Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2014-04-01

Artykuł opublikowany w numerze 04.2014 na stronie nr. 32.

Tekst: Marta Legieć, Zdjęcia: Teodor Wilk,

Budowany ręką czarta


Wszystko wygląda bajkowo – są księżniczki, jest cesarz, są też zakochane w przystojnym właścicielu damy dworu i wreszcie jest wielki majątek. Do tego ten najeżony wieżami zamek, jakby stworzony ręką Disneya, z daleka wyglądający jak wielka filmowa dekoracja. W Mosznej wszystko jest jednak realne.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

To bez wątpienia zamek inny niż wszystkie, jakie widziałam do tej pory. Wygląda jak wyjęty z bajki o śpiącej królewnie. Nic dziwnego, że mówi się o nim „polski Disneyland”. Nie brakuje też takich, którzy twierdzą, że to „spełnienie wizji pijanego dekoratora”. Któż jednak może wiedzieć, ile z bajki ma w sobie owa budowla. Zbliżając się do zamku, wystarczy unieść głowę, by w oknie jednej z wież zobaczyć… kościotrupa. Co ma symbolizować? Mówi się, że nieszczęśliwą miłość, której tajemnicę wciąż skrywają grube mury. A może ma strzec budowli przed bezdomnymi duchami?

 

MIESZKAŃCY FASADY

Warto zatrzymać się na chwilę przed wejściem do zamku i przyjrzeć jego fasadzie. Zobaczymy poukrywane lwy, dziki i niedźwiedzie.

NAJEŻONY WIEŻAMI

W sumie zbudowano ich 99. Wieże i wieżyczki są tu niemal wszędzie. Dzięki nim zamek przypomina ten z czołówki disnejowskich kreskówek.

PARK BEZ GRANIC

Wiosną i latem w pałacowym ogrodzie kwitną setki kwiatów. Wzdłuż kanałów stylizowanych na holenderskie i francuskie rosną azalie, różaneczniki i rododendrony. Park nie ma granic, łączy się z lasami i łąkami.

 

Z KOPALNI DO PAŁACU

 

Zamek, zwany także rezydencją pałacową, nigdy nie pełnił funkcji obronnych. Został stworzony raczej jako wizytówka bogaczy, którzy pretendowali do tytułów. Zależało im na osobistym poznaniu cesarza, dlatego robili wszystko, by rezydencja miała odpowiedni rozmach i aby była wzorowo przygotowana na przyjęcie takiego gościa. Jeden z najbardziej obecnie znanych obiektów zabytkowych na Ziemi Opolskiej przez niemal sto lat był własnością pruskiego rodu Tiele-Wincklerów, potentatów przemysłowych. Mieszkali tu od 1866 do 1945 roku. Historia Franza von Wincklera, od którego wszystko się zaczęło, przypomina karierę Johna Rockefellera. Dzięki sprytowi i pomysłowości, w krótkim czasie stworzył bajeczną fortunę. Kto pamięta, że był twórcą miasta Katowice? Urodzony w 1803 roku Winckler był jednym z dziesięciorga dzieci zarządcy dóbr ziemskich. Gdy rodzice umarli, szesnastoletni chłopak pojawił się na Górnym Śląsku. Rozpoczął pracę w kopalni Fryderyk. Był zdolny i bardzo pracowity, dzięki czemu piął się po szczeblach kariery. Z czasem został księgowym, a potem pełnomocnikiem Franza Arezina, swojego chlebodawcy, a gdy w 1831 roku ten umarł, Winckler stał się głównym zarządcą jego dóbr. Rok później ożenił się z czternaście lat starszą Marią, wdową po Arezinie. Była tak piękna, że nazywano ją Różą Śląska.
Mezalians zbulwersował środowiska szlacheckie. Jakby jednak nie było, dzięki bogatej żonie Winckler stał się właścicielem 6 majątków ziemskich, 7 hut i 8 kopalń manganu. Nie osiadł na laurach. Z powodzeniem pomnażał otrzymany majątek. Za zasługi dla rozwoju przemysłu na Śląsku król pruski Fryderyk Wilhelm IV nadał Wincklerowi tytuł szlachecki. Odtąd były pracownik kopalni przed nazwiskiem mógł pisać sobie „von”. Gdy zmarł, a dwa lata po nim Maria, cała fortuna przypadła Valesce, córce Franciszka i jego pierwszej żony, Alwiny Kalide.
Bajecznie bogata Valeska wyszła za mąż za Huberta von Tiele. Po ślubie zaczęli używać połączonego nazwiska Tiele-Winckler. Właśnie Hubert zdecydował się na kupno w 1866 roku niewielkiego piętrowego pałacyku w Mosznej i dorzucił do tego kilka okolicznych wsi. W sumie posiadał ni mniej, ni więcej, a 99 wiosek. Gdyby miał jedną ponadto, musiałby utrzymywać swój garnizon wojska, a to było wyjątkowo kosztowne.
Hubert zmarł w 1893 roku, a spadek po nim przejął najstarszy syn Franz Hubert. To on zaczął wydawać majątek dziadka nie tylko na zaspokajanie własnych potrzeb, ale też na ciągłą rozbudowę pałacyku, sprawiając, że zakupiona przez ojca posiadłość w mgnieniu oka stała się okazałą siedzibą. Pragnął, aby obiekt w Mosznej był chlubą jego rodu, więc nie szczędził na niego środków. Wiele się zmieniło, gdy w nocy z 2 na 3 czerwca 1896 roku wybuchł w Mosznej pożar, który strawił wnętrza, dachy oraz część ścian. Po tym wydarzeniu Hubert postanowił nie tylko odbudować, ale znacznie rozbudować to, co zostało. Tak zaczyna się historia zamku, jaki znamy dziś.

 

CO STRASZY W MOSZNEJ?

Jak każdy szanujący się zamek, Moszna również ma swoje duchy.

 

CESARZ KRÓLEM

 

Franz Hubert robił wszystko, by ściągnąć do Mosznej cesarza. I dopiął swego. W 1911 r. cesarz Wilhelm II odwiedził posiadłość Wincklerów. Gospodarze wiedzieli, że władca kocha podróżować własnym pociągiem. Specjalnie dla niego wybudowali więc istniejącą do dziś (choć nieczynną) linię kolejową. Cesarzowi spodobało się w Mosznej tak bardzo, że rok później przyjechał tu na wielkie polowanie, podczas którego ustrzelono niemal 3 tysiące sztuk zwierzyny. Królem polowania został oczywiście sam cesarz. Z tym wydarzeniem wiąże się też pewna legenda. Podobno któregoś popołudnia, stojąc w oknie swego apartamentu, cesarz zapytał Franza Huberta: – W jaki sposób udało ci się tak szybko zbudować taki pałac? – Panie, pomógł mi szatan – odpowiedział gospodarz.
Rzeczywiście tempo, w jakim powstał zamek, było imponujące. Budowlę postawiono w trzy lata. Być może budowniczym rzeczywiście pomagały nadprzyrodzone siły. Podobno w jednej z wnęk zamkowych mieściła się przez pewien czas figurka czarta, ale dawno temu słuch o niej zaginął. Dziś można za to wynająć tu apartament cesarski i sprawdzić, w jakich warunkach mieszkał władca. O wielkości zamku niech świadczy powierzchnia, którą zajmuje, czyli 7 tys. metrów kwadratowych. Mieści się w nim 365 pomieszczeń, a uwagę z zewnątrz przyciąga 99 wież i wieżyczek. To też liczba wspomnianych majątków, jakie posiadał jej budowniczy, która, jak już wiemy, nie była przypadkowa.
Nie mniej interesująca niż historia zamku jest jego nazwa. W jednym z programów profesor Jerzy Bralczyk tłumaczył, że mieszkaniec miejscowości Moszna, zgodnie z zasadami języka polskiego, powinien poprawnie mówić, że mieszka „w Mosznie”. Jednak w tym przypadku „w Mosznej” brzmi zdecydowanie lepiej, ponieważ nie sugeruje, że chodzi na przykład o słowo określające skórzany worek służący do przechowywania tytoniu. Pomysłów na pochodzenie nazwy jest więcej. Ponieważ nie zachowały się źródła archiwalne dotyczące tej niewielkiej miejscowości, większość informacji jest opartych na historycznych, głównie niemieckich, publikacjach. Nazwa „Moschna” była znana językoznawcom już w 1687 roku. Być może dlatego, że ok. XIV wieku mieszkała tutaj rodzina Moschinów. Zdecydowanie szerzej była znana niemiecka, funkcjonująca przez lata, nazwa miejscowości Moschen.

 

POZOSTAŁOŚCI ŚWIETNOŚCI

Zabytkowe wnętrza nie wyglądają już jak za czasów swojej największej świetności. Mimo to wciąż zachwycają.

 

KOMUNIŚCI I INNE ZMORY

 

Przyglądając się poszczególnym elementom elewacji zamku, łatwo zauważyć, że kolejni właściciele byli zapalonymi myśliwymi. Ze ścian wyzierają a to dzik, a to niedźwiedź, żubr, sowa czy wiewiórka. Wszędzie widać rzeźby zwierząt. Zafascynowany katedrą Notre Dame właściciel kazał pokryć też budowlę rzeźbami dziwacznych stworów. Wiele przetrwało do dziś, ponieważ podczas II wojny światowej zamek raczej nie ucierpiał. Dopiero po 1945 roku, gdy stacjonowały tu oddziały Armii Czerwonej, został zdewastowany. Być może zachowało się tak wiele, ponieważ potomkowie rodziny mieszkali tu niemal do końca wojny? Wyjechali do Niemiec, uciekając przed nacierającą ze wschodu armią „wyzwolicieli”. Choć brzmi to jak ponury żart, podobno dzięki Urzędowi Bezpieczeństwa zdołały ocaleć cenne boazerie i drewniane sufity. Tych akurat, w przeciwieństwie do antycznych mebli i obrazów, armii i miejscowej ludności nie udało się wyrwać i spalić w piecach. To sprawiło, że do dziś wewnątrz możemy podziwiać schody, sufity, ściany, a nawet całe pomieszczenie wyłożone drewnem sandałowym, sprowadzonym przez właścicieli z Cejlonu. Są tu też piękne rzeźbione ławy, które liczą ponad 500 lat. Przy wejściu do holu głównego znajdziemy oryginalne drzwi z epoki, które niestety nie wyglądają tak, jak pozostawili je po sobie dawni właściciele. Za to marmurowe łazienki i olbrzymie prysznice pamiętają czasy Wincklerów.
Przez wiele lat w części obiektu znajdowało się Centrum Terapii Nerwic. Uzdrowisko zlikwidowano w marcu 2013 roku. Teraz w pokojach mieszkają goście hotelowi, a w sali restauracyjnej można zorganizować wesele. Na miejscu jest też kaplica. Do początku lat 1980., w odprawianych tu mszach uczestniczyli mieszkańcy Mosznej i okolic. Od wielu lat nie muszą jednak chodzić do pałacu. W 1983 roku kamień węgielny pod budowę kościoła w Mosznej poświęcił na Górze św. Anny Jan Paweł II. Dziś w kaplicy odbywają się koncerty muzyki kameralnej, a w galerii wystawiane są dzieła sztuki. Nadal swą pierwotną funkcję pełni biblioteka, a w dawnym gabinecie właściciela uczestniczyć można w spotkaniach literackich.
Jak każdy porządny zamek, również i ten ma swoje tajemnice. Swego czasu w pobliżu odkryto ślady dwóch grodzisk średniowiecznych, a na terenie samego zamku fragment muru i drewnianej palisady. Jak głosi legenda, teren ten w średniowieczu należał do zakonu templariuszy. Mówi się też o ukrytym gdzieś na zamku skarbie – bezcennej kolekcji broni myśliwskiej.
Wiele opowieści o Mosznej pełnych jest duchów i mrożących krew w żyłach historii. Nie brakowało bowiem tragicznych i tajemniczych zdarzeń w dziejach właścicieli. Jednym z najbardziej znanych jest historia o angielskiej guwernantce, która po śmierci pragnęła spocząć na wyspie w swym ojczystym kraju. Niestety właściciele zamku nie do końca uszanowali jej wolę. Pochowali ją na wyspie, tyle że w zamkowym parku. Od tej pory jej duch wciąż nawiedza pałac, szukając z uporem swojego miejsca.
Nie mniej problemów nastręcza duch służącej samobójczyni. Podobno co wieczór snuje się po komnatach w kierunku byłej sypialni hrabiego, w której obecnie mieści się jeden z hotelowych apartamentów. Białą damą ma być nieszczęśliwie zakochana w hrabim guwernantka, która powiesiła się w przyzamkowym parku. Podobno Hubert rozkochał ją w sobie, a gdy ta spodziewała się dziecka, porzucił.
Tak jak i dawniej, nigdy nie zawodzi tu przyroda. W przytulonej do budynku oranżerii rosną nawet banany. I choć obecnie większość roślin w szklanym pomieszczeniu to okazy stosunkowo młode, jest tu kilka takich, które mają więcej niż pół wieku. Park to sztuka sama w sobie. Wiosną w ogrodzie kwitną setki zachwycających zapachem azalii. W maju, podczas święta tych kwiatów, odbywają się tu koncerty muzyki poważnej. Wspaniały klimat do wzrostu znalazły tu też ponadstuletnie rododendrony. Przez środek parku prowadzi piękna aleja lipowa, wzdłuż której dostrzec można stylizowane na francuskie i holenderskie kanały. Za czasów świetności zamku pływały tu łodzie, na których relaksowali się gospodarze. Do tego dęby, kasztanowce, aleja lipowa… Park nie ma granic. Łagodnie łączy się z pobliskimi łąkami i lasami. Na zalesionym pagórku wciąż istnieje cmentarz, na którym spoczywają prochy wielu członków rodziny Tiele-Wincklerów.