Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2013-12-01

Artykuł opublikowany w numerze 12.2013 na stronie nr. 56.

Tekst i zdjęcia: Paulina Wojciechowska,

Dym, który grzmi


Nikt się ich tu nie spodziewa, nic w rzeźbie terenu ich nie zapowiada. Gorąco, wilgoć przykleja ubrania do ciała. W uszach szum. Płasko, płasko i raptem ogromna rozpadlina w skale i spadająca woda! Szum w uszach jeszcze silniejszy, ale teraz przynajmniej znasz jego prawdziwe przyczyny.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Na stopniach stróżówki siedzi dwóch mężczyzn. Palą papierosy. Gdy zbliżamy się do bramy, której pilnują, ich usta na chwilę rozciągają się w uśmiechu, ale goszczący na twarzach wyraz znudzenia pozostaje bez zmian. Zatrzymujemy się niepewnie, zerkając na leżące obok karabiny maszynowe. Strażnicy zauważają nasze spojrzenie. – Wchodźcie, wchodźcie – machają na nas rękami. – Wodospady są dalej.

 

WODNE TONY

W ciągu jednej sekundy Wodospadami Wiktorii spada 1088 ton wody, a w porze deszczowej szerokość kaskad dochodzi do blisko dwóch kilometrów.

KĄPIEL NA KRAWĘDZI

Diabli Basen to przyjemność zarezerwowana dla odważnych. Znajduje się przy samej krawędzi wodospadu, tuż nad stumetrową przepaścią.

WIELKA WIKTORIA

Są na Ziemi wodospady wyższe oraz szersze, ale pod względem powierzchni spadającej wody to właśnie Wodospady Wiktorii są największe na świecie.

 

WODOSPADY, O KTÓRYCH WĄTPIONO

 

Plotki o tym, że Wodospady Wiktorii istnieją naprawdę, krążyły wśród białych już od jakiegoś czasu, ale jakoś nikt nie dawał im wiary. Przecież tereny, gdzie rzekomo miały się znajdować, były typowym płaskowyżem, bez gór i dolin. Dla oczu rozpieszczonych spektakularnymi widokami południowych wybrzeży Afryki mógł się on wydawać monotonny, żeby nie powiedzieć nudny. „Czy w ogóle jest możliwe, aby tutaj następował jakikolwiek spadek wody?” – pytał być może siebie szkocki misjonarz i odkrywca David Livingstone, gdy 16 listopada 1855 roku zbliżał się do wodospadów, o których wątpiono. To pytanie stawia też sobie współczesny podróżnik, gdy w prażącym słońcu Zambii zmierza zgodnie z gestem strażników w kierunku zarośli przypominających zapuszczone ogródki działkowe.
„Widoki tak piękne, że w swym locie musiały na nie spoglądać anioły”, napisał potem Livingstone. Łatwo można by to zdanie wziąć za przykład dziewiętnastowiecznej egzaltacji pisarskiej. Ale chyba każdy, komu wodospady dane było zobaczyć, potwierdzi, że Livingstone po prostu opisał, jak umiał to, co nagle, po wielu dniach podróży w dół rzeki Zambezi, ukazało się jego oczom.
Wodospady Wiktorii, nazwane tak przez Livingstone’a na cześć ówczesnej brytyjskiej królowej, to po lokalnemu Mosi-oa-Tunya, czyli Dym, Który Grzmi. Istotnie, nad brzegiem wodospadów wiecznie unoszą się białe kłęby przypominające dym z nigdy nieustającego, potężnego pożaru. W rzeczywistości to skupiska niezliczonej ilości rozpylonych kropelek wody. Ta delikatna, wszechobecna mgiełka przedziera się wszędzie, pod kapelusze, czapki z daszkiem oraz parasole. Jedyną skuteczniejszą formą ochrony przed nią jest założenie płaszcza przeciwdeszczowego. Ale nawet wtedy wciskać się będzie pod kaptur i nasączać wilgocią włosy, bowiem ten wodospadowy dym, niczym oszalały deszcz, umie padać także z dołu do góry. To właśnie przez tę wodną mgłę niektórzy uważają, że wodospadów lepiej podczas szczytu pory deszczowej nie odwiedzać, gdyż wtedy unoszące się miliardy kropelek wodnych utrudniają ich zobaczenie. Nawet podczas pory suchej barierki rozpiętego nad przepaścią mostu Knife Edge Bridge oraz kamienne, wijące się na klifach ścieżki ociekają wilgocią, która rozpuszcza tusz na rzęsach kobiet i naznacza ich policzki ciemnymi, cienkimi stróżkami jak po nagłym wybuchu płaczu.

 

 

WĘDRUJĄCE KASKADY

 

Także na zdjęciach wykonanych z kosmosu nad Wodospadami Wiktorii widoczna jest biała smuga „dymu”. Gdyby nie to, trudno byłoby niewprawnemu oku odgadnąć, która ze szram przecinających ziemię na granicy Zambii i Zimbabwe stanowi ich półkę. I jest tak nie bez powodu – Wodospady Wiktorii bowiem nie stoją w miejscu, ale od tysiącleci przesuwają się wzdłuż tego gigantycznego zygzaka, który w tym miejscu przeorał ziemię. W ten sposób wciąż dążą w górę Zambezi.
W pobliżu miejsca, gdzie wodospady znajdują się obecnie, po obu stronach granicy, przycupnęły dwa miasteczka: po stronie zimbabweńskiej – Victoria Falls, a po zambijskiej niegdysiejsza stolica Zambii, Livingstone. Trącącą kolonializmem nazwę Zambia po uzyskaniu niepodległości postanowiła zachować ze względu na jej międzynarodową, turystyczną rozpoznawalność. Oba te przyczółki cywilizacji na równi czerpią środki na swe utrzymanie z turystycznej gotówki, której stały dopływ zapewniają im podzielone pomiędzy Zimbabwe i Zambię wodospady. Bo choć po stronie zambijskiej leży większość, bo dwie trzecie kaskad, to strona zimbabweńska, zdaniem wielu, oferuje, dzięki większemu oddaleniu, lepszy na nie widok.
Ci, którzy chcą się na własne oczy przekonać o tym, czy tak jest naprawdę, granicę pomiędzy państwami przekroczyć mogą słynnym mostem Victoria Falls Bridge. Jego pomysłodawca, Cecil Rhodes, we wskazówkach dla projektujących go inżynierów wyraził życzenie, aby most wybudowano na tyle blisko wodospadów, by do jadących po nim pociągów docierała mokra mgiełka. Most łączy dwie strony uskoków skalnych, pomiędzy którymi spływają z impetem, wzburzone po upadku ze 108 metrów, wody Zambezi. Dziś stanowi także mekkę amatorów skoków na bungee, którzy chcą doświadczyć zastrzyku adrenaliny okraszonego panoramą na te największe pod względem powierzchni spadającej wody kaskady świata.

 

MOST NADGRANICZNY

Granicę między Zambią i Zimbabwe stanowi rzeka Zambezi. Victoria Falls Bridge jest jedynym połączeniem kolejowym i jedną z trzech dróg łączących oba kraje.

DIABLI BASEN

 

Ale David Livingstone, pierwszy Europejczyk, którego dotarcie nad Mosi-oa-Tunya jest udokumentowane, zobaczył je najpierw właściwie „od tyłu”, bo z wyspy pośrodku rzeki Zambezi, na samej krawędzi wodospadów, nazwanej potem na jego cześć Livingstone Island. Wyspa dostępna jest jedynie w okresie, gdy stan wody na rzece jest niski.
To tutaj bardziej żądny przygód turysta może dzisiaj zażyć kąpieli w osadzonym tuż na skraju wodospadów Devil’s Pool, czyli Diablim Basenie. Położony jest on pomiędzy wyspą Livingstone i prawym brzegiem rzeki Zambezi. Jest to wypełniona wodą, umiejscowiona nad samą przepaścią kamienna niecka. Dookoła tego „basenu” wody Zambezi przelewają się przez krawędź, formując wodospad, ale w tym miejscu, zrządzeniem natury, tak nie jest. Aby się do Devil’s Pool dostać, najpierw trzeba zygzakiem przepłynąć dystans pomiędzy wyspą a basenem, pokonując siłę coraz bardziej przyspieszającego nurtu rzeki, czekającej na to, by zaraz, na łeb na szyję, spaść po skarpie w dół. Robi się to pod opieką lokalnych przewodników, którzy znają to miejsce niczym własną kieszeń, jednak i oni od czasu do czasu giną, porwani prądem. Doprowadzeni w ten sposób do Diablego Basenu turyści wskakują do jego niecki – może się w niej zmieścić około ośmiu osób. Potem przewodnicy trzymają ich za nogi, a oni wystawiają głowy nad przepaść za krawędź wodospadu, spoglądając na spadające kaskady. Z każdej ich strony chlupią na dół strugi wody.

 

 

A PO BURZY SPOKÓJ

 

Tak jak most Victoria Falls Bridge stanowi mekkę amatorów skoków na bungee, tak samo wzburzone nurty wody poniżej wodospadów są mekką amatorów raftingu. Gdy na chwilę podmuch wiatru przerzedzi kłębiącą się wszędzie mgłę, ze szczytów wodospadów można zobaczyć ich pomarańczowe kamizelki ratunkowe oraz żółte pontony. Wtedy wydaje się, że poprzez szum wody słychać ich pełne emocji pokrzykiwania.
Jednak szum i zgiełk, jaki panuje w bezpośrednim pobliżu wodospadów, szybko zanika pomiędzy poszarpanymi zakrętami rozpoczynającego się u ich podnóży środkowego odcinka Zambezi. Rzeka powoli odzyskuje swoją ospałą, panującą na wodach powyżej wodospadów, równowagę.
Tutaj, u stóp Mosi-oa-Tunya, panuje pośród ludzi coś na kształt poczucia ulgi, jakie opada czasem człowieka po pełnej wyładowań burzy, gdy główna nawałnica minęła i wiadomo, że więcej już piorunów nie będzie. Na kamieniach przy lśniącej w słońcu rzece siedzą: Zambijczycy, którzy obchodzą punkt sprzedaży biletów dziurą w płocie, trochę obcokrajowców oraz pawiany, które od czasu do czasu przeganiane są przez uzbrojone w patyki dzieci. Pawiany uciekają, wypinając na wszystkich swoje czerwone pupska. Piszczą. Potem, gdy dzieci tracą nimi zainteresowanie, wychodzą z krzaków. Przysiadają na którymś z rozgrzanych głazów i czerpiąc łapami ze zrabowanej paczki chipsów, patrzą na Zambezi.