Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2013-11-01

Artykuł opublikowany w numerze 11.2013 na stronie nr. 64.

Tekst i zdjęcia: Jerzy Machura,

Pożegnanie z Mombasą


To jedno z tych afrykańskich miejsc, których sama nazwa dźwięczy, śpiewa i tańczy, podobnie jak Timbuktu, Kilimandżaro czy Zanzibar. Mombasa!

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Na początku pogoda afrykańskiej nie przypominała. Za to na lotnisku ludzie poruszali się w zwolnionym, afrykańskim tempie. Przyzwyczajonych do ciągłego pośpiechu zastanawiał wszechobecny spokój i dziwiły często wypowiadane słowa: pole, pole („powoli, powoli”). Z czasem jednak wsiąknęliśmy w ten specyficzny klimat, i już po tygodniu pobytu w Mombasie czuliśmy się komfortowo, zastanawiając się tylko, jaki zły los kazał nam żyć w znerwicowanej Europie. Wyluzowani, powtarzaliśmy za Afrykanami: hakuna matata, co w języku suahili znaczy „nie ma sprawy”.

 

 

OKNO NA ŚWIAT, WROTA DO AFRYKI

 

Trasa z lotniska w Mombasie do „Paradise Beach Hotel” była rzeczywiście jak droga przez czyściec – slumsy i rudery ze zbitych na szybko desek i bliżej nieokreślonych materiałów. Wzdłuż trasy, którą pokonywaliśmy autokarem, stało bezczynnie w grupach mnóstwo mężczyzn, najczęściej młodych, gapiących się na przejeżdżające pojazdy. Jeśli są bez pracy, tak wygląda ich życie, w którym „przeżuwają” dzień po dniu…
Mombasa to największy, a przede wszystkim słynny już port – okno na świat Afryki Wschodniej. Choć to druga po Nairobi metropolia Kenii, początkowo sprawia jednak wrażenie prowincjonalnego miasteczka, zaś niektóre jej dzielnice mogłyby odgrywać scenografię Mogadiszu z filmu „Helikopter w ogniu”.
Podobno gdy w 1498 roku Portugalczyk Vasco da Gama przybył do Mombasy, ze skalistego brzegu obszczekały go psy o czerwonej sierści. Nie wiadomo do dziś, czy ta reakcja czworonogów wpłynęła na decyzję króla Mombasy – ten, choć podarował przybyszom owcę, pomarańcze, cytryny i trzcinę cukrową, to do portu żeglarzy nie wpuścił, więc słynny podróżnik zakotwiczył w pobliskim Malindi.

 

EGZOTYKA W TRZECH ODSŁONACH

Na ulicach Mombasy samochody trąbią, usiłując przecisnąć się między przechodniami.

Strzeliste palmy i kolorowe krzewy, czyli bujna roślinność nad Oceanem Indyjskim.

Transport zakupów w wersji afrykańskiej – na głowie.


Kontrolujący w owym czasie wybrzeże Afryki Wschodniej Portugalczycy największe problemy mieli właśnie z Mombasą, która stawiała opór, nie chcąc uznać ich zwierzchnictwa i płacić trybutu. W odwecie była kilkukrotnie łupiona, zanim pod koniec XVI wieku utraciła niepodległość, a kolonizatorzy wybudowali tu największą w regionie fortecę – Fort Jesus. Portugalczycy, obejmując Mombasę w posiadanie, dołożyli swoje kolory do i tak już barwnej mozaiki narodowościowej i rasowej miasta.
Początki Mombasy sięgają pięciuset lat przed naszą erą, gdy odkryła ją ekspedycja Fenicjan. Północno-wschodni monsun, dmący od wybrzeży Azji między grudniem a lutym, przywiewał tu od wieków żaglowe statki z arabskich i indyjskich portów, a także z wysp Oceanu Indyjskiego. W pozostałych miesiącach, zmieniając kierunek, pchał je z powrotem do macierzystych portów. O porcie Tonika (starogrecka nazwa Mombasy) wspominał już Ptolemeusz. Potem, ok. 900 roku, wybrzeże Oceanu Indyjskiego opanowali Arabowie, prowadząc ożywiony handel z Persami, Chińczykami i Hindusami. Uznawany za swego rodzaju wrota do afrykańskiego interioru, port nierzadko był miejscem walk i konfliktów, a także handlu niewolnikami. Po Portugalczykach dostał się w ręce sułtana Zanzibaru, zaś pod koniec XIX wieku – Brytyjczyków.
W tym roku Kenia świętować będzie 50-lecie uzyskania niepodległości. Po trwającym blisko 10 lat powstaniu antybrytyjskim Mau-Mau kraj przestał być kolonią, a rok później ogłosił się republiką.

 

 

TROPEM LUDOJADÓW

 

W 1896 roku rząd Brytyjskiej Afryki Wschodniej rozpoczął budowę linii kolejowej z Mombasy wzdłuż wybrzeża Oceanu Indyjskiego przez Kenię do Ugandy. Pociąg nazwany „szalonym ekspresem” wystartował w 1903 roku i wkrótce zaczął przewozić bogatych podróżników pragnących zapolować na grubego zwierza. Przyczyniło się to m.in. do rozwoju safari, a zarazem rzezi afrykańskich zwierząt.
Zdążając autem wzdłuż wybrzeża do Mombasy, przy drodze zobaczymy tor kolejowy, którego budowa zapisała się krwawymi zgłoskami. Opowiada o tym film „Duch i Mrok”, poświęcony dwóm lwom ludojadom, które tak właśnie nazwano (Ghost i Darkness). Lwy te w trakcie budowy mostu na rzece Tsavo pożarły około setki ludzi tam pracujących. Były tak rozzuchwalone, że wyciągały śpiących w namiotach robotników hinduskich i zjadały w buszu tuż za obozem. Kres tej swoistej jatce położył dopiero irlandzki inżynier budowy mostów, pułkownik John Patterson (w filmie gra go Val Kilmer) i jego sztucer, przy współudziale drugiego z bohaterów, zawodowego myśliwego Charlesa Remingtona (w filmie Michael Douglas).
Pogromca lwów, których skóry służyły mu potem za dywany, opisał to wszystko w książce „Ludożercze lwy Tsavo”. Skóry potem sprzedał (wraz z czaszkami) za 5 tys. dolarów do Muzeum Historii Naturalnej w Chicago, gdzie je wypchano i wystawiono na pokaz, co stanowi jedną z największych atrakcji muzeum. W Departamencie Łowiectwa w Nairobi do dziś wisi telegram z tamtych czasów o treści: „Lwy atakują. Przyślijcie posiłki!”

 

PROM, NIE PROMENADA

Do centrum miasta można dostać się mostem. Albo zatłoczonym promem.

DALEKO OD SZOSY

Uprawne poletko, baobab i chatka – obrazek kenijskiej wsi, gdzie pięknu przyrody towarzyszy nędza mieszkańców.

W RELIGIJNYM TYGLU

Mimo kłopotów Kenii z islamistami z Somalii w Mombasie i w innych miastach działają kościoły różnych wyznań, meczety, świątynie braminów i buddystów. Na zdjęciu dżinijska Jain Temple.

 

WYSPA WOJNY

 

Mombasa leży częściowo na wyspie, w zatoce Kilindini, pocięta siecią kanałów i rozlewisk. To strategiczne usytuowanie miało wpływ na nazwę miasta, bo Mombasa w języku suahili to „Wyspa wojny”. Brytyjczycy uznali ją za pierwszą stolicę swoich kolonii. Dziś natomiast określana jest jako „stolica suahili” – kultury stanowiącej konglomerat wpływów czarnej Afryki, arabskich i europejskich.
Do Mombasy da się dotrzeć lądem i wodą. Turysta może zafundować sobie rejs żaglowcem, określany „Śladami Sindbada”, choć od strony Oceanu Indyjskiego miasto jawi się dziś niezbyt okazale. Wygląda dość smutno, niczym opustoszałe miejsce dogasającej przeszłości. I tylko chłopcy grający w piłkę na plaży są świadectwem ciągle tętniącego tu życia. Imponuje za to tropikalna nadbrzeżna roślinność: drzewa mango, strzeliste palmy kokosowe z pióropuszami koron, smukłe papajowce i okazałe baobaby, sprawiające wrażenie, jakby ktoś wetknął je korzeniami do góry, oraz czerwone, różowe i fioletowe kwiaty krzewów bugenwilli. Pośród drzew jaśnieją mury domostw, a na wzgórzu przyciągają oczy ruiny wspomnianego Fortu Jesus.
Drogą lądową do centrum miasta na wyspie można dostać się starym mostem po Brytyjczykach, zmodernizowanym przez Japończyków, albo promem. To trasa będąca mieszaniną biedy, przepychu i nowoczesności. Mijamy cementownię Bamburi, wioskę Mamba, gdzie hoduje się krokodyle, liczne złomowiska i rupieciarnie, osławiony klub dyskotekowy „Bora-Bora” i kozy pasące się na stacji benzynowej zaraz przy dystrybutorach… Z okazałymi budynkami supermarketów i restauracji sąsiadują drewniane chatki i sklepiki przydrożnych handlarzy. Widać posiadłości białych ludzi, którzy kiedyś postanowili tu zostać, także pola golfowe oraz jedną z ośmiu rezydencji prezydenta kraju (w każdej prowincji znajduje się jedna).
Dwie główne atrakcje turystyczne Mombasy, przy których obowiązkowo zatrzymują się wycieczki, to brama przy Moi Avenue (wzniesiona w 1952 roku na pamiątkę wizyty królowej Elżbiety), utworzona z czterech potężnych aluminiowych kłów słoni, a także starszy o cztery wieki Fort Jesus. Twierdza z potężnymi murami i lufami armat wycelowanymi w morze to dowód dawnej świetności miasta. Fort dość cynicznie nazwano imieniem Jezusa, bo przecież była to ongiś główna portugalska „składnica żywego hebanu”, użytkowana następnie w ten sam sposób przez arabskich władców Mombasy, a następnie przez Brytyjczyków jako więzienie. Obecnie pełni funkcję muzeum.
W pobliżu fortu widać resztki kolonialnej zabudowy – pozostałości siedzib brytyjskich władców. To tutaj pierwsze kroki na afrykańskiej ziemi postawiła Karen Blixen, czyli hrabina Isak Dinesen, która w rezydencji gubernatora poślubiła szwedzkiego arystokratę Brora Blixena, rozpoczynając tym samym historię znaną w świecie jako „Pożegnanie z Afryką”. Ale dziś… jeśli ktoś szuka naocznego świadectwa upadku, to właśnie je znalazł.

 

POTĘGA PRZESZŁOŚCI

Fort Jesus, twierdza z potężnymi murami i lufami armat wycelowanymi w morze, stanowi dowód dawnej potęgi miasta.

MASAJSKI HOP HOP

W mozaice plemion Kenii ciągle największe zainteresowanie turystów wzbudzają skoczni Masajowie.

KAŻDY DZIEŃ TO DZIEŃ TARGOWY

Mombasa od wieków słynęła z handlu i tak pozostało do dziś. Tu wszędzie rozbrzmiewają okrzyki różnoplemiennego tłumu.

 

TARGOWY ŚWIAT SUAHILI

 

Jest jednak i inna Mombasa, bardziej przypominająca żywe historyczne przekazy. Centrum miasta to jeden wielki targ. Zgiełk, gwar i handel na każdym kroku. W gorącym, wilgotnym powietrzu ulicami miasta sunie stłoczony, wielobarwny tłum. Samochody trąbią, usiłując przecisnąć się między autokarami i przechodniami. Barwna mozaika i orientalny zapach bazarów. Można nawąchać się do woli, od woni kawy do goździków z Zanzibaru. Mnóstwo malutkich straganów, na których wystawia się, co tylko można sprzedać, ale głównie żywność, owoce, trzcinę cukrową, a nawet, mimo upału, mięso. Także paciorki i wszelkiej maści plemienne ozdoby, a i nęcące oko naczynia.
Gdziekolwiek spojrzeć, wzrok trafia na kogoś, kto namawia do zakupu. Trudno o skupienie, a gdy odmawiasz i chcesz na przykład zrobić zdjęcie, napotykasz na złowrogą reakcję, zwłaszcza kobiet, które krzyczą i machają rękami.
W Mombasie każdy dzień jest dniem targowym. Ale nie można się dziwić, skoro tędy od wieków prowadził kupiecki szlak. Handluje tu każdy z każdym, chociażby wiązką bananów czy niezbędną w tropiku wodą. Sprzedawcy przekrzykują się nawzajem i oczywiście, jak wszędzie w Afryce, nie obywa się bez ceremoniału targowania. Tu wszystko tętni życiem, wydaje się radosne i optymistyczne.
Ulice centrum Mombasy to właśnie sama esencja tego, co nazywa się suahili. Różnorodność ras i plemion, a także mozaika strojów. Hinduskie sari i turbany mieszają się z arabskimi dżellabami i burnusami. Kolorowe T-shirty, krzykliwe w barwach męskie koszule i kuse spódniczki mini kontrastują z czarnymi okryciami muzułmanek i strojami afrykańskich plemion. I tylko korkowych kasków białych plantatorów brakuje do pełni obrazka z przeszłości.
Ta mieszanka kultur to również religia, co widać po obecnych tu świątyniach. Meczety, pagody, kościoły katolickie i anglikańskie… Pod tym względem nic się nie zmieniło od wieków. Mombasa to kosmopolityczne i pełne życia miejsce.