Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2014-02-01

Artykuł opublikowany w numerze 02.2014 na stronie nr. 30.

Tekst i zdjęcia: Norbert Pokorski, Zdjęcia: Michał Bobruk,

Spacer przez arktyczne morze


Po czterech dniach podróży docieramy do Qaanaaq, położonej najdalej na północy osady Grenlandii, gdzie dolatują rejsowe samoloty. Dalej jest jeszcze oddalona o 56 km wioska Siorapaluk. Tam dostać się można już jedynie helikopterem, latem łodzią, a zimą psim zaprzęgiem. Lub tak jak my – pieszo po zamarzniętym morzu.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Jest koniec lutego, temperatury sięgają poniżej minus 35°C, a dzień trwa raptem kilka godzin. Wędrujące nisko nad horyzontem słońce nie daje ani odrobiny ciepła. Dla mnie i dla Michała Bobruka, z którym wyruszam w drogę, nie jest to jednak wielka niedogodność. Jesteśmy do takich warunków dobrze przygotowani. Mamy też nadzieję, że przy tak niskich temperaturach lód na morzu będzie wystarczająco gruby, by można było pokonać kilkudziesięciokilometrowy przesmyk oddzielający Grenlandię od kanadyjskiej Wyspy Ellesmere’a. Na jej południowym krańcu znajduje się osada Grise Fiord, do której zamierzamy dotrzeć z Qaanaaq po czterdziestu dniach marszu.

 

KIERUNEK PÓŁNOC

Lotnisko w Kangerlusuaq i samolot DASH-8, który poleci na północ Grenlandii.

ICE TEA

Michał Bobruk pije gorącą herbatę gdzieś na zamarzniętej Zatoce Baffina.

TU RZĄDZI LÓD

Góra lodowa wmarznięta w lód morski.

 

WZIĘCI ZA NIEDŹWIEDZIE

 

Zanim ruszymy w trasę, musimy załatwić w miasteczku kilka spraw. Trzeba odebrać z poczty paczki z żywnością, którą wysłałem z Polski, kupić paliwo do kuchenek, broń i amunicję do obrony przed niedźwiedziami oraz powiadomić o wyprawie policję. Załatwienie formalności zajmuje dwa dni, bo życie w Qaanaaq płynie powoli, a sklepy i urzędy otwarte są tylko kilka godzin w ciągu dnia. We wszystkim bardzo pomaga nam właściciel Hotelu Qaanaaq, Hans Jensen, mimo że nie wynajęliśmy u niego pokojów, a śpimy w namiotach nieopodal. Dowiadujemy się, że tydzień przed nami wyruszyła dwuosobowa ekipa niemiecko-czeska, także z zamiarem dotarcia na Wyspę Ellesmere’a. Hans ostrzega, że z powodu ciepłej zimy (w grudniu było prawie 7°C i padał deszcz) lód na morzu utworzył się później niż zwykle i jest znacznie cieńszy niż w poprzednich latach, co może nam uniemożliwić przedostanie się do Kanady. Jednak nie zamierzamy rezygnować z planów i o stanie lodu chcemy przekonać się na własne oczy.
Qaanaaq opuszczamy 25 lutego i udajemy się po lodzie morskim na północ. Każdy z nas ciągnie na saniach 120-kilogramowy ekwipunek, który pozwoli przetrwać w lodach Arktyki nawet najbardziej ekstremalne warunki. Michał ma połączone ze sobą, ustawione jedna za drugą, dwie sztuki niewielkich sanek, ja ciągnę jedne duże.
W ciągu trzech dni docieramy do Siorapaluk. Od witających nas Innuitów dowiadujemy się, że kiedy pojawiliśmy się na fiordzie, zostaliśmy wzięci za dwa niedźwiedzie polarne i na nasze spotkanie wyruszyło trzech myśliwych. Zawrócili, gdy zorientowali się, że to polarnicy. Wieczór spędzamy u najlepszego myśliwego rejonu Thule, Iku Oshima. Na wyprawę zabrałem książkę Kari Herbert „Córka polarnika”, w której autorka opisuje swój pobyt w Qaanaaq i Siorapaluk. Jest to kopalnia wiedzy o rejonie Thule i jego mieszkańcach. Jedną z opisywanych osób jest właśnie Iku Oshima, Japończyk, który kilkadziesiąt lat temu przybył eksplorować niezdobyte szczyty północnej Grenlandii. Tak mu się spodobało życie tutejszych ludzi i krajobrazy, że osiedlił się w Siorapaluk, ożenił z Innuitką i został myśliwym. Spędzamy u Iku kilka godzin, delektując się sushi ze złowionego przez niego halibuta i słuchając opowieści.
Wczesnym rankiem ruszamy w drogę. Kiedy wioska znika nam z oczu, pojawiają się ślady niedźwiedzi, bardzo świeże. Sprawdzam broń, przeglądam amunicję i układam zabezpieczony folią sztucer na saniach. Iku mówił, że tutejsze niedźwiedzie unikają kontaktu z ludźmi, ale zdarzają się bardzo głodne lub „szalone”, które atakują. Broń jest niezbędna i musi być zawsze sprawna. Iku poradził nam, żeby namioty i sanie skropić paliwem do kuchenek, co powinno odstraszać niedźwiedzie i lisy polarne, które w poszukiwaniu pożywienia potrafią narobić dużo szkód w ekwipunku.

 

OBLICZE POŚWIĘCENIA

Opuchnięta twarz autora to pierwsze objawy odmrożeń.

CZYM CHATA BOGATA?

Jedna z niewielu chat myśliwskich na trasie przemarszu.

PRZEZORNY POLARNIK

Maska neoprenowa chroni przed silnym mrozem, takim jak podczas przemarszu przez Cieśninę Smitha przy minus 42 st. C.

 

PO CIENKIM LODZIE

 

Szóstego dnia docieramy do starej chaty myśliwskiej Neqe (co w języku Innuitów znaczy „mięso fok”), gdzie zatrzymujemy się na noc. Chcieliśmy rozbić obóz na fiordzie, ale spotkany Innuita ostrzegł nas, że idzie załamanie pogody. Na szczęście rano możemy ruszyć w dalszą drogę. Lód na morzu jest gładki, więc przemieszczamy się dość szybko, wieczorem docierając do podnóża lodowca Clements Markham. Iku radził, by tym lodowcem wspiąć się na lądolód grenlandzki i iść po nim, omijając Kap Alexander, gdzie napotkać można połamany lód. Wciągnięcie 120 kg na przeszło 1000 m n.p.m. zabiera nam prawie dwa dni. Wysiłek przy tym jest niewyobrażalny. Zastanawiam się, czy wspinaczka ma sens, bo nasz marsz zostaje spowolniony do kilku kilometrów dziennie.
Pogoda bardzo szybko pogarsza się i większość czasu spędzamy w namiotach, chroniąc się przed huraganowym wiatrem. Postanawiam zejść z lądolodu na lód morski za Kap Alexander. Podczas próby wejścia na wysoki brzeg załamuje się pode mną lód i wpadam po pas do wody razem z przewieszoną przez ramię bronią. Michał pomaga mi się wygramolić z kąpieli. Zmieniam rękawiczki na suche, rozkładam broń na części, by łatwiej wykruszyć lód, wyciągam z kieszeni baterie i GPS (na szczęście wodoszczelny). Temperatura sięga minus 30°C, ale polarowe ubranie i wełniane skarpety, mimo że są mokre, zapewniają wystarczającą izolację przed mrozem i nie muszę ich od razu zmieniać.
Postanawiamy zawrócić do podstawy lodowca i tam rozbić obóz, żebym mógł się przebrać i wysuszyć rzeczy. Chcemy ponownie wejść na lądolód i po nim ruszyć w kierunku zejścia do Etah. Powrót zajmuje nam cały kolejny dzień. Na szczęście tym razem musimy wspiąć się jedynie na 600 m n.p.m. Odkrywamy, że po śladach, które zostawiliśmy dwa dni wcześniej, spacerował niedźwiedź. Obszedł nasz obóz po zboczu góry, u podnóża której biwakowaliśmy.
Odnajdujemy sporo śladów zostawianych przez ekipę niemiecko-czeską, jednak schodząc do Etah, odkrywamy, że zawrócili. Jest to sygnał, że przejście do Kanady może być niemożliwe. Zamierzamy jednak przekonać się o tym sami. Kolejnego dnia zrywa się silny wiatr, ale wieje w plecy, więc możemy kontynuować marsz. Kiedy mijamy morenę, przy której rozbiliśmy obóz, widzimy chaty. Według mapy Etah powinna być 8 km dalej, ale wydaje się nieprawdopodobne, by na dalekiej północy Grenlandii istniały tak blisko siebie dwie osady. Ponieważ jest wczesny ranek, a my przeszliśmy dopiero pięćset metrów, idziemy dalej, by sprawdzić, czy jest inna osada (jak wskazuje mapa). Po kilku godzinach marszu okazuje się, że jednak nie ma. Zawracamy do Etah, by odpocząć przed próbą przedostania się do Kanady. W drodze powrotnej idziemy pod wiatr, czasami tak silny, że uniemożliwia poruszanie się. Do chaty docieramy późnym wieczorem.
Następnego dnia nie możemy wyruszyć z powodu bardzo silnego wiatru. Udaje się to dopiero dzień później. Po przejściu 11 km stan lodu znacznie się pogarsza, aż w końcu pojawia się otwarta woda. Brak lodu brzeżnego – nie możemy iść po morzu ani na zachód, ani na północ, aby spróbować obejść obszar otwartej wody. Wracamy do Etah. Przychodzi ponowne załamanie pogody i kolejne dwa dni spędzamy w chacie. Kiedy wiatr słabnie, ruszamy na lądolód. Lodowiec, po którym podchodzimy, jest bardzo stromy i musimy użyć raków. W dodatku załamuje się pogoda i wiatr osiąga siłę huraganu. Widoczność spada prawie do zera, temperatura odczuwalna sięga niemal minus 70°C. Rozbicie w takich warunkach namiotu zajmuje nam prawie 2,5 godziny, bo najpierw musimy postawić wysoką ścianę ze śniegu, by choć trochę osłabić podmuchy wiatru.

 

JADĄ SANIE NA POLOWANIE

Innuitka w drodze na łowy psim zaprzęgiem.

SMUTEK TROFEÓW

Czaszki morsów przed domem Iku Oshimy.

SKUSZONY PRZEZ MRÓZ

Dom Iku Oshimy, Japończyka, któremu tak spodobały się krajobrazy Grenlandii, że osiedlił się tu na stałe.

 

BUDYŃ ZA FOKĘ

 

Podejmujemy decyzję o powrocie do Qaanaaq. Zużyliśmy połowę zapasów paliwa i żywności, a przy obecnym stanie lodu dotarcie do Grise Fiord w 20 dni jest niemożliwe. W dwa dni dochodzimy do lodowca Clements Markham. Następnego dnia schodzimy na lód morski i docieramy do chaty Neqe. Okazuje się, że przebywa tam trzech myśliwych ze Siorapaluk (Karl, Piitaq i jego brat Qillaq), którzy zapraszają nas do środka. W nocy pogoda się pogarsza, śnieżyca unieruchamia nas na dwa dni. Na szczęście w chacie jest ciepło, a Innuici są niezwykle przyjaźni. Aby zabić nudę, uczę się ich języka.
Myśliwi ze Siorapaluk do przemieszczania się używają, jak ich przodkowie, psich zaprzęgów, a na wiele zwierząt nadal polują przy pomocy harpuna. Muszą umieć przetrwać w ekstremalnie trudnych warunkach i odnaleźć drogę nawet podczas śnieżycy. Niewielu to potrafi, dlatego już tylko kilku Inniutów ze Siorapaluk i kilkudziesięciu z Qaanaaq para się obecnie myślistwem.
Myśliwi wrócili właśnie z udanego polowania, więc na kolację mamy mięso foki (nerpik), wątrobę foki (tinuk) oraz halibuta (qaleralik). Wszystko jest zamrożone i surowe, w taki sposób jada się posiłki poza domem. Qillaq częstuje nas zamrożonymi, surowymi jajami edredona (micziok mannik) zbieranymi zeszłego lata. My rewanżujemy się czekoladą, orzeszkami oraz budyniem. Ranek następnego dnia wita wspaniałą pogodą, więc wszyscy ruszamy w drogę. My i Karl do Siorapaluk, a Piitaq i Qillaq na polowanie. Umawiamy się, że za dwa dni złożymy im wizytę w wiosce.
Czuć, że przyszła wiosna. Słońce świeci wysoko nad horyzontem, a temperatury w ciągu dnia sięgają minus 20°C. W południe zrzucamy z siebie anoraki, czapki i rękawiczki, a okulary przeciwsłoneczne stają się nieodzowne. Po minięciu fiordu, nad którym leży Neqe, na lodzie morskim pojawiają się torosy (zwały lodu). Na szczęście nasze sanie nie są już tak ciężkie jak przed miesiącem, więc bez trudu pokonujemy nierówności na lodzie i następnego wieczoru docieramy do Siorapaluk.
Rankiem udajemy się do Karla. Umawiamy się, że jego żona Sara zrobi dla nas tradycyjne innuickie rękawiczki ze skóry foki i niedźwiedzia polarnego (aeqqatit), które chronią przed zimnem znacznie lepiej niż te wykonane z polaru. Od Karla udajemy się do Piitaqa. Zastajemy go przed domem podczas ćwiartowania mięsa niedźwiedzia. Upolowali go z bratem podczas powrotu do Siorapaluk. Niedźwiedź nie jest duży, ale zapewni braciom godziwy dochód, a jego skóra posłuży do wykonania nowych spodni zwanych nannut oraz obszycia brzegów rękawic. Po skończonej pracy Piitaq pokazuje nam zdjęcia z polowania i zaprasza na obiad, abyśmy spróbowali mięsa największego drapieżnika Arktyki.

 

ZAMYŚLONY MYŚLIWY

Piitaq odpoczywa po polowaniu w Neqe.

NASI TU BYLI

Polski obóz na Zatoce Baffina.

W OSADZIE HERBERTÓWNY

 

Następnego dnia ruszamy w kierunku opuszczonej osady Qeqertarssuaq, na północno-wschodnim cyplu Wyspy Herberta. Docieramy tam po dwóch dniach marszu i na noc zatrzymujemy się w magazynie sklepowym. Miejscowość jest opuszczona, ale nie chcemy zajmować żadnej z chat, bo wydaje nam się, że każda z nich ma właściciela i jest używana od czasu do czasu.
W Qeqertarssuaq przez wiele lat mieszkał wraz z żoną i córką Kari (autorką „Córki polarnika”) brytyjski polarnik sir Walter William Herbert, organizator i uczestnik Brytyjskiej Wyprawy Transarktycznej, która na przełomie 1968 i 1969 roku przemierzyła Ocean Arktyczny z Alaski na Spitsbergen. Wieczorem do Qeqertarssuaq zjeżdżają trzej myśliwi i pokazują nam dom Herbertów. Zapraszają na kolację i nocleg do jednej z chat. Michał zjada zupę z proszku, ja częstuję się półsurowym mięsem upolowanego przez myśliwych morsa.
Rankiem opuszczamy wyspę, a wieczorem docieramy na drugi brzeg fiordu, aby nocleg spędzić w chatce myśliwskiej. Zostajemy w niej cały następny dzień, odpoczywając po trudach pięciotygodniowej wędrówki. Samolot powrotny mamy dopiero za kilka dni, a do Qaanaaq pozostało nam jedynie 20 km, dlatego nie spieszymy się zbytnio.
Dopiero dwa dni później, 2 kwietnia, docieramy do Qaanaaq. Idziemy w odwiedziny do Ondreja i Georga, którzy wyruszyli do Kanady tydzień przed nami. Chłopaki wrócili do Qaanaaq osiem dni przed naszym powrotem. Składamy też wizytę oficerowi policji Rudiemu, by powiadomić go, że szczęśliwie wróciliśmy. Raz w tygodniu dostawał informację o tym, gdzie jesteśmy, by w razie problemów móc wysłać pomoc. Jest bardzo zadowolony, że jesteśmy cali.
Odwiedzamy także Hansa Jensena oraz miejscowe muzeum, po którym oprowadza nas, znany mi wcześniej z książki Kari Herbert, „szalony” Duńczyk Finn Hansen. Pozostałe dni spędzamy na wizytach u znajomych mieszkańców Qaanaaq. Grenlandię opuszczam z wielkim żalem. Szczególnie Siorapaluk i jego mieszkańcy mocno utkwili w mojej pamięci i mam nadzieję, że zobaczę ich ponownie niebawem.