Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2013-11-01

Artykuł opublikowany w numerze 11.2013 na stronie nr. 12.

Tekst i zdjęcia: Jerzy Pawleta,

Przypadkowo piękna podróż


Podróżując przez północne Chiny, zatrzymywałem się w hostelach. To właśnie tam, od kilku backpackerów usłyszałem: – Jedziesz na południe Azji? Zajrzyj do Laosu, będzie ci się podobało! I choć Laos nie był zupełnie brany pod uwagę w moich planach podróży, wylądowałem w Luang Prabang. Ale nie od razu…

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

W dawnej cesarskiej stolicy Xi’an wsiadłem do pociągu jadącego do Kunming, wielkiego miasta leżącego niedaleko, jak na chińskie warunki, granicy z Laosem. Podróż twardą kuszetką trwała trzydzieści sześć godzin. Potem przesiadka w autobus zmierzający do Luang Prabang. Po kolejnych kilkunastu godzinach byliśmy na granicy. Do wiekowego autokaru wpadło kilka Chinek. – Change money? Szybka wymiana ostatnich juanów na laotańskie kipy i mijamy rogatkę. Witajcie w Laosie!
Autostrada skończyła się po stronie chińskiej. Wąska, górska droga pięła się i opadała pośród malowniczych krajobrazów. Pięła się i opadała, pięła i opadała… przez ponad 24 godziny.

 

TRZEBA ZJEŚĆ TĘ ŻABĘ

Żaby są jednym z przysmaków w Krainie Czterech Tysięcy Wysp.

POSIŁEK NA POZIOMIE

Tradycyjne dania spożywane na matach rozłożonych przed domem.

FLASZKA Z ZAKĄSKĄ

Miejscowa specjalność to nalewki ze skorpionami i wężami.

 

JAK ZOSTAŁEM MILIONEREM

 

W kasie dworca autobusowego w Luang Prabang pytam o możliwość noclegu. Płynnie mówiący po angielsku młodzian jest zdziwiony. – Nie masz rezerwacji? No nie, nawet nie myślałem, że będę w Laosie. – Jedź na Nocny Targ, w okolicy jest sporo pensjonatów, może coś znajdziesz… Proszę, by nazwę targu napisał mi laotańskimi literami (są zupełnie niepodobne do czegokolwiek, wygląda to, jakby słowo napisane było od tyłu i do góry nogami). Karteczka okazuje się nadzwyczaj przydatna. Wskazówka biletera również. Po pół godzinie wędrowania wąskimi uliczkami znajduję lokum za 80 tysięcy kipów (ok. 30 zł) za noc. Pokój z telewizorem, łazienką i dwoma wentylatorami. Banany i herbata gratis.
Życie ulicy nad Mekongiem, gdzie usytuowany jest mój pensjonat, zaczyna się codziennie tak samo. Już przed wschodem słońca mnisi z pobliskiej świątyni wyruszają na ulice z zawieszonymi na szyjach beczkowatymi pojemnikami. Ludzie klęczący wzdłuż drogi wręczają zakonnikom ryż, warzywa i owoce. Ci odwzajemniają się krótką pieśnią dziękczynną. Gdy naczynia są pełne, wracają do świątyni i spożywają dary. Nie mogą kupować żywności ani jej produkować. Muszą być dobrymi mnichami, by zasłużyć na hojność wiernych.
Później knajpka na skrzyżowaniu zaczyna serwować poranne dania – słodką kawę z gęstym mlekiem i smażone w gorącym oleju wypieki lub zupę warzywną. Przy stolikach nad skarpą opadającą do Mekongu zasiadają pierwsi goście. Na ogół kierowcy riksz motorowych, które swoimi bajecznymi kolorami okraszają ulicę. Potem przychodzą nieliczni turyści. Życie toczy się niespiesznie. Kierowcy nienachalnie oferują przybyszom wycieczki po okolicy. Ci mówią, że się jeszcze zastanowią. Najpierw kawa i spojrzenie na wielką rzekę.
Gdy tak leniwie zagryzam ciepłe wypieki, z sąsiedniego stolika uśmiecha się do mnie para turystów z Tajlandii. Dziewczyna pyta, czy mam zamówioną rikszę, zwaną tutaj tuktukiem. Szybko dogadujemy się, że interesuje nas ten sam kierunek, a wspólny wyjazd wypadnie taniej. Po chwili pojawia się jeszcze zabłąkana Holenderka i skład grupy wycieczkowej mamy gotowy. Kierunek – odległe o 25 kilometrów groty Pak Ou.
Ale najpierw pieniądze. Z bankomatu muszę wyjąć tyle, by starczyło na pobyt i wycieczki. Zakładam, że 400 złotych wystarczy. Przeliczam na tutejsze kipy i wypłacam… równy milion! Jestem milionerem pierwszy raz w życiu. Ale nie na długo.

 

Z ŻYCIA MNICHA

Codziennie przed wschodem słońca mnisi wyruszają na ulice. Ludzie z szacunkiem wręczają im ryż, warzywa i owoce.

SPACER W SŁOŃCU

Mnich na bambusowym moście nad Mekongiem w Luang Prabang.

 

NIEOPODAL LUANG PRABANG

 

Po godzinie jazdy w górzystej scenerii wita nas rybacka wioska przyklejona do rzeki. Wsiadamy do łodzi, która wiezie nas na drugi brzeg. Urwista ściana góry opadającej do wody kryje dwie niezwykłe jaskinie – niższą Tham Ting i położoną wyżej Tham Theung. A w nich malowidła i ponad cztery tysiące drewnianych figur Buddy, od maleńkich po całkiem spore. Dekoracje jaskiń pochodzą jeszcze sprzed czasów, gdy w XV wieku animistyczną wiarę ludów znad Mekongu zaczynał przenikać buddyzm. Umieszczone we wnętrzach grot posągi świadczą o tym, że wiara w to, iż duszę posiadają zwierzęta, rośliny, skały, burze, a w szczególności potężna rzeka, zaczęła się skupiać w postaci Buddy. Nastąpiła pokojowa rewolucja religijna. Otwarte na Mekong groty Tham Ting stały się symbolem pacyfistycznego charakteru całego Laosu.
Kolejne miejsce, które chcemy zobaczyć, to kaskadowe wodospady Kuang Si. Też odległe o 30 kilometrów od Luang Prabang, ale w przeciwnym kierunku. Po drodze wpadamy do wioski sławnej z produkcji bimbru, zwanego tu winem, mimo że jego moc znacznie przekracza kilkanaście procent. W gustownych buteleczkach i butelkach oprócz alkoholu znaleźć można lokalne trawy, wokół których owijają się małe węże, wielkie skorpiony czy innego rodzaju „wkładki”. Są i scenki rodzajowe typu wąż zjadający skorpiona.
Tarasowe wodospady o turkusowej wodzie usytuowane są w dzikiej dżungli. Kusi ciepła woda i ukształtowane w formie basenów zakola rzeki z opadającymi do nich z hukiem płaszczami wodospadów. Co odważniejsi skaczą do głębokiej wody z konara wielkiego drzewa zawieszonego przy jednej z kaskad. Przednia zabawa ze sporą domieszką adrenaliny. A naturalne jacuzzi i wodne masaże powodują, że nie chce się wychodzić z wielkiej kałuży.
Postanowiliśmy całą czwórką spotkać się również dnia następnego i zwiedzić Luang Prabang. Wypożyczamy rowery i pedałujemy szlakiem atrakcji miasta, których jest bez liku. Przez cały dzień zwiedzamy liczne świątynie buddyjskie, a także Muzeum Narodowe z Pałacem Królewskim. Nocne życie toczy się w dzielnicy Ban Apay i znanych turystom miejscach, jak Hive Bar czy Utopia. Wybieramy tę drugą knajpkę, położoną wysoko na skarpie (co za widok!). Tłoczno, głośno, tłum międzynarodowy. Nawet nie wiedziałem, że w Luang Prabang jest tylu turystów.

 

ENGLISHMAN IN LUANG PRABANG

Mnisi buddyjscy, a wśród nich Anglik, który życiową równowagę odnalazł w laotańskim klasztorze.

UCZTA Z DATKÓW

Śniadanie w klasztorze na wyspie Don Khon.

ŚWIĄTYNNY PORTAL

Rzeźby nad wejściem do jednej ze świątyń kompleksu Vat Phou w Champasak.

 

ODROBINA HAZARDU I KRÓLESTWO KHMERÓW

 

Pomny doświadczeń z jazdą autobusem przez Laos i mając na względzie setki kilometrów dzielących Luang Prabang od usytuowanego na południu kraju Champasak, wsiadam do samolotu. Od ręki wydaję kolejny milion. Ląduję w Paxe. Busik podrzuca mnie na targowisko, z którego tuk-tuk zawozi do mieścinki Champasak. Mam tu już upatrzony (nocne backpackerów rozmowy) pensjonat z widokiem na Mekong.
Włócząc się nocą jedyną ulicą miasteczka pośród resztek pokolonialnej architektury (znalazłem parę niezwykłych perełek) i dość chaotycznej zabudowy tubylczej, trafiam na małe zbiegowisko. To miejscowi grają w boule. Tradycja ta, jak i wspomniane architektoniczne perełki, pozostała tu po francuskich kolonizatorach. Kilkanaście osób tłoczy się wokół placu gry. Głównie mężczyźni, ale są też kobiety i dzieci. Alkohol rozlewany do małych kieliszków trafia kilkakrotnie i do mnie. Na zdrowie! Rewanżuję się kilkoma butelkami piwa. Gra kończy się późną nocą rozliczeniem finansowym. Ta sielankowa zabawa była również nielegalnym hazardem.
Rano wypożyczam od moich gospodarzy archaiczny rower i jadę do kompleksu świątynnego Vat Phou. Po drodze mijam zwrócony w stronę rzeki imponujący pomnik Buddy. Obok stoją na palach małe repliki świątyń z dziesiątkami miniaturowych figur – miejsce składania darów dla bogów. Kompleks zbudowanych przez Khmerów świątyń, kaplic i rozwiązań wodnych powstał między piątym a dziesiątym wiekiem naszej ery, by odzwierciedlić hinduistyczną wizję relacji pomiędzy naturą a człowiekiem. Obiekt ten miał około 10 kilometrów długości. Dzisiaj pozostał z niego niewielki, acz fantastyczny, wspinający się na zbocze wzgórza fragment. Architektura świątyń jest monumentalna i finezyjna zarazem, znakomicie wkomponowana w otaczającą przyrodę. Stromymi kamiennymi schodami wspinam się do centralnej części kompleksu. Magia miejsca przybiera na sile. Jej zwieńczeniem jest świątynia z posągiem Buddy, gdzie palą się dziesiątki kadzideł, a wierni nieustająco oddają cześć bogom. Budowla otoczona jest wieloma rzeźbami, posągami, kaplicami, świętymi grotami, magicznymi głazami, szarfami, kadzidłami.

 

MUUUSISZ TU WEJŚĆ

Nieoczekiwane spotkanie z bawołem przed wejściem do świątyni na wyspie Don Khon.

DZIKOŚĆ DLA KAŻDEGO

Wodospady Kuang Si znajdują się pośród dzikiej dżungli, jednak dla wygody turystów zbudowano tu wiele mostów i kładek.

NATURALNE SPA

Kaskady Mekongu w Khone Pasoy, które pomysłowi turyści wykorzystują dla ochłody i masażu.

 

TOM W KRAINIE TYSIĘCY WYSP

 

Kolejnym moim celem w Laosie jest usytuowany tuż przy granicy z Kambodżą niezwykle malowniczy rejon nazywany Krainą Czterech Tysięcy Wysp – Si Phan Don. Miejsce zostało odkryte niedawno przez backpackerów. Jeszcze kilka lat temu nie było tu elektryczności, a ludność trudniła się wyłącznie rybołówstwem. Dzisiaj większości turystów Si Phan Don kojarzy się z hamakiem rozwieszonym pod bambusową wiatą, sączeniem drinków i przyglądaniem się, jak upływa czas wraz z leniwie snującym się Mekongiem. Ale nie trzeba się do tego ograniczać.
Z dwóch wysp, Don Det i Don Khon, połączonych kamiennym mostem, wybieram tę drugą. Docieram tam łodzią motorową i, taszcząc plecaki, wędruję wzdłuż brzegu w poszukiwaniu lokum. A jest w czym wybierać. Mój brak zdecydowania kończy młody Anglik leżący na jednym z drewnianych łoży wielkiej werandy zawieszonej nad rzeką. – Szukasz noclegu? – pyta. Tom pomaga laotańskiemu Papie w prowadzeniu pensjonatu w zamian za pomoc, jaką ten zaoferował życiowo zabłąkanemu Anglikowi. Parę lat wcześniej bezinteresownie przygarnął go pod swój dach, postawił na nogi i traktuje jak swojego syna, mimo że ma kilkoro własnych dzieciaków. Współpraca okazała się bardzo owocna dla obu stron. Pensjonat szybko się rozwinął i są chyba najlepsi na wyspie. Nazywa się po prostu „Souksanh”, od nazwiska rodowego Papy.

 

ALEJA KHMERÓW

Vat Pho, główna droga łącząca świątynie w górach ze sztucznymi zbiornikami wodnymi na nizinie Mekongu.

WODNY LABIRYNT

Don Khon, wodospady Khon Phapheng na rzece Mekong.

ROZKOSZE NA KONGU

 

Następnego dnia wypożyczam od Papy rower i przed wschodem słońca jestem w miejscu, gdzie na wodnej granicy z Kambodżą pomiędzy dziesiątkami wysepek Mekongu podziwiać można baraszkujące delfiny słodkowodne. Teoretycznie. Ponadgodzinne snucie się po leniwych wodach jest przyjemnością samą w sobie, ale delfiny widać jedynie jako znikające punkty gdzieś w oddali. Niemniej każde ich pojawienie się ponad powierzchnią wody powoduje moją niezwykłą radość.
Pedałując ścieżkami wyspy, docieram do drewnianej restauracyjki wiszącej nad huczącym wodospadem, nad którym zawieszona jest chybotliwa kładka. Wymarzone miejsce na śniadanie. Obok stolika czekają wygodne leżaki. Relaksuję się tam dłuższy czas. Potem zostawiam rower pod werandą i wędruję mostkiem na drugi brzeg. Po kilkudziesięciu metrach rozpościera się przede mną widok, który jest równie fantastyczny jak niespodziewany. Khon Pasoy – ogromne kaskady Mekongu. Leniwie płynąca rzeka nagle wpada na skalne urwisko, dzieli się na setki odnóg poszukujących z hukiem własnej drogi pomiędzy głazami. Miejsca te wykorzystują rybacy, montując wiklinowe pułapki na ryby. W jednym ze skalno-wiklinowych baseników urządzam sobie spa. Ciepła woda leje mi się na głowę. Odbijająca się od skalnego podłoża rzeka wypycha mnie do góry. Z całych sił trzymam się wiklinowych konstrukcji. Masaż jest fantastyczny. Na niegustujących w nieco ekstremalnym spa czekają w zakolach rzeki małe piaszczyste plaże.
Największą, obok delfinów, atrakcją Don Khon są ogromne wodospady Mekongu – Khon Phapheng. Nie mogłem odpuścić tej atrakcji, ale postanowiłem wybrać się tam przed zachodem słońca. I to był bardzo dobry pomysł. Kiedy maszerowałem w stronę kaskad, większość ludzi już wracała. A przecież światło nisko zawieszonego słońca rozświetlające z ukosa skalne formacje i spienioną wodę było najlepsze z możliwych, dla fotografa nieocenione. Długo podziwiałem to dzieło natury. Ale chciałem również zakończyć mój ostatni zachód słońca na wyspie kąpielą w Mekongu. Udało się znakomicie. Dotarłem nad piaszczysty lej opadający w stronę rzeki w momencie gdy słońce zawisło nad klifem na sąsiednim brzegu. Omiatany ostatnimi promieniami słońca wskoczyłem do wielkiej rzeki.
Raj na ziemi? Na tydzień na pewno tak. Na całe życie? Zapytam Toma za kilka lat. Być może jeszcze go tu zastanę.