Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2011-01-01

Artykuł opublikowany w numerze 01.2011 na stronie nr. 100.

Tekst i zdjęcia: Katarzyna Rojek, Zdjęcia: Roman Rojek, Jacek Rafało,

Przez żyzną krainę


Żeby mieć w domu kwiaty, trzeba o nie dbać. Podlewać regularnie, trzymać w odpowiedniej ziemi, przesadzać… Tymczasem w Etiopii wszystko to, co my z takim mozołem hodujemy w doniczkach, rośnie samo. I to jak rośnie! Pelargonie sięgają do pasa, fikusy są wielkości dębów, a gwiazdy betlejemskie to kilkumetrowe krzewy.

 

Bogactwo roślinności tej części Etiopii skojarzyło mi się najpierw z obrazami Henriego Rousseau. Potem pomyślałam sobie, że niektórzy w ten sposób przedstawiają raj.
Musieliśmy spędzić dodatkowy, nadprogramowy dzień w stolicy Etiopii, Addis Abebie. Ktoś wpadł na pomysł, żeby zrobić wypad za miasto i zobaczyć jezioro Wonchi. Wielu naszych znajomych z Addis mówiło, że jeździli w to miejsce na szkolne wycieczki. Postanowiliśmy zobaczyć więc, gdzie jeździ stołeczna młodzież, zwłaszcza że to podobno rajski zakątek.

 

Chłopcy z końmi całymi dniami biegają w górę i w dół, usiłując namówić turystów na podwózkę. Często są to puste przebiegi, ale nie ustają w wysiłkach, by zarobić na życie.

W dole jezioro, a na pierwszym planie rosną… no właśnie, zawsze należy pytać przewodnika o nazwy egzotycznych roślin, bo potem można bardzo żałować, że się w rozgorączkowaniu zapomniało…

Krystalicznie czysta woda, żyzna ziemia i bujna roślinność – niektórzy tak przedstawiają raj.

 

WEEKEND ZA MIASTEM

 

Żeby jednak dotrzeć do raju, należy przebyć czyściec. Takie wrażenie robi Addis Abeba. Podobno bardzo się zmieniła w ciągu ostatnich kilku lat i zmienia się nadal. Wszędzie widać wyrastające nowoczesne budynki oplecione drewnianymi rusztowaniami. Są asfaltowe drogi i nawet, gdzieniegdzie, sygnalizacja świetlna. Nie ma wyznaczonych pasów, więc obok siebie jedzie tyle pojazdów, ile się akurat zmieści. Nikt nie używa kierunkowskazów, za to klaksony są wręcz nadużywane. Nowo wybudowane chodniki nie zniechęcają pieszych do spacerowania po jezdni, między jadącymi samochodami. Kiedy choćby na chwilę przystajemy, ze wszystkich stron wyrastają matki z niemowlakami na rękach, stukają w szyby i proszą o pieniądze. Na wysepkach i pasach zieleni śpią ludzie, kozy i osły. Powietrze jest ciężkie od spalin. Przejeżdżamy przez najbardziej ruchliwą część miasta, czyli rynek, Merkato. Handluje się tu dosłownie wszystkim, ale największą popularnością cieszą się wszelkiego rodzaju plastikowe pojemniki na wodę, która w Etiopii jest towarem reglamentowanym. Na prowincji transportuje się ją na spore odległości, kilometrami nosząc baniaki ze studni.
Wyjeżdżamy z miasta, kierując się na zachód. Ludzi jest bez porównania mniej, ale i tak życie toczy się przy drodze. Obserwowane widoki sprawiają na mnie czasem wrażenie, jakbym przeniosła się w czasie. Mężczyzna młóci zboże, prowadząc po nim parę wołów, kobieta ręcznie oddziela ziarno od plew. Przed chatami suszą się góry „krowich placków” – doskonały materiał na opał, bo choć dnie są jeszcze ciepłe, to jesteśmy na dużej wysokości (stołeczna Addis Abeba leży na 2400 m n.p.m.) i noce są chłodne, a już niebawem nadejdzie zima i wtedy temperatura może spadać nawet poniżej zera. Kiedy przejeżdżamy przez miasteczka i zwalniamy, żeby nie wjechać w idące środkiem drogi stada zwierząt, dzieci pokazują nas sobie palcami.
Wjeżdżamy wyżej, w odludne rejony. Widoki są piękne, powietrze czyste, panuje błoga cisza. Jest pusto. Ale to tylko pozory. Zatrzymujemy się tylko na chwilę, żeby zrobić zdjęcie, i już roi się od dzieciaków, które zjawiły się tu, nie wiadomo skąd (tak jest zawsze, po kilku dniach podróży nabieram przeświadczenia, że nie ma w Etiopii ani jednego miejsca, w którym człowiek mógłby zatrzymać się przy drodze i nie zostać po pięciu minutach otoczony przez dzieci). Mała dziewczynka dostaje od nas cukierka, podbiega nasz przewodnik, pokazuje jej, że najpierw trzeba odwinąć papierek.
Naszym celem jest jezioro Wonchi, ok. 140 km od Addis Abeby. Leży ono na dnie dawno wygasłego wulkanu. Samochód dowozi nas na szczyt krateru, na wysokość ponad 3300 m n.p.m. Z powodu wysokości kręci mi się w głowie, choć o zawroty głowy może też przyprawić widok jeziora, które rozciąga się w dole. Przewodnik pokazuje palcem – Widzisz tamtą malutką wysepkę na środku jeziora? Jest na niej kościół Cherkos, który mamy zwiedzić. Dopłyniemy tam łódką. Ale najpierw musimy zejść na dół. Na sam dół.
Strome zejście w całości pokryte jest kamieniami i sypkim piachem. Kiedy schodzi nim kilka osób, w powietrze wzbija się pył, który włazi wszędzie, do oczu, nosa, we włosy, pokrywa ubranie i chrzęści w zębach. Ale nie ma co marudzić, jest pora sucha i można sobie tylko wyobrazić, jak ten szlak wygląda podczas pory deszczowej, kiedy piach zamienia się w błoto. Zresztą co chwilę zatrzymujemy się, by podziwiać widoki. Wtedy pył opada i daje się czuć zapach… zaraz, zaraz… końskiego łajna? No tak, za nami biegnie kilku chłopców, ciągną za sobą na sznurkach konie. – Może podwieźć? Nie, dziękujemy, my, dzielni turyści pokonamy tę trasę na własnych nogach. Chłopcy jednak nie poddają się i idą cały czas krok za nami, licząc na zarobek.
Coraz bliżej lśni jezioro, naokoło pną się góry, a w ten krajobraz malowniczo wpisują się typowo etiopskie okrągłe chatki z trzciny. Rajski widok. Co niezwykłe, ten raj jest tylko dla nas. Przez resztę dnia nie spotykamy ani jednego innego turysty. Mijamy czasem miejscowych i towarzyszące im stada kóz. Roślinność zmienia się na każdym kroku, raz w dole, tuż pod krawędzią ścieżki, widać rozłożyste fałszywe bananowce (drzewa, które wyglądają zupełnie jak bananowce, ale nie rodzą owoców. Za to z ich korzeni Afrykanie wyrabiają rodzaj chleba, którego główną zaletą jest to, że pozostaje świeży przez długi czas). Innym razem jest to teff, zboże, z którego mąki wyrabia się indżerę, tradycyjną etiopską potrawę. Intensywnie pachnie jakieś zioło i ten zapach wydaje się bardzo znajomy. To oregano! Rośnie sobie dziko, tuż przy ścieżce. Są jeszcze dziwaczne krzaki przypominające gigantyczne osty i całe mnóstwo kolorowych kwiatów.

 

Do wioski przybyli ferendżi! Dzieci wybiegają z domów, by zobaczyć obcych. Te starsze niosą na plecach młodsze.

NADCHODZĄ FERENDŻI


Teren obniża się i po przejściu przez las fałszywych bananowców trafiamy do wioski. Po obu stronach drogi stoją chatki ogrodzone płotami z gałęzi eukaliptusa. Nagle cała osada rozbrzmiewa entuzjastycznymi dziecięcymi okrzykami: – Ferendżi, ferendżi! (czyli obcokrajowcy, biali). Dzieci wybiegają przed ogrodzenia i wołają – Hello! Co bardziej śmiałe przyłączają się do nas i idą obok, ciekawie się przyglądając i powtarzając co jakiś czas: – Hello, hello. Pachną dymem i zjełczałym masłem. O dziwo, o nic nie proszą. Może niewielu jeszcze ferendżi zjawiło się w tych okolicach i dzieci nie nauczyły się traktować ich jako chodzącego źródła różnych podarków. Może nie znają jeszcze tych kilku słów kluczy, których używają ich rówieśnicy w popularniejszych turystycznie rejonach: money, plastic, candy, pen. Tutaj echo niesie tylko jedno słowo: hellooo!
Dziećmi nikt się tutaj nie zajmuje, co najwyżej inne dzieci – pięciolatka niesie na plecach dwulatkę, taki widok jest w Etiopii powszechny. Podobnie jak powszechny jest obowiązek szkolnictwa, choć tak naprawdę tylko niewielka część dzieci do szkoły chodzi. Moja mama opowiedziała mi historię z jednej ze swoich licznych podróży do Etiopii: niewielką grupą pojechali zobaczyć klasztor w Debre Dammo. Znajduje się on na szczycie góry i aby się do niego dostać, należy wspiąć się po linie. Jednak wejść tam mogą tylko mężczyźni, więc podczas gdy męska część wycieczki wybrała się na zwiedzanie, moja mama wraz ze znajomą zostały same i oczywiście już po chwili otoczył je wianuszek dzieci. Paniom czas się dłużył, a dzieci przybywało. Mama znalazła w plecaku opakowanie plastrów i zaczęła naklejać je dzieciom na podrapane łokcie i kolana. Druga pani postanowiła zająć czymś maluchy i wymyśliła, że zabawi się z nimi… w pociąg. Zaczęła ustawiać je w rządku i krzyczeć: – Ciuuu, ciuuu! Dzieci jednak nie wykazywały ochoty do zabawy, patrzyły na nią z wyrazem skrajnego zdumienia i lekkiego przerażenia. Tej zabawy nie znały i nie mogły pojąć jej sensu, bo nie znały też czegoś takiego jak pociąg. Przez Etiopię przebiega tylko jedna linia kolejowa łącząca stolicę z Dżibuti. Ich zdziwienie brało się zapewne również stąd, że ktoś dorosły chce się z nimi bawić.
Dzieci i młodzieńcy z końmi zostają w wiosce, a my schodzimy do jeziora, gdzie czeka na nas łódeczka, która zabierze nas na wyspę. A tam już zupełnie inny krajobraz – olbrzymie eukaliptusy zasłaniają niebo, między nimi wiszą zasłony z dziwnych pnączy. Ścieżka prowadzi stromo w górę, trzeba bardzo uważać na pestki eukaliptusów, które zaścielają ziemię. Wyglądają jak zgubione guziki, ale są koliste i chodzi się po nich jak po łożyskach, jeden nieostrożny krok i można zjechać wprost do jeziora. W końcu jest i kościół. Zbudowany w XVI w., ale niedawno odnowiony – to znaczy pomalowany i pokryty blachą falistą. Jego nieprzystępne położenie bierze się z faktu, iż niegdyś w kościołach i klasztorach trzymano największe skarby, więc najczęściej budowano je właśnie na wyspach lub wysoko w górach. Podchodzimy do drzwi. Są zamknięte na kłódkę. – Wejdziemy do środka? – pytam przewodnika. – Nie, jest zamknięte – odpowiada. – Dlaczego jest zamknięte? – nie ustępuję. – Bo nie odbywa się teraz msza. I tyle tłumaczenia. W Etiopii kościół służy do modlitwy, wyłącznie, nie ma w nim miejsca na żadną inną aktywność.
Wracamy do wioski. Jestem wciąż oszołomiona otaczającym mnie pięknem, ale we znaki daje się też zmęczenie wynikające z wysiłku, zmiany wysokości, klimatu i czasu. Czuję ogromną ulgę na widok chłopców z końmi. Chyba dobrze znają ograniczenia „dzielnych” turystów. Droga w dół zajęła nam półtorej godziny, wolę nawet nie myśleć, ile zajęłoby wspinanie się. Etiopczycy nie mają z tym problemu, biegną cały czas obok koni i nawet do głowy im nie przyjdzie, żeby się zasapać. Biegną też ci, którym nie udało się znaleźć pasażera – koni było co najmniej dwukrotnie tyle co nas. Chłopcy najpierw sprowadzili je na dół, a teraz wracają na górę. Wiedzieli od początku, że nie każdy z nich znajdzie pasażera, ale to ich jedyny sposób zarabiania na życie, więc musieli choćby spróbować. Teraz zagadują nas, proponują niesienie plecaków, wody, aparatów. Wszystko w nadziei na to, że coś się jednak uda zarobić i ten dzień nie będzie dla nich do końca stracony.
Mój wierzchowiec truchta sobie dzielnie na samej krawędzi przepaści. To zwierzę nie ma chyba instynktu samozachowawczego. Albo po prostu nie ma lęku wysokości, w przeciwieństwie do pasażerki. Ważne, że ma siodło. Niewygodne i niestabilne, ale i tak cieszy, koń został w nie wyposażony z okazji turystów, bo wcześniej widziałam miejscowych galopujących na oklep. Po drodze mijamy kobietę prowadzącą osiołka, zwierzę niesie na grzbiecie skrzynkę z piwem. Nie ma powodu, dla którego nie mogłabym tu zamieszkać – myślę sobie.