Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2014-03-01

Artykuł opublikowany w numerze 03.2014 na stronie nr. 82.

Tekst: Irena Łaszyn, Zdjęcia: archiwum Piotra Kuryły,

Z kielnią na Kreml



Od Atlantyku do Pacyfiku

Piotr Kuryło najpierw biegł, potem wiosłował, w końcu wskoczył na rower. Na dwóch kółkach przemierzył trasę z Lizbony do Władywostoku. W ciągu 91 dni przejechał ponad 15 tysięcy kilometrów. W drodze powrotnej odwiedził Kreml, żeby pogadać z Putinem o pokoju na świecie i wręczyć mu prezent.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Pomysł zrodził się podczas którejś samotnej nocy w nadwiślańskich zaroślach. Siąpił deszcz, śpiwór był mokry, Piotr nie mógł zasnąć. Zamiast liczyć barany albo spadające krople deszczu, odpłynął myślami w dalekie kraje. Wyobraził sobie wielką mapę Europy i Azji, poszukał na niej dwóch najbardziej oddalonych od siebie punktów, przeciągnął palcem z wybrzeża Atlantyku do wybrzeża Pacyfiku. Z lewej strony miał Portugalię, z prawej kraniec Rosji. Postanowił, że wyruszy z Lizbony do Władywostoku, nad Zatokę Piotra Wielkiego. Koniecznie na rowerze. To kilkanaście tysięcy kilometrów, bułka z masłem dla kogoś, kto wcześniej obiegł świat dookoła.
Gdy więc zakończył wyprawę kajakową Wisłą pod prąd, od ujścia do źródeł, natychmiast zaczął planować kolejną. A ponieważ wyznaje zasadę, że nie należy decydować się na większy wysiłek, ot tak sobie, bez intencji, wymyślił, że będzie to… Rajd dla Pokoju.

 

 

JAZDA Z MISJĄ

 

Na początku było ich dwóch, bo do Piotra Kuryły spod Augustowa dołączył Tomek Kwiatkowski z Nowogardu. – Zagadnął mnie na Facebooku, zapytał, czy mógłby ze mną jechać, to się zgodziłem – opowiada Piotr. – On chciał pokonać ze mną całą trasę, inne osoby deklarowały, że potowarzyszą mi tylko kawałek. Każdy miał szansę.
Ze stolicy Portugalii wyruszyli 1 czerwca 2013 roku. – Data jest nieprzypadkowa, bo podczas tej wyprawy chciałem zwrócić uwagę świata na cierpienia dzieci poszkodowanych w konfliktach zbrojnych – tłumaczy Piotr.
Wystartowali sprzed niepozornego pomnika Mahatmy Gandhiego, orędownika pokoju. Polsko-portugalskie dzieci pomachały im na pożegnanie. I pomknęli przez lizbońskie ulice, podziwiając też z wysokości siodełka inne postaci na cokołach. Na zwiedzanie ani wtedy, ani potem nie mieli czasu. Gdy więc ktoś dziś pyta, czy ten sfotografowany gość na kolumnie to Marques de Pombal czy też raczej don Pedro IV, Piotr Kuryło wzrusza ramionami: – Ja tam prosty budowlaniec jestem, nie znam się na królach i zabytkach. Może raczej jakiegoś odkrywcę bym docenił, ale Portugalczycy zbudowali im wspólny pomnik.

 

SAMOTNOŚĆ DŁUGODYSTANSOWCA

Piotr Kuryło czasami przejeżdżał 200 km dziennie, czasami więcej.

POŻEGNANIE GANDHIEGO

Piotr i Tomek wystartowali 1 czerwca sprzed pomnika Mahatmy Gandhiego w Lizbonie. Żegnały ich polsko-portugalskie dzieci.

JAK PODRÓŻNIK Z PODRÓŻNIKIEM

Pomniki podziwiali z rowerów, dla Vasco da Gamy zrobili jednak wyjątek.

 

ROWEREM PO TRAKTOR

 

Piotr twierdzi, że jazda rowerem nie męczy. Gdy się człowiek rozkręci i do południa zrobi setkę, to tej kolejnej nawet nie zauważy. Chyba że żar leje się z nieba albo non stop pada deszcz. W Portugalii i Hiszpanii opadów nie było, słońce świeciło mocno, temperatura przekraczała 40 st. C. Do tego ciągle jakieś wzniesienia, raz w górę, raz w dół. – W Pirenejach wybraliśmy najcięższą trasę, zgodnie z zasadą – im ciężej, tym lepiej – podkreśla Piotr. – Jednego dnia udało się więc pokonać 150 kilometrów, ale drugiego niekoniecznie. Potem były Belgia, Francja, Niemcy, i mogliśmy trochę podgonić. Dwieście kilometrów po asfalcie to żaden wyczyn. Nawet moja żona daje radę.
Niektórzy przekonują, że jazda rowerem to sztuka i trzeba się na tym znać. Podobno każda noga musi robić 70-80 obrotów na minutę, bez względu na to, z jaką prędkością się jedzie. To przerzutki regulują tempo jazdy. Piotr podchodzi do tej teorii sceptycznie. Może dlatego, że miał tylko osiem przerzutek i to on im, a nie one jemu dyktowały prędkość. – Wszystko zależy od organizmu i od dobrego siodełka – dowodzi. – Ja miałem takie wąskie, sportowe, dostałem więc sińców na pupie. Nikomu nie polecam.
Parę lat temu, gdy był sołtysem w swojej Prusce Wielkiej i pracował na gospodarstwie, wybrał się – razem z bratem bliźniakiem – starym rozklekotanym rowerem po traktor. Ale nie do sąsiedniej gminy, lecz do… Niemiec. Zrobili 1500 kilometrów, dotarli pod francuską granicę, ale odpowiedniego ciągnika nie znaleźli, i wrócili do domu. Już wtedy sobie pomyślał, że nie trzeba dużych pieniędzy, żeby zobaczyć kawałek świata. Grunt to wyznaczyć sobie cel.

 

 

RAZEM CZY OSOBNO?

 

Z Tomkiem Kwiatkowskim spali głównie pod namiotem rozbijanym gdzieś na dziko. Noclegi pod dachem mógłby policzyć na palcach jednej ręki. Gdy ktoś ma duszę wojownika i wciąż pędzi na złamanie karku, nie ma czasu rozejrzeć się dokoła i zaprzyjaźnić z tubylcami. Gdy okrążał świat, biegnąc, miał ku temu więcej okazji.
Przejechali przez Polskę, zahaczając o Pruskę Wielką, przemknęli przez Litwę i Łotwę, dotarli do Rosji i – coraz bardziej marzli. Już się bali, że na Syberii dopadnie ich zima. – Właściwie to bardziej się bałem, że niedźwiedzie ją wyprzedzą – żartuje sobie teraz Piotr. Uczciwie jednak przyznaje, że żadnego nie spotkał, choć przedzierał się przez tajgę i syberyjskie bezdroża. Zresztą tamtejsi policjanci uprzedzali, że groźniejsi od zwierząt mogą być ludzie. Gdy rowerzyści, uciekając przed deszczem, rozkładali się na nocleg w wiatach przystankowych, natychmiast pojawiał się ktoś życzliwy i ostrzegał przed bandytami.
Wtedy jeszcze jechali we dwójkę. Ale na początku sierpnia rozdzielili się, bo – jak się okazuje – nawet podczas Rajdu dla Pokoju zdarzają się konflikty. Tempu, jakie Piotr narzucał, może sprostać tylko inny wojownik. Tomek miał dość i, zamiast do Władywostoku, razem z dwójką innych polskich rowerzystów pojechał do Pekinu.
A Piotr zaczął cisnąć jeszcze mocniej. Ufa, Czelabińsk, Omsk, Nowosybirsk, Krasnojarsk, Irkuck, Ułan-Ude, gdzie znajduje się dziesięciometrowa głowa Lenina. – To miasto ominąłem bokiem, bo już raz tę głowę widziałem – uściśla.

 

FAJNA CZAPKA

Jesteśmy z Piotrem, nawet wtedy, gdy rozbija namiot na odludziu.

WUJASZEK PIETIA

Za zebrane podczas rajdu pieniądze Piotr kupił prezenty dla rosyjskiej rodziny z piątką dzieci.

SYBERYJSKI KLIMAT

...potrafi być gorący. Jak wtedy, gdy witano Kuryłę we Władywostoku. Były kwiaty, uściski i przemówienia.

 

ZATOKA PIOTRA WIELKIEGO

 

Pogoda wyjątkowo mu nie sprzyjała. Lało i jeszcze tryskała woda spod ciężarówek. Rosyjscy kierowcy jeżdżą z fantazją, z rowerzystą się nie liczą. Wspomina: – Gdy mnie ludzie takiego zmoczonego widzieli, to pytali, jak ja to wytrzymuję. Odpowiadałem: Skoro ryby żyją w rzece, to i ja dam radę.
Najbardziej życzliwych spotkał już za Bajkałem. Szczególnie miło wspomina Buriatów, a zwłaszcza Buriatki. Raz jeszcze potwierdziła się stara prawda, że im dalej od uczęszczanych szlaków, tym przyjemniej. – Przekonałem się też, że Rosja wraca do Boga – mówi Piotr. – Wszędzie wizerunki Matki Boskiej, krzyże, cerkwie. Ludzie powtarzali: Da Bóg, będzie pokój.
A gdzie było najtrudniej? Chyba na Dalekim Wschodzie, między Czitą a Chabarowskiem. Kompletne bezludzie. W dodatku wylał Amur i jego dopływy, zaczęła się największa w historii regionu powódź. Wiele dróg okazało się nieprzejezdnych, tylko wojskowe amfibie dawały radę. Rower się buntował, wciąż rwał się łańcuch, psuły się inne części. Ale dojechał.
We Władywostoku witano go jak bohatera. Kwiaty, uściski, przemówienia, hymn Polski, hymn Rosji, wywiady dla gazet i telewizji. Przyczyniła się do tego znajoma Polka, Magdalena, która wyszła za rosyjskiego leśnika i zamieszkała nad Zatoką Piotra Wielkiego. To ona powiadomiła o wyczynie Kuryły Federację Sportu Primorskiego Kraju. – Bardziej od kwiatów i przemówień ucieszył mnie ciepły prysznic – nie ukrywa bohater.
Gdy się domył i ogrzał, ruszył na poszukiwanie ubogiej rosyjskiej rodziny, by przekazać jej różne artykuły, które kupił za zebrane podczas Rajdu dla Pokoju pieniądze. Nie miał tych rubli zbyt wiele, bo tylko 7.435 (680 złotych), ale pakunki okazały się pokaźne. Trafiły do sympatycznej rodziny z piątką dzieci. – Chciałem, żeby coś po mnie zostało – tłumaczy. – Początkowo myślałem, że wyremontuję komuś dom. Znam się przecież na murarce. Ale chętnych nie było, a i czasu zabrakło.

 

 

ZAMUROWANI

 

Ponieważ jego pojazd się rozpadł, do Moskwy wrócił koleją transsyberyjską. Tam najpierw kupił najtańszy chiński rower, potem pojechał na Plac Czerwony.
– Nielzia – zaprotestowali mundurowi i kazali mu zaparkować gdzieś w bocznej uliczce. A on miał przecież misję do wypełnienia! Kilkanaście tysięcy kilometrów wiózł w sakwie prezenty dla prezydenta Putina. Oprócz książki „Ostatni maraton”, poświęconej biegowi dookoła świata, była tam… kielnia, opatrzona złotą tabliczką z napisem „Mir”.
– Chciałem, aby posłużyła do budowania pokoju na świecie – tłumaczy Piotr. – Jestem budowlańcem, uznałem więc, że to odpowiedni podarek dla prezydenta tak wielkiego kraju.
Kreml okazał się większy, niż myślał. W dodatku znajomy, który miał mu ułatwić wejście, przestał odbierać telefony. Jak w tej warowni, zajmującej razem ze świątyniami, pałacami i muzeami 28 hektarów, odnaleźć siedzibę prezydenta??? Chodził, pytał, zagadywał. W końcu inni mundurowi skierowali go do prezydenckiej kancelarii. – Przeszedłem przez bramki, wypełniłem trochę papierów, poczekałem dwie godziny i przyjęli mnie jacyś urzędnicy – relacjonuje Piotr. – Obiecali, że książka trafi do kremlowskiej biblioteki. Ale gdy zobaczyli kielnię, to ich zamurowało. Oświadczyli, że prezydent wyjechał, właśnie na tereny tej powodzi, którą widziałem, i szybko mnie pożegnali. Kielnię jednak zatrzymali. Może bawi się nią teraz w piaskownicy jakieś rosyjskie dziecko?
Chiński rower stał tam, gdzie go zostawił. Wsiadł więc na siodełko i pojechał do swojej Pruski Wielkiej pod Augustowem. W Polsce fanfar nie było.

 

PAMIĄTKA Z TRASY

Na trasie, gdzieś między Moskwą a Kazaniem. Zielona drewniana rezydencja reprezentuje styl lokalny.

STACJA KOŃCOWA?

Wszyscy czekamy na kolejny niezwykły wyczyn Piotra Kuryły.

KURYŁO BEZ KOŃCA

 

Co dalej? Po maratonie dookoła świata obiecał żonie, że z bieganiem koniec. Ale zamiast posiedzieć w domu, popłynął Wisłą pod prąd. A potem wskoczył na rowerowe siodełko i ruszył z krańca Europy na Daleki Wschód. – Wiosłowanie to nie bieganie, i pedałowanie to nie bieganie – poucza Piotr. – Uważam, że słowa dotrzymuję. Nawet gdybym chciał teraz… polatać.
Z tym lataniem wcale nie żartuje. Jest taki rajd przygodowy w Alpach, z użyciem paralotni, Redbull-X-Alp. Trochę się biegnie, a potem się skacze ze stromego zbocza i frunie jak ptak. Z pewną taką nieśmiałością powiedział o nim żonie.
Dorota Kuryło jest mądrą kobietą. Dobrze wie, że jej mąż ściga się sam ze sobą. Jej odpowiedź była więc dyplomatyczna. Powiedziała, że właściwie mogłaby go zwolnić z danego słowa. I jak już koniecznie chce zniknąć z domu, to niech lepiej biega, a fruwanie zostawi bocianom.
Piotr, gdy to usłyszał, poszedł na całość. Od razu zaplanował trzy ekstremalne ultramaratony: wokół Balatonu, w Dolinie Śmierci w Kaliforni i Spartathlon, z Aten do Sparty. Trenować zaczął już jakiś czas temu, ciągnąc za sobą – po asfalcie i okolicznych polach – oponę od matiza. Podobno 20 kilometrów z oponą to jak 60 kilometrów bez obciążenia.
– Najpierw jednak pobiegnę do Włoch, na kanonizację Jana Pawła II – zapowiada. – To oznacza, że niestety nie pojawię się na 16. Ogólnopolskich Spotkaniach Podróżników, Żeglarzy i Alpinistów „Kolosy” w Gdyni i na temat ostatniej wyprawy nie opowiem osobiście.
Ze Spartathlonem zmierzy się po raz trzeci. Raz zajął nawet drugie miejsce, choć do Grecji nie poleciał ani nie pojechał, jak inni, lecz pobiegł prosto z domu. Nie miał też ze sobą sztabu ludzi, którzy pomagaliby na trasie. Przegrał z kimś, kto takie wsparcie miał i wyprzedził go na 200. kilometrze. Teraz nie odpuści, choć znowu wyruszy na własnych nogach. Po drodze wpadnie na Olimp.