Szesnastoletnie doświadczenie wzmocniło mnie niemiłosiernie. Przeżyłem osiem napadów, w tym autobusowe, samochodowe, domowe i uliczne, z bronią palną, bronią białą i… mam się dobrze. Praca w Ekwadorze do najprostszych nie należy, ale nie zamieniłbym go na żadne inne miejsce. Tutaj czuję, że żyję.
Dostępny PDF
Dawaj wszystko, co masz, gringo! I nie ruszaj się, bo cię zarżnę jak psa! – krzyknął rabuś, przykładając mi zimną lufę do skroni. Tak przywitała mnie „reprezentacja” ekwadorskich obywateli, składająca się z kilku wyrostków zarabiających na życie napadami z bronią w ręku. Wtedy po raz pierwszy kupiłem sobie życie za jedyne 20 dolarów. Była to równowartość skromnego dwutygodniowego wyżywienia dla jednej osoby.
W KAŁUŻY, ALE W HAMAKU
Wybrzeże tego kraju (Costa) to był początek mojej misji. Najpierw sześć lat w Guayaquil, a potem w miasteczku Ventanas, prowincja Los Ríos, które stało się moim domem na siedem lat. Nie zachwyca ono niczym szczególnym i jest podobne do większości ekwadorskich miasteczek na wybrzeżu. Tereny pozamiejskie zajmują plantacje kakao, bananów, ryżu i kukurydzy. W pasie nadmorskim leżą też nieliczne miejscowości wypoczynkowe.
Poznając miasto, zapuszczałem się w zaułki, aby dotrzeć do ludzi, zaznajomić się z ich potrzebami, zwyczajami, kulturą. Za cenę natarczywych zaczepek czy nawet ulicznych kradzieży docierałem do serca tutejszej biedoty. Z czasem poznałem społeczność, która stała się głównym środowiskiem mojej pracy – ludzi z sektora La Poza (czyli „Kałuży”).
RODZINY WE WNĘTRZU
Dom zbudowany na palach, w którym mieszkają dwie wielodzietne rodziny.
POZY Z LA POZY
Najmłodsi mieszkańcy La Pozy, najbiedniejszej dzielnicy miasteczka Ventanas, zawsze chętnie pozują do zdjęć.
To miejsce na pierwszy rzut oka przypomina niewielkie i nieogrodzone getto bambusowych domków na palach, połączonych mostkami. W porze deszczowej jest ono zalewane przez obfite opady równikowe, które niszczą drewno. Z tego powodu dość często (średnio co siedem lat) trzeba budować nowy dom lub wzmacniać już istniejący.
Mieszkańcy La Poza to przede wszystkim bardzo liczne biedne rodziny – dysfunkcyjne, przemocowe, alkoholowe, narkotykowe. W rodzinach zamieszkujących „Kałużę” rodzą się też dzieci ze związków kazirodczych. Niewielkie pomieszczenia mieszkalne nie sprzyjają intymnym relacjom, a więc dochodzi tam do różnych kombinacji prokreacyjnych. Znam tam między innymi 24-osobową rodzinę, która mieszka w jednym niewielkim domku.
Ojcowie czasami pracują na plantacji bananów, zarabiając równowartość 60 dolarów tygodniowo. Matki zajmują się domem i dziećmi, dorabiają też jako pomoce domowe. Ale wielu ludzi po prostu leży w hamakach, nic nie robiąc. Takich „Kałuż” na wybrzeżu jest bardzo wiele, a ich liczba rośnie.
FIESTA DOBRA NA WSZYSTKO
Całkiem niedawno zostałem przeniesiony do parafii w Muisne – niewielkiej wyspy w prowincji Esmeraldas, liczącej 14 tysięcy mieszkańców. Rzadko kiedy docierają tu turyści, choć ostatnio spotkałem kilkoro mówiących po niemiecku. Tutaj, jak i w innych częściach wybrzeża, nic nie jest pewne, a wiele zmienia się z minuty na minutę. Tutaj niczego nie można zaplanować. Z wyjątkiem fiesty. Fiesta jest bowiem zawsze – o każdej porze, na zawołanie i przy każdej okazji.
Hucznie obchodzone są tzw. piętnastki (odpowiednik naszych osiemnastek), kiedy młody człowiek wkracza w dorosłe życie. Zazwyczaj najpierw odprawiana jest msza święta dla jubilatów (ubranych w balowe stroje, nieraz przypominające ślubne suknie czy garnitury), zwieńczona błogosławieństwem udzielanym czerwoną różą i wodą święconą. Następnie cała uroczystość przenosi się do lokalu, gdzie tańce i śpiewy trwają do białego rana.
Podobnie jest z innymi uroczystościami – wybrzeże bawi się zawsze!
A gdy coś nie wyjdzie? Zawsze można spalić… Na koniec starego roku przygotowuje się z papieru, kartonu i kleju „stary rok”, który może być postacią z bajki, nielubianym politykiem, piłkarzem lub kimś innym. Następnie maluje się zrobione manekiny, do środka wkłada materiały wybuchowe i o północy w sylwestra pali na stosach ułożonych przed domami, barami czy na ulicach. Wysadzanie w powietrze złych postaci ma symbolizować pożegnanie starych, niekoniecznie pozytywnych wydarzeń, a zarazem przywitanie nowego roku z nadzieją na lepsze.
DOROSŁE DZIECI
Piętnastoletni solenizanci wkraczający w dorosłość. Odświętne stroje to podstawa tej wyjątkowej uroczystości.
PÓJDĄ JAK W DYM
Stary rok w Ekwadorze żegna się, paląc na stosie papierowe kukły symbolizujące nielubiane postacie.
KOLOROWA NIEDZIELA
Starszyzna indiańska z wysokogórskich terenów prowincji Azuay podczas niedzielnego odpoczynku.
NIE IGRAJ Z INDIANINEM
Majestatyczni Indianie, spokojni, wyważeni i trochę zamknięci w sobie, są przeciwieństwem ludzi wybrzeża. Tutaj wszystko jest przewidywalne, oczywiste, nieprzypadkowe. Nawet dzieci. Kiedy Indianin rzeknie – nie ma odwrotu. Andy to po prostu inny świat.
Na drugą swoją placówkę w San José de Raranga w prowincji Azuáy dotarłem późnym wieczorem. Była sobota. W niedzielę miał przybyć biskup na bierzmowanie młodzieży z wioski i okolic, a więc wszystko było dopięte na ostatni guzik. Uroczyste nabożeństwo w kościele i błogosławieństwo dojrzałości chrześcijańskiej zwieńczył świąteczny obiad, przygotowany przez kobiety prowadzące katechezy przy parafii. W Ekwadorze, jak i w innych krajach Ameryki Południowej, szacunek do kapłanów, a zwłaszcza misjonarzy, jest ogromny. W większości przypadków padresitos (zdrobnienie dotyczące księży i zakonników) są bardzo szanowani, znani i witani przez mieszkańców na ulicach, w sklepach czy innych miejscach publicznych. Szanowani, ale jednocześnie od nich samych wymaga się szacunku. Także w kwestiach kulinarnych…
Na stół podano zwyczajowy, strasznie tłusty rosół z warzywami, dużymi kawałkami kurczaka i mote do zagryzania (rodzaj gotowanej kukurydzy). Drugie danie było już bardziej „skomplikowane”, bo ze zjedzeniem cuy, czyli grillowanej świnki morskiej, miałem problem. Upieczone, duże oczy błagalnie patrzyły na mnie z nadzieją na uwolnienie. No nie mogłem, pamiętając o ukochanym pupilu z dzieciństwa! Połowa wioski obraziła się wtedy na mnie, bo nie doceniłem lokalnego przysmaku.
Do kolacji podano mi napój colada, przygotowany z owoców capuli (rodzaj gorzkiej wiśni), mąki i wody. Jako że pijam zwykle kawę, herbatę, wodę lub napoje gazowane – wypicie mieszanki było trudne. Winę jednak odkupiłem i dzięki temu kilka osób z wioski dało się zaprosić na typowo polskie ognisko. Kiedy wszyscy usiedli przy ogniu, poszedłem zamknąć drzwi wejściowe, aby nikt nie włamał się do domu. Przezorny, nauczony doświadczeniem ekwadorskiego wybrzeża, zamknąłem wszystko na cztery spusty. Po powrocie do zdziwionych gości zostałem zapytany, dlaczego z taką przesadą zwracam uwagę na bezpieczeństwo. Przecież tu nikt nie kradnie… Nikt? No właśnie, nikt.
Otóż kiedyś w San José grasowała szajka złodziei, którzy napadali na mieszkańców. W końcu udało się ich złapać na gorącym uczynku, i to bez pomocy policji. Okoliczni mężczyźni rozebrali bandytów do naga, przywiązali do zaprzęgu konnego i przeciągnęli przez całą wioskę. Następnie ustawili na środku wioskowego placyku, oblali benzyną i podpalili. W tym czasie Indianie – starszyzna, młodzież, jak i dzieci – siedzieli na ziemi zjednoczeni w kręgu, spokojnie konsumując popołudniowy posiłek i patrząc na widowisko.
Z Indianami się nie igra, zwłaszcza w kwestii honoru i prawości. Siódme przykazanie zapamiętałem jak żadne inne. Nie kradnij, bo cię spalą, padresito…
DRUŻYNOWA JEST WŚRÓD NAS
Indianki przy polsko-ekwadorskim ognisku z kiełbaskami.
KAŁUŻA PO POWODZI
Mieszkańcy dzielnicy Kałuża sprzątają i naprawiają zerwany most z bambusa.
ANDYJSKA STOKROTKA
Indianka Daysi na tle górskiego krajobrazu.
MAŁY KRAJ, WIELKI JAK KONTYNENT
Pomimo wielu obszarów biedy, jawnej i ukrytej, a także miejsc niezbyt bezpiecznych, Ekwador koi przykładami niezwykłego piękna i bogactwa natury. Każda jego kraina geograficzna oferuje wspaniałości, jakich nie znajdziemy nigdzie indziej.
Ze względu na złe samopoczucie w góry przyjeżdżam jedynie wtedy, kiedy muszę – w Quito, na wys. 2850 m n.p.m., znajduje się Centrum Werbistów, które odwiedzam kilka razy do roku. Nie jest to miasto moich marzeń, ale historyczne centrum Quito (obok centrum Santa Ana de los Ríos w mieście Cuenca, wysp Galapagos i Parku Narodowego Sangay) znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. I choćby z tego powodu koneserzy architektury powinni to miasto zobaczyć. Ponadto stolica jest położona wyjątkowo – w wąskiej, ale długiej dolinie, między dwoma łańcuchami Andów, otoczona czterema czynnymi wulkanami.
Całe wybrzeże oceaniczne Ekwadoru, z wyjątkiem pojedynczych i usytuowanych obok siebie kurortów (m.in. Atacames, Manta, Salinas), zajmują dziewicze plaże (często w sąsiedztwie krewetkarni). Nieliczne hotele i bary zbudowane są przeważnie ze słomy i bambusa. Tutaj można znaleźć swoją pustelnię, swój cichy raj, i naprawdę wypocząć.
Na trasie Ruta del Sol znajdzie się też coś dla weselszych obcokrajowców – miasteczko Montañita. W tzw. gringolandii w ciągu dnia plaże oblegane są przez turystów, natomiast nocą zamienia się ona w dyskotekowy raj. Alkohol i dobre jedzenie, pochodniarze, uliczni cyrkowcy oraz inne rozrywki tworzą nastrój najbardziej znanego ekwadorskiego kurortu.
W Ekwadorze, tym najmniejszym andyjskim państwie, mieści się prawie cała Ameryka Południowa. Miłośnicy plażowego lenistwa znajdą ukojenie nad brzegiem oceanu lub na wyspach Galapagos, amatorzy wspinaczki mogą zdobywać górskie i wulkaniczne szczyty Andów, a ekstremalni wędrowcy poznawać Amazonię. Jeden kraj – i cztery główne krainy geograficzne. A wszystko w samym środku świata, na niespełna 300 tys. km2 powierzchni.
Jan Koczy – misjonarz ze Zgromadzenia Księży Werbistów, do Ekwadoru wyjechał w 1997 roku. Pracował najpierw w slumsach w Guayaquil, w największym mieście tego kraju. Następnie, do 2012 r., w miasteczku Ventanas, gdzie założył fundację dla ubogich dzieci San Jose Freinademetz SVD – Fu Shen Fu.Obecnie pracuje na wyspie Muisne, w północnej części kraju.
Blog o. Jana:www.jankomisjonarz.ownlog.com