Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2014-02-01

Artykuł opublikowany w numerze 02.2014 na stronie nr. 24.

Tekst i zdjęcia: Karolina Kałamajska,

Limoux w sosie własnym


Wsiadam do niebieskiego wagonu na stacji w Carcassonne, aby wysiąść w ledwo widocznym na mapie miasteczku Limoux. Czeka mnie tam najdłuższy karnawał świata, który trwa trzy miesiące.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Aż trudno uwierzyć, że ta mieścina licząca zaledwie dziesięć tysięcy mieszkańców, bije światowy rekord zabawy. Rozglądam się. Wkoło wciąż zima, chłodno, ale przynajmniej słonecznie. Na stacji napisy tylko po francusku, i ani jednego znaku, który wskazywałby drogę do karnawału. Na zewnątrz żadnej taksówki, żadnej mapy i żadnej informacji. Na szczęście nieopodal z samochodu wysiada młoda Francuzka. Wskazuje mi drogę i tłumaczy, że centrum znajduje się piętnaście minut stąd spacerem. – To małe miasto – tłumaczy, po czym znika, pędząc za swoimi sprawami.
Po kwadransie docieram do la Place de la République – głównego rynku. Dzisiaj jest piątek, ale jutro właśnie tutaj rozpocznie się dziesięciotygodniowy karnawał. Wokół same kawiarnie i restauracje. Kilka kiosków i malutkich piekarń – najwyraźniej ulubione miejsca spotkań zaprzyjaźnionych ze sobą mieszkańców. Pewnie tu plotkują. Tematem przewodnim musi być slow life. W takich mieścinach ludzie żyją lokalnymi sprawami. Nikt tutaj nie strajkuje (a we Francji to popularne „hobby”) i nikomu świat się nie zawala. Pracuje się dwie, może trzy godziny – do południa, później drzemka, bo sjesta to rzecz święta. Następnie powrót do pracy na kilka kolejnych godzin, aby wieczorem móc znów poplotkować.
Wchodzę do jednej z kawiarń i staję przy barze. Barman jest, i owszem, ale wcale nie spieszy się do klienta. Nie zna mnie. Wie, że jestem turystką, która przyjechała Bóg wie skąd i wkrótce wyjedzie Bóg wie dokąd. W Limoux chyba mało kogo interesuje obecność przyjezdnych. To zapewne dlatego moją café crème dostaję dopiero po dwudziestu minutach.

 

ANONYMOUS?

W każdą sobotę oraz niedzielę pierroci, wraz z czternastoma grającymi oksytańskie melodie muzykami, zabawiają miasteczko. Twarze pierrotów pozostają karnawałową tajemnicą.

KARNAWAŁ NA SŁODKO

Jedna z festiwalowych wystaw w Limoux. Tym razem pierrot zachęca do odwiedzenia cukierni.

 

WINEM CHRZCZENI

 

Poranek to lekkie podekscytowanie. Dzisiaj odbędą się trzy parady. Każda w tradycyjnym dla tego regionu stylu, z tutejszą muzyką oraz tekstami w starym, oksytańskim języku południowej Francji, zwanym niekiedy prowansalskim (używanym oficjalnie do XIII w., a w literaturze do XV w.). Sam karnawał jest lokalną tradycją. Nikt jednak właściwie nie wie, kiedy oraz jak powstał. Nie zasługuje też raczej na swoją nazwę, gdyż, jak wiadomo, karnawał nie trwa tak długo i kończy się przed Środą Popielcową. Niektórzy mieszkańcy zresztą nawet protestują przeciw nazywaniu tak tego święta, twierdząc, że jest to „pogański festiwal zimowy”.
Istnieją dwie legendy o korzeniach tej zabawy. Pierwsza mówi o lokalnych mnichach, którzy na jeden dzień zwolnili z obowiązków podwładnych im młynarzy. Ci z radości zaczęli biegać po miasteczku, tańcząc z ulicznymi skrzypkami i obsypując przechodniów mąką. Dziś owa mąka zastąpiona została confetti. Według drugiej legendy karnawał rozpoczęli winiarze, którzy po sprzedaniu pierwszego trunku nie mogli przestać tańczyć z radości. Jedno jest pewne – „karnawał” w Limoux ma silne zakorzenienie w tradycji.
O godzinie 11 rusza pierwsza parada. Jej temat przewodni – o naturze polityki. Celem paradujących jest wyśmianie bieżących problemów państwa. Widząc piętnastoosobową bandę przebraną za pielęgniarzy i doktorów, z wystającymi z kieszeni sztucznymi genitaliami, wnioskuję, iż tematem roku jest problem środków antykoncepcyjnych. Wszyscy tanecznym krokiem i w dobrym humorze przemierzają rynek. Zaczepiają gapiów, witają się z tymi, których znają. Twarze mają zasłonięte, więc nikt nie wie, kto kryje się pod maskami. I nikt z gapiów nie może przebrania dotknąć, uznano by to za zniewagę. Pielęgniarze prowadzeni są przez trzech puzonistów. To oni grają dla przebierańców, którzy tańczą.
Całe towarzystwo przemierza rynek, wchodząc do każdego baru, gdzie witane jest niezwykle radośnie. Przyjęcie parady przynosi szczęście. Szczęście też daje picie lokalnego blanquette – słodkiego wina musującego, które przez cały czas podawane jest grajkom i przebierańcom. Blanquette jest na tyle popularne w Limoux, że każde rodzące się w tym mieście dziecko „chrzczone” jest jego kropelką, wlewaną do buzi niemowlęcia zaraz po urodzeniu. Po odwiedzeniu wszystkich barów, i licznych kieliszkach wina, pierwsza parada znika, aby o godzinie 16.30 następna mogła zabawiać mieszkańców.

 

PRZEBRANA OD RANA

Tradycyjnymi elementami karnawałowymi są: strój w stylu klauna, carabène (długa różdżka) oraz confetti. Jednak poranna parada rządzi się własnymi prawami oraz strojami. Wspólna pozostaje jedynie oksytańska muzyka.

NA ZDROWIE!

Przebierańcy nierzadko wykorzystują swoją anonimowość do wyrażenia opinii na istotne problemy społeczne, na przykład służby zdrowia.

FESTIWAL JAK TANIEC

Choć określany karnawałem, festiwal w Limoux tradycyjnie zwany jest Fécos. To jednocześnie nazwa tańców wykonywanych podczas parady.

 

POPOŁUDNIE PIERROTÓW

 

Zanurzam się w tym, co lokalna kuchnia ma do zaoferowania. Na stoliku w restauracji stoi butelka po winie, w której znajduje się woda. Obok sól i pieprz. Siadam. Zjawia się kelner i podaje kilka kromek świeżutkiego (ciepłego, wyjętego prosto z piekarnika) chleba. Są i zamówione przeze mnie blanquette oraz cassoulet – potrawa składająca się z mięsa (głównie kiełbasy, gęsi, kaczki) oraz białej fasoli (przepis na to danie znajduje się na stronie 106). Robię zdjęcie nakrytemu stolikowi. Całość wygląda śródziemnomorsko. W końcu Limoux położone jest jedynie 100 km od morza, a odwiedzając je, można nawet wybrać się na jednodniową wycieczkę na plażę.
Kolejna popołudniowa parada nie ma nic wspólnego z polityką. Tym razem plac przemierzają muzycy oraz zakryci od stóp do głów pierroci. Przechodząc, gestykulują dłońmi zakrytymi białymi rękawiczkami, jakby próbowali nimi tańczyć. Wywijają długimi różdżkami, zwanymi les carabènes. Od czasu do czasu, gdy ujrzą znajomego, kolegę z klasy czy sąsiada, przykładają różdżki do ich głów, po czym obrzucają ich garściami kolorowego confetti. Dzięki temu w to zimowe popołudnie cały Place de la République wygląda niczym kolorowy kwiatowy dywan.
Za grupą pierrotów wędruje grupa mieszkańców bądź turystów. Każdy może dołączyć do parady, pod warunkiem że jest przebrany. Ale tylko tutejsi wiedzą, jak tańczyć i śpiewać do swojej oksytańskiej muzyki. Mają to we krwi. Dzieci, mali pierroci, również uczestniczą w tej paradzie. I wiedzą, co mają robić, już od najmłodszych lat. Na pewno nie wolno im pić wina, za to dorośli świętują litrami.
Po paradzie uciekam od zgiełku i confetti. Przemierzam ulice bez pojęcia, dokąd iść. Wędruję wzdłuż rzeki, która uspokaja i koi uszy po głośnej muzyce. Docieram do obrzeży miasta. Tu moje zainteresowanie wzbudza ogromny nowoczesny budynek. To winiarnia Sieur d’Arques, z małym muzeum na strychu. Firma istnieje od 1946 roku, a właściciel posiada 2300 hektarów ziemi, na której uprawia winogrona do sławetnego wyrobu blanquette de Limoux. Zaskakuje pełny profesjonalizm obsługi. Po leniwych barmanach oraz pierrotach, którzy ani razu nie obsypali mnie confetti, ta winiarnia to jakieś wynaturzenie…
Opuszczam budynek i wracam nad spokojnie płynącą rzekę. Ona też nie zwraca na mnie uwagi. Płynie leniwie, nigdzie się nie spieszy. Zupełnie jak miasto.

 

MOST DZIEWIĄTY

Rzeka Aude przecina miasto z północy na południe. Czarujące mosty, jak ten (Pont Neuf), jednoczą rozdzielone wodą wschodnią i zachodnią część Limoux.

NAJDŁUŻSZY KARNAWAŁ ŚWIATA

 

O 22.00 rusza ostatnia parada tego dnia. Pierroci wyglądają jeszcze bajeczniej. Wciąż okryci od stóp do głów, bawią kolorami kostiumów. Rozświetlają nimi noc. Tym razem muzyka jest spokojna i taniec pierrotów nabiera melancholijnego charakteru. W powietrzu wiją się carabènes, a w tłumie gapiów fruwają confetti. Bary nadal szeroko otwierają podwoje dla karnawałowej szajki, częstując winem i wierząc w nadchodzące szczęście oraz dobry rok.
Wieczorna parada jest jak dobranocka dla mieszkańców. Pierroci i muzycy wprowadzają domową, przyjazną atmosferę. Dzielą się magią chwili z przyjaciółmi, znajomymi i rodzinami. Nieustannie tańczą, a ich nieruchome maski sugerują, że ten taniec może trwać bez końca.
Cała ta zabawa, która odbywa się w każdą sobotę i niedzielę przez dziesięć zimowych tygodni, zakończy się podpaleniem kukły – króla karnawału – podczas nocy blanquette. Kukła symbolizuje grzechy popełnione w okresie tego przydługiego balu. Ale ja już tego nie doświadczę. Jutro ponownie wsiądę do pociągu i odjadę, patrząc, jak Limoux zostaje w tyle. Niezmienione. Każdego roku trwać tutaj bowiem będzie najdłuższy „karnawał” świata, którego dziwną cechą jest nie tylko to, że wkracza w czas Wielkiego Postu, ale i to, że organizuje się go przede wszystkim dla lokalnej wspólnoty, nie zaś dla przybyłych turystów.