Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2014-03-01

Artykuł opublikowany w numerze 03.2014 na stronie nr. 52.

Tekst i zdjęcia: Krzysztof Dopierała,

Herbatka z Rangunem


Rangun – miasto zatrzymane w czasie. To jedna z nielicznych aglomeracji południowo-wschodniej Azji, której nie zunifikowała nowoczesność wraz z plagą ciekawskich turystów.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Międzynarodowe lotnisko w Rangunie wita biało-brązową glazurą i reklamami znanych napojów gazowanych. To sugestywny znak zachodzących w Mjanmie (Birmie) zmian i jej otwarcia na współczesny świat. Ta symbolika jest jednak nieco pozorna, co okazuje się już po wejściu do minibusa transportującego przyjezdnych do centrum. Pojazd obsługiwany jest przez dwóch młodych Birmańczyków w gumowych klapkach, odzianych w tradycyjne longyi (męskie kraciaste spódnice). Sufit nad lusterkiem kierowcy wyklejono wizerunkami Buddy oraz świętych miejsc Mjanmy: Złotej Skały w Kyaiktiyo oraz pagody Szwedagon. Bus ledwie dyszy, wyciągając 50 km/h, a spaliny pozostawione z tyłu zasłaniają cały horyzont.
Im bliżej do centrum, tym mniej nowocześnie, za to bardziej azjatycko. W nozdrza uderzają aromaty słodko-kwaśnych potraw z przydrożnych stoisk, zmieszane z zapachem topiącego się w słońcu asfaltu. Z nieba leje się żar. Azja na całego.

 

 

ANGLICY TU BYLI

 

Do 2006 roku Rangun był stolicą Birmy i nawet samoloty zmierzające do Bangkoku miały tutaj międzylądowanie. Od połowy XIX wieku, kiedy Anglicy uczynili z miasta stolicę, jego znaczenie jako ośrodka handlowego i politycznego nieprzerwanie rosło. To właśnie ślady po tamtych czasach czynią miasto tak urokliwym. Nawet indyjskie metropolie, również będące przez lata pod kontrolą brytyjskiej Korony, nie mają równie bogatej architektonicznej spuścizny. Przechadzka ulicami centralnego półwyspu, otoczonego przez rzeki Bago, Hlaing i Pan Hlaing, to swoisty powrót do kolonialnej przeszłości.
Anglicy zmienili Rangun także pod innym względem – sprowadzając tanią siłę roboczą z Indii, uczynili miasto jeszcze bardziej kosmopolitycznym. Dziś większość stanowią wprawdzie Birmańczycy, ale Hindusi w tutejszej strukturze demograficznej nadal odgrywają istotną rolę, razem ze sporym odsetkiem Chińczyków oraz rozmaitych grup etnicznych. Wśród tych ostatnich szczególnie liczni są, pochodzący spod granicy z Bangladeszem, Arakanowie i zamieszkujący górskie tereny kraju Karenowie. Przenikają się zatem także religie: hinduizm i różne odmiany buddyzmu, islam (kilkuprocentowy odsetek muzułmanów) oraz chrześcijaństwo. W powietrzu Rangunu czuć woń kadzideł i słychać głosy nawołujących muezinów…

 

KIM TY JESTEŚ?

Każda biała twarz na ulicy czy w pociągu wzbudza ciekawość Birmańczyków, którzy przez długi czas byli odcięci od świata.

PERSPEKTYWA ŚWIĘTOŚCI

Tradycyjna ornamentyka zdobiąca wejście do pagody Szwedagon – jednego z najświętszych miejsc Birmy.

 

ZJEDZ HERBATĘ NA ŚNIADANIE

 

Miasto, podobnie jak i cała Mjanma, cierpi na niedostatek miejsc noclegowych dla obcokrajowców. Aby zaoferować takie usługi zagranicznym turystom, potrzebne są drogie zezwolenia, na które wielu właścicieli gościńców nie stać. Dlatego ciężko z doskoku znaleźć tu łóżko, jeśli uprzednio nie zarezerwowało się miejsca.
Wcześnie rano, ale już po kilku godzinach poszukiwań, ląduję w zapyziałym hostelu w geograficznym centrum Rangunu – tuż przy rondzie, w środku którego w niebo wzbija się pagoda Sule. Wszystkie pokoje są zajęte, ale pozostały jeszcze dormitoria na strychu. Ostrzeżono mnie, że standard jest niski. Faktycznie, materac na podłodze do luksusów nie należy, ale w pomieszczeniu panuje intrygująca atmosfera. Konstrukcja najwyższej kondygnacji oparta jest na żeliwnych belkach z wytłoczoną i ledwie widoczną nazwą brytyjskiej fabryki. Deski skrzypią pod nogami, a przez niewielki lufcik można zerkać na uliczne mrowisko wszelkiej maści handlarzy i przechodniów. Za trzy dolary dostaję zatem najciekawszy kawałek podłogi w mieście.
Dzień w Rangunie rozpoczyna się od lekkich śniadań w ulicznych herbaciarniach, które często przeradzają się w wydłużone spotkania towarzyskie. Z wielkich metalowych czajników czy kotłów przelewa się do mniejszych imbryków lahpet yay, birmańską herbatę serwowaną zwykle ze skondensowanym mlekiem. Miłośnikom herbaty poleca się także spróbować jej jako… przekąski. Mjanma jest bowiem jednym z niewielu krajów na świecie, gdzie herbatę nie tylko się pije, ale również jada w postaci świeżych liści.
W międzyczasie ulice budzą się do życia. Przed każdym sklepikiem trwa poranna sesja zamiatania, a sprzedawcy stawiają swoje kramy w ścisku obok siebie, tak aby zająć jak najlepszy kawałek chodnika. Słychać odgłosy wlewanego do woków pryskającego tłuszczu. Stoiska oferują niecodzienne potrawy. Niektóre już na pierwszy rzut oka odstraszają posiadaczy co słabszych żołądków. Daniem dla odważnych jest niewątpliwie lokalna wersja fondue, gdzie szaszłyki ze zwierzęcych organów zanurza się w tłustym wywarze oraz sosie chilli, a całość można zagryźć surowym czosnkiem. Zgaga gwarantowana!

 

 

PAPIEROS ŚWIĘTOŚCI NIE SZKODZI

 

Ruch uliczny, jak w wielu miastach południowej Azji, odbywa się w Rangunie bez jakichkolwiek reguł. Komunikacja miejska jest szczególnie ciężkim orzechem do zgryzienia dla turysty. Bez znajomości birmańskiego alfabetu nie ma co liczyć na dotarcie do celu, można nawet odnieść wrażenie, że sami mieszkańcy Rangunu mają z tym problem. Umowne przystanki w godzinach szczytu toną w chaosie – pasażerowie tłoczą się i przepychają, wskakując na pokład w ostatniej chwili. Wielu balansuje potem na zewnątrz, trzymając się dostępnych uchwytów lub poręczy. Sprzedawcy biletów zdzierają gardła, wykrzykując kierunki jazdy. Komunikacyjna dżungla.
Taką przejażdżkę urządzam sobie w upalne popołudnie, kierując się na północ od centrum, w stronę widocznej z wielu punktów miasta, emanującej złotym blaskiem najświętszej pagody birmańskich buddystów – Szwedagon. Okolica jest znacznie cichsza, spokojniejsza, a w herbaciarniach przesiadują odziani w bordowe szaty mnisi. Jeden z nich ze stolika obok, na oko trzydziestoletni, lustruje mnie spojrzeniem. Pokazuję mu zrobione uprzednio zdjęcia oraz mapę Mjanmy, wymieniając nazwy miejscowości, do których się wybieram. Mnich wskazuje palcem swoje rodzinne strony na wschodzie kraju, gdzie dostęp dla przyjezdnych jest ciągle ograniczony. Z przewieszonej przez ramię torby wyjmuje paczkę lokalnych papierosów, po czym popala, delektując się. Buddyzm nigdy nie był religią kategorycznych restrykcji…
Choć zabrzmi to przewodnikowo, ale ludzie są tu niesamowicie przyjaźni. Lata rządów wojskowej junty oraz izolacji Birmy od reszty świata zrobiły swoje. Mieszkańcy Rangunu z nieśmiałością i zaciekawieniem zerkają na białe twarze. Co odważniejsi podejmują dyskusję na migi. Mimo brytyjskiej okupacji, prócz garstki bogatej i wykształconej młodzieży oraz osób pracujących w przemyśle turystycznym, w zasadzie nikt nie włada językiem angielskim.
Zmierzam dalej w stronę świętej pagody. Słychać donośnie wygłaszane mantry. Na razie znacznie więcej niż turystów jest pielgrzymów z całego kraju, dla których wizyta tutaj stanowi wielkie duchowe przeżycie. Obchodząc zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek zegara główną i górującą nad innymi złotą stupę, szepczą modlitwy, palą kadzidła i kłaniają się wizerunkom Buddy. Jeśli wierzyć birmańskim podaniom, świątynia jest nie tylko najstarszym miejscem buddyjskiego kultu w Mjanmie, ale i na świecie – ma ponad 2600 lat! Wewnątrz prawie stumetrowej stupy znajdują się relikwie kilku wcieleń bóstwa. Gdy nad Rangunem zachodzi słońce, panujący tu nastrój staje się prawie mistyczny.

 

STAN SKUPIENIA

Delektując się lahpet yay w lokalnej herbaciarni, można odpocząć, a nawet pomedytować.

EKOTAKSI

Rowerowe riksze to najczęstszy sposób przemieszczania się po mieście.

HIPSTER Z RANGUNU

Sympatyczny mnich oczekujący na przybycie kolejki podmiejskiej nalegał na przymierzenie okularów koleżanki autora.

 

KOGUT W WORKU I WEHIKUŁ CZASU

 

W ostatni poranek łapię tuk-tuka w kierunku dworca kolejowego. Wyruszam poza miasto, ale niezbyt daleko. Częścią lokalnej komunikacji publicznej, która służy mieszkańcom przedmieść, jest kolej podmiejska zwana „okrężną”, ponieważ kilka razy dziennie wyrusza w kurs, zataczając pętlę po miejskich peryferiach. Ciężko znaleźć bardziej lokalną atmosferę. Zielono-niebieskie metalowe wagony pamiętają niejedno wydarzenie z historii tego kraju. Otwarte przedziały szybko zapełniają się mnogością barwnych postaci z rozmaitym ekwipunkiem, a ilość przewożonych tobołów zdaje się sugerować, że to raczej pociąg towarowy. Trzeba ostrożnie stawiać kroki, żeby nie nadepnąć na półżywego koguta albo powiązane sznurami warzywa czy worki z niezidentyfikowaną zawartością.
Nie chcąc przeszkadzać tej wesołej menażerii, siadam na schodach do wyjścia i obserwuję zmieniający się z wolna krajobraz. Kolej zatrzymuje się na zakurzonych stacjach, a przesiadujący w cieniu poczekalni staruszkowie obserwują mnie z konsternacją. – Mingala bar! – krzyczę w ich kierunku, a oni unoszą ręce w powitalnym geście.
Na pożegnanie Rangunu degustuję piwo Myanmar, lane prosto z beczki. Ta przyjemność w całkiem niezłej knajpie kosztuje 700 kyatów (70 centów). Lokal znajduje się na dachu wieżowca przy targowej ulicy. W oddali całym swoim złotym światłem emanuje dostojna Szwedagon. Jej elektryczny blask zdaje się zabierać prąd pozostałym dzielnicom, bo większość miasta tonie w ciemnościach. Przy światłocieniach rzucanych przez zawieszoną pod sufitem dyskotekową kulę młode Birmanki szlifują swoje umiejętności w karaoke. Tani chiński sprzęt nagłaśniający nie pomaga w uzyskaniu czystej barwy głosu, a ja dzięki tej niedoskonałości znów czuję, jak działa wehikuł czasu. Wyobrażam sobie, że tak mogło kiedyś brzmieć nocne życie niedalekiego Bangkoku.
Zanim odjadę, chłonę Rangun właśnie takim, jakim jeszcze jest. Zanim zaleje go fala backpackerów, a hostele zaczną taśmowo sprzedawać naleśniki z bananami.