż należy do tej samej rodziny. W głównej piwnicy przechowuje się najstarsze, nawet 60-letnie wina.
W mieście nieustannie nawadniane są potężne jawory, broniące go przed tropikalnym słońcem, oraz róże na miejskich placach. Szumiące fontanny rozpraszają kropelki wody w suchym powietrzu, nasycając je wilgocią. Właśnie to suche powietrze, palące słońce i nieograniczony zasób chłodnej wody przyczyniają się do bogactwa Mendozy, nadając lokalnym winogronom niepowtarzalny smak. Pustynna suchość broni winorośla przed chorobami wirusowymi i pleśnią, a zimne noce przed pasożytami. Winogrona uprawiane są obecnie w okolicach miasta na różnych wysokościach, od 900 do 1800 m n.p.m., co powoduje zasadnicze różnice w ich smaku, słodyczy, grubości skóry i zawartości taniny.
Codziennie z miasta wyruszają luksusowe autobusy przemierzające malownicze drogi pomiędzy najbardziej znanymi winiarniami. Część z nich przypomina doskonale prowadzone ośrodki wczasowe, w których obserwowanie procesu powstawania wina jest tylko jedną z form spędzania czasu. Dla zwolenników ruchu organizowane są tam między innymi rowerowe wyprawy, sprzyjające raczej rozwojowi kultury fizycznej, a nie aktywnej degustacji. Kunszt produkcji argentyńskiego wina można również poznawać na własną rękę, ale nie polecam takiego rozwiązania, bo drogi w tych rejonach świata nie są oznakowane, mapy kiepskie, a odległości duże i trudne do nawigacji.
Mendoza jest miastem, którego urok zauważa się stopniowo, wraz z odkrywaniem kolejnych placów i zaułków. Samo centrum nie jest duże, ale po trzęsieniu ziemi w 1861 roku, w którym zginęło ponad 5 tysięcy mieszkańców, zaprojektowano je z rozmachem i w sposób zmniejszający efekty ewentualnych powtórnych kataklizmów. Ulice i chodniki są szerokie i przeplatane przestronnymi placami. Pryncypalnym miejscem jest Plaza Independencia, z czterema mniejszymi placami umieszczonymi symetrycznie, na przedłużeniach jego przekątnych. Tutaj toczy się i nigdy nie zamiera główne życie miasta. Tak jest nawet w godzinach popołudniowej sjesty, która w pozostałej części Mendozy wyludnia ulice. Ludzie korzystają też z chłodu nocy, ucztują i bawią się beztrosko do późnych godzin. Szemrzące fontanny giną w tropikalnej roślinności, a róże nasycają powietrze słodkim zapachem.
GÓRY BARWNE Z NATURY
Odcienie Andów sprawiają wrażenie, że natura straciła umiar w doborze kolorów.
STALOWE ZBOCZA
Szare stoki potężnych masywów górskich w pobliżu szczytu Aconcagua tworzą pełną grozy dolinę.
DROGA DO WOLNOŚCI
Indiańska ścieżka, zamieniona w wijącą się serpentynami drogę, prowadzi na przełęcz Uspallata pomiędzy Argentyną i Chile. W 1817 roku, w czasie wojny o niepodległość Chile, przeprawiła się tędy część armii generała Jose de San Martina.
ZDRADLIWA GÓRA Z POLSKIM TRAWERSEM
Zielony, chłodny cień kończy się gwałtownie poza granicami miasta. Zaczyna dominować palące słońce. Tu erozja, a nie człowiek, kształtuje krajobraz. Nie jest to teren łatwy do poznania, bo niewiele jest też dróg do niego prowadzących. Wzdłuż andyjskich szczytów, praktycznie przez całą Argentynę, ciągnie się słynna Ruta 40. W okolicach Mendozy w kierunku gór odchodzi od niej tylko kilka odnóg. I tylko jedna z nich, droga numer 7, jest asfaltowa. Wyruszam nią o świcie. Jaskrawą zieloność miasta zamieniam na rdzawą szarość pustyni.
Zbliżając się do andyjskich szczytów, odnoszę wrażenie, że natura nie może zdecydować się na jedna paletę i beztrosko próbuje wszelkich odcieni. Czarny klif, niby chiński mur, oddziela krwistą rzekę od różowego zbocza. Pistacjowe stoki zamieniają się w czerwone urwiska, szare skały poprzecinane są białymi żlebami. W dolinie Los Horcones otwiera się widok na ośnieżony masyw Aconcagui. Potężny i piękny, wznoszący się na wysokość 6961 m n.p.m. – najwyższy szczyt obu Ameryk. Technicznie uważany za łatwy do zdobycia (bez konieczności używania sprzętu do wspinaczki), lecz w rzeczywistości niebezpieczny, wciąż pochłaniający nowe ofiary. Nawet doświadczeni alpiniści nie doceniają wpływu wysokości na ludzki organizm. Przeceniają też swoją odporność na zmęczenie oraz drastyczne zmiany pogody. Tuż przed moim przyjazdem do Argentyny Aconcagua pochłonęła następne ofiary – dwóch wytrawnych alpinistów amerykańskich.
Najtrudniejszą drogą wspinaczki jest tak zwany Polski Trawers, wytyczony na południowym lodowcu w 1934 roku przez polską wyprawę. Większość idących na szczyt wyrusza szlakiem na północno-zachodni grzbiet, wyznaczonym przez niemieckiego alpinistę Paula Gussfeldta, który zresztą nigdy tej góry nie zdobył. Po raz pierwszy stanął na niej w styczniu 1897 roku Matthias Zurbriggen, jedyny członek angielskiej wyprawy Edwarda Fitzgeralda. Sam Fitzgerald, mimo podejmowania wielu prób, doświadczenia i organizatorskich zdolności, nigdy nie zdobył szczytu. Niektórzy ludzie po prostu nie mają szczęścia. Obecnie w każdym letnim sezonie wyrusza na Aconcaguę około stu wypraw, z których 60 kończy się powodzeniem.
DEKADA DEKADENCJI
Zamknięty od dziesięciu lat Gran Hotel w Termas de Villavicencio wciąż czeka na remont i powrót do świetności.
DAS AUTO
Dzielne auto na przełęczy Uspallata (3832 m n.p.m.).
SZLAKIEM GENERAŁA ZWYCIĘZCY
Druga główna droga, odchodząca na zachód od Mendozy, nosi numer 52 i jest nie mniej dramatyczna. Początkowo prowadzi przez pustynną równinę, na której tylko wyschnięte koryta rzek stanowią urozmaicenie krajobrazu. Rozgrzane powietrze unosi się nad asfaltem, sprawiając wrażenie, że andyjskie szczyty na horyzoncie są bardzo odległe. Ale zbliżamy się do nich nieustannie i gdy osiągamy wysokość 1800 m n.p.m., docieramy do uzdrowiska Termas de Villavicencio – słynnego do niedawna z leczniczych właściwości wód mineralnych oraz gorących źródeł.
Eksplozja zieleni jest natychmiastowa i bardzo kojąca. Elegancki budynek zamkniętego obecnie hotelu wciąż świadczy o splendorze, choć w basenach i fontannach nie ma kropli wody, a kamienne ścieżki coraz bardziej pochłaniane są przez roślinność. Za uzdrowiskiem kończy się asfalt, droga znacznie się pogarsza i zwęża. Serpentyny nabierają rozmachu, karkołomne zakręty trawersują strome górskie żebra. Mozolnie pniemy się w górę i docieramy do położonego na wysokości 3000 m n.p.m. rozległego płaskowyżu – ulubionego miejsca argentyńskiego bohatera narodowego, generała Jose de San Martin. Potęga natury i widocznych na horyzoncie szczytów dawała mu odpoczynek od politycznych problemów. Być może właśnie tutaj narodził się jego genialny plan – górskiej przeprawy armii i absolutnego zaskoczenia Hiszpanów po chilijskiej stronie.
Ruszamy dalej i łączymy się na moment z asfaltową drogą 7, stosunkowo łagodną, długim tunelem przebijającą się do Chile. W Las Cuevas odbijamy z kolei na lekko poszerzoną indiańską ścieżkę i, pokonując szalone serpentyny, docieramy na przełęcz Uspallata (3832 m n.p.m.). W 1817 roku właśnie przez nią przeprawiała się część argentyńskiej armii. Pokonanie zaskoczonych Hiszpanów okazało się łatwe, ale o fakcie, że przejścia przez góry nie przeżyła jedna trzecia wojsk generała Martina, nikt już nie pamięta. Przełęczą biegnie obecnie granica chilijsko-argentyńska, a wielki pomnik Chrystusa przypomina o pokojowym rozwiązaniu późniejszego konfliktu terytorialnego, tym razem pomiędzy sąsiadami. Na szczęście obecnie panuje tu pokój. Nic nie zakłóca też spokoju gór.
Widok jest niezapomniany. Daleko na horyzoncie, ponad chilijskim szczytem, z którego zwiesza się biały język lodowca, szybuje kondor. Zatacza coraz większe i większe koła, aż w końcu znika z oczu. Zaledwie kilka godzin jazdy samochodem dzieli mnie od tętniącej życiem, zielonej i pachnącej różami Mendozy. Wokół, we wszystkich kierunkach, ciągną się łańcuchy górskie. Jesteśmy tu sami i czujemy się jak odkrywcy.