Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2014-02-01

Artykuł opublikowany w numerze 02.2014 na stronie nr. 62.

Tekst i zdjęcia: Robert Gondek,

Przywitanie z Afryką


Tanzania to kraj, od którego wiele osób zaczyna swoją przygodę z Afryką. Odwiedzając go, możemy zdobyć Kilimandżaro, zobaczyć wspaniałe parki narodowe, poznać życie Masajów, Buszmenów, Sonjo, Chagga, Kuria i wielu innych plemion. No i odpocząć na przepięknych plażach Zanzibaru.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Wypełniam wniosek wizowy. Robią mi zdjęcie, zostawiam odciski palców. W paszporcie ląduje pieczątka i wiza, a w kasie celników 50 dolarów. Karibu Tanzania! Joseph czeka na mnie z kartką i napisem: „Karibu Kaka Gerber”. Jambo Joseph! Nie widzieliśmy się półtora roku od czasu wspólnego wyjazdu do Nepalu. Czuję się jak w domu. Czerwona afrykańska ziemia. Przyjemne ciepło. Dookoła kwitnące na fioletowo drzewa dżakarandy.
Na powitalną kolację idziemy do pobliskiego baru, a może barów – no, gdzieś tam w ciemności po prostu siadamy. Nie wiem gdzie, bo Joseph znosi jedzenie z różnych stron. Pyszna, słodka trzcina cukrowa do żucia w kawałkach. Pyszne tanzańskie przysmaki. Mięso, sałatki, owoce. A wszystko zakrapiane zimnym piwem „Kilimandżaro”, które smakuje wybornie. Między nogami tupta jeż, na niebie pełnia księżyca, a gdzieś pod chmurami skrywa się Kilimandżaro.

 

JAMBO JOSEPH!

Nasza ekipa oraz przewodnik i przyjaciel Joseph z plemienia Kuria.

BODABODA PĘDU DODA

Motocykle i bodaboda to najpopularniejsze środki lokalnego transportu w Tanzanii.

 

NA DACHU AFRYKI

 

Zorganizować wejście na najwyższy szczyt Afryki jest bardzo łatwo. Wystarczy przyjechać do Moshi lub Arushy, gdzie dziesiątki biur podróży w przeciągu kilku godzin potrafią przygotować wyprawę. Należy tylko wykazać odrobinę zdolności negocjacyjnych i trochę przezorności, aby nie zostać ofiarą nieuczciwych pośredników. Zdobycie Kilimandżaro (5985 m n.p.m.) to wspaniałe przeżycie, a trekking tam nie jest trudny. Jedynym wyzwaniem dla każdego uczestnika jest zdolność aklimatyzacji na dużej wysokości, a także temperatura, spadająca nocami mocno poniżej zera. Nie potrzeba umiejętności wspinaczkowych, przez większość roku nie jest wymagany żaden specjalistyczny sprzęt. Wystarczą dobre, wytrzymałe i ciepłe ubrania.
W zależności od wybranej trasy, własnych możliwości, uzgodnionej ceny oraz indywidualnie wynegocjowanych warunków wejście na szczyt zajmuje od 5 do 8 dni. W większości przypadków wędrówka kończy się jego zdobyciem. Zejście jest łatwiejsze i trwa 2-3 dni.
Ostatni fragment podejścia na Uhuru Peak (najwyższy wierzchołek Kilimandżaro) zaczyna się nocą – w świetle czołówek. Grupa za grupą, krok za krokiem. Wolno pod górę, po niezbyt głębokim śniegu. Aż nagle nastaje przepiękny wschód. Słońce rozświetla na pomarańczowo całą okolicę. Ostatnie metry to walka z własnymi słabościami, kończąca się niezapomnianymi emocjami i ogromną satysfakcją, a często również łzami. Widoki z dachu Afryki o wschodzie słońca wynagradzają wszystkie trudy wspinaczki, a satysfakcja ze zdobycia Kilimandżaro jest nie do opisania.

 

GÓRA I NA GÓRZE

Wieczorny widok na jeden z trzech wierzchołków Kilimandżaro...

...oraz autor na szczycie o poranku.

„BO NA PLAŻACH ZANZIBARU...

Gdzie powietrza woń nektaru, a nie baru,
ach, na plażach, być na plażach Zanzibaru.”
(Leszek A. Moczulski)

 

MASAJKI NA DRODZE!

 

Wjeżdżamy na masajskie ziemie. Masajowie są wszędzie, zawsze z jakimś kijem, dzidą lub maczetą, owinięci w swoje kangi – czerwone lub fioletowe. Wędrują ścieżkami oddalonymi parę metrów od drogi. Czasem siedzą i czekają na cokolwiek, doglądając stad bydła.
Wystarczy się zatrzymać i jakby spod ziemi pojawiają się Masajki sprzedające kolorowe koraliki, wisiorki i bransoletki. Ciężkie targi z nimi i z masajskimi dziećmi kończą się prawie zawsze kolejnymi zakupami. Wiedząc, że wydane pieniądze rzeczywiście trafiają do Masajek, warto wydać kilka groszy na pamiątki, zamiast kupować je u pośredników. To dla nich jedno z głównych źródeł dochodu. Zatrzymujemy się tak wiele razy.
Mijamy masajską „metropolię”, gdzie trafiamy na lokalną awanturę. Joseph mówi, że to wojna. Stajemy na środku drogi. To nie wojna. Jedna z Masajek nie przyszła na umówione spotkanie i jej rodaczki, zgodnie ze zwyczajem, muszą ją za to wychłostać. Dziesiątki, a może i setki z nich biegają pomiędzy okrągłymi chatkami, ganiając swoją ofiarę. Na wszelki wypadek Masajowie radzą nam odjechać z ich ziemi. Płacimy opłatę za przejazd przez wioskę i uchodzimy stamtąd.

 

 

KOZIOŁ OD KURIA

 

Przed nami kilkaset kilometrów po bezdrożach północnej Tanzanii – do Mugumu, rodzinnej wioski plemienia Kuria, z którego pochodzi Joseph. Po drodze kupujemy ryż i cukier dla jego rodziców. To luksusowy towar w tutejszych warunkach.
Rodzina Josepha decyduje, że z okazji naszej wizyty zostanie zabity kozioł. To ważne wydarzenie w wiosce. Odbywa się ono tylko w wyjątkowych sytuacjach i jest wyrazem szacunku dla gości. Joseph długo nie odwiedzał rodzinnych stron. Czujemy się wyróżnieni.
Na podeście przygotowanym z liści bananowca kilka osób trzyma, wyrywające się i wydające przeraźliwe dźwięki, zwierzę. Ktoś podstawia garnek. Ktoś inny wbija nóż. Krew tryska prosto do miski. W międzyczasie ktoś dosypuje soli i miesza z krwią, która robi się bardziej pomarańczowa. Wprawnymi ruchami, przy pomocy noża, kozioł zostaje pozbawiony skóry oraz podzielony na części. Dostajemy na drogę jego nogę. Potem odjeżdżamy.
Szkoda, że nie mogliśmy zostać dłużej. Uśmiechnięci ludzie cieszyli się, że chcemy poznać ich życie. Do takiej prawdziwej, otwartej i nieturystycznej Tanzanii warto przyjechać. Nogę kozła zjadamy wieczorem.

 

WITAMY W SERENGETI

Lew i słoń, główni gospodarze Parku Narodowego Serengeti.

RY-BITWY

O pokarm walczą rybitwy bengalskie i rybitwy malutkie.

 

SŁONIE NOCNE, LWY DZIENNE

 

Po długiej drodze wjeżdżamy na teren Serengeti. W parku nie wolno zamieszkiwać ludziom. Wokół żółto i szaro. Pełno kurzu. Ani śladu zieleni. Z kolejnymi kilometrami Serengeti zmienia się. Pojawia się zieleń i drzewa. Mijamy liczne ślady antylop i zebr. Po obu stronach drogi słonie, żyrafy i strusie. Jadąc wzdłuż rzeki, wyprzedzamy ogromne hipopotamy. Jeden z nich zrywa się i w popłochu biegnie równolegle do nas. Takie cielsko, a rozwija z 40 kilometrów na godzinę! Gdzieś po drodze jednak gubimy go.
Momentalnie robi się ciemno. W świetle czołówek rozbijamy namioty. Joseph bierze się za gotowanie. Na potrzeby kuchni jest specjalna okrągła budowla, w której gotują kucharze z wielu grup. Druga, podobna, służy za jadalnię. Obie są zakratowane. To nie dziwne – camping nie jest ogrodzony. Wszyscy zapewniają nas jednak, że miejsce jest bezpieczne, a duże zwierzęta tu nie przychodzą. Mogą się zjawić szakale czy hieny, ale one nie są groźne. Wkrótce jednak dowiadujemy się, że niedawno na terenie campingu była żyrafa, a w pobliżu polował lew. Hm, bezpiecznie…
Joseph przygotowuje pyszną kolację – zupę z fasoli, ryż z mięsem i warzywami, a na deser obowiązkowe ananasy, mango, papaję i arbuza. Delektujemy się tanzańskim jedzeniem z daleka od jadalni, pod rozgwieżdżonym niebem. Ktoś w obozie zauważa, że niedaleko stoją dwa słonie. Dopóki w obozie coś się dzieje, jest bezpiecznie. Ale jak wszyscy pójdą spać, mogą chcieć przejść się przez obóz. A słonie niszczą na swojej drodze wszystko, co im przeszkadza. Jak nasze namioty będą im przeszkadzały – po prostu się po nich przejdą. Nie chcę nawet myśleć o innych drapieżnych zwierzętach. Nie chcę, ale myślę.
W namiocie, w którym zostawiliśmy sobie widok na rozgwieżdżone niebo, kładziemy się spać. Zwierząt nie słychać. Słonie stoją, jak stały. Czekają. My też. Nie mogę usnąć. Wyobraźnia pracuje. Wytężam słuch. Robi się cicho. Słychać owady i pojedyncze trzaski łamanych gałęzi. Jest przeraźliwie cicho. Robi się zimno. Przykrywam się masajską kangą i już wiem, dlaczego Masajowie nie marzną.
Słyszę ryknięcie lwa. To nie sen. Zza namiotu dochodzą odgłosy gryzionej trawy. Zebry? Antylopy? Słychać drapanie pazurami. Nie mam odwagi wyjrzeć. Leżę, wpatrując się w niebo, wsłuchując w odgłosy zwierząt, czekając na nowy dzień. Nagle budzę się. Udało się! Nic mnie nie zjadło. Nic po mnie nie przeszło. Pozostały niesamowite wrażenia.
O świcie ruszamy na poranne safari. Stada słoni, bawoły, antylopy, strusie, zebry przechadzają się po zielonym Serengeti. Widoki są fantastyczne. Krajobraz zmienia się z każdym kilometrem. Raz zielono, raz żółto od falujących traw. Pojedyncze spłaszczone drzewa, których nazwy nigdy nie poznałem, wielkie baobaby i drzewa chlebowe.
Na skałach leży lwica wygrzewająca się w słońcu. Śpi z łapą pod głową. Wstaje, leniwie się przechadza i znika za skałami. Pod drzewem kolejne trzy lwy. Patrzą mi prosto w oczy. Migawka aparatu pracuje cały czas. Tak blisko lwów jeszcze nie widziałem. Obok pnia drzewa leży szkielet jakiegoś zwierzaka, ja zaś oczami wyobraźni widzę leoparda czyhającego na ofiarę…

 

POZNAJ ŚWIAT OCEANICZNY

Autor podczas snorkelingu w Oceanie Indyjskim.

MENU KAPITANA COOKA

 

Nungwi – najbardziej znane turystyczne miasteczko na Zanzibarze – pełne niewielkich hoteli, bungalowów i domków do wynajęcia. Miejsce turystyczne, a jakże inne od popularnych kurortów w Egipcie, Tunezji czy Europie. Bialutki piasek, palmy, turkusowy ocean. Niewielu turystów. Czas płynie leniwie. Widoki jak z katalogów ekskluzywnych biur podróży. W barze na plaży piasek tak biały, że aż razi w oczy. Chłodzimy się wszechobecną w Afryce coca-colą, przegryzając pestkami baobabu, świeżutkim ananasem i mango. Z głośników sączy się muzyka reggae i bongo flavor. Wsłuchujemy się w szum oceanu. Pod skałami ukradkiem przemykają kraby. I tak do zachodu słońca. Raj na ziemi. Mija dzień za dniem.
Chętni miejscowych wrażeń znajdujemy niecodzienną restaurację. A w zasadzie restauracja znajduje nas na plaży. Pojawia się mieszkaniec Jambiani ze sfatygowanym zeszytem. Chwali się wpisami od gości rekomendujących jego kuchnię i restaurację. Warto spróbować. Idziemy przez labirynty płotów z koralowców. Sadza nas pod dachem z liści palmowych. Dostajemy menu. Menu to ten sam zeszyt, który oglądaliśmy na plaży, tyle że teraz patrzymy na inne strony zapisane długopisem. Captain Cook – tak się tytułuje zanzibarski kucharz – zrywa z palmy rosnącej na jego posesji świeżego kokosa, którego rozcina i podaje, aby się napić soku. Jedzenie smaży tuż obok nas nad ogniskiem. Na zakończenie wpisujemy się po polsku do zeszytu w części z rekomendacjami i wracamy na plażę.
Na pobliskim piaszczystym boisku odbywa się mecz piłki nożnej. To najpopularniejszy sport w Tanzanii. Zawodnicy grają z pełnym zaangażowaniem. Ktoś gra w czapce. Ktoś inny biega w koszulce z nazwiskiem Kaka. I tylko czasem przez boisko przejedzie dala-dala (lokalny autobus) albo rowerzysta. Nikomu to jednak nie przeszkadza. Taka jest właśnie Tanzania. Ninapenda Tanzania – Lubię Tanzanię!