Marzenia o Himalajach, Ladakhu i Zanskarze tłukły mi się po głowie od ćwierć wieku. W końcu bezczelność motocyklowej wyobraźni doprowadziła do powstania tego ambitnego planu. Nad wyborem partnera do eskapady nie myślałem długo. Mój syn Adrian kończył 16 lat, przemierzył już ze mną kawałek świata i rwał się do motorów.
Dostępny PDF
Szlify motocyklisty zdobywałem na górskich ścieżkach Wietnamu, Kambodży, Laosu i Birmy (choć tutaj akurat taka aktywność w wydaniu obcokrajowca była nielegalna). Nie miałem wówczas prawa jazdy, lecz któżby przejmował się w tych krajach takimi drobiazgami jak licencja kierowcy czy ubezpieczenie. Tam wymóg posiadania kasku ograniczał się do trzymania na głowie kawałka polakierowanej tektury z paskiem pod brodą. Przejechałem tak ponad dwa tysiące kilometrów. Ale wypad w Himalaje to nie żarty. Rzutem na taśmę zdobyliśmy więc z synem w Polsce prawa jazdy i po dwóch dniach od egzaminu siedzieliśmy już w samolocie do Delhi.
MODLENIE PRZEZ KRĘCENIE
Trzej panowie z Lamayuru modlą się, kręcąc młynkami. Wewnątrz nich znajdują się zapisane mantrami paski papieru.
MIŁY JAK LAMA
W Rangdum, leżącym w połowie drogi z Kargil do Padum, stolicy Zanskaru, uczynny lama zaprosił wędrowców na nocleg w monastyrze.
KRÓLEWSKI SERWIS
Już drugiego dnia podróży w motocyklu autora padł czwarty bieg. W miejscowości Barog trzeba było skorzystać z serwisu Royal Enfield. Okazało się, że usterek było znacznie więcej.
TRZY BRAMY DO LADAKHU
Większość motocyklistów na podbój Ladakhu rusza z miejsc dogodniejszych i bliższych Himalajom, głównie z Manali. To istotnie znakomita baza do organizacji takiej wyprawy. Wypożyczalnie, przewodnicy, serwis – wszystko na miejscu. My jednak nie chcieliśmy iść na skróty. W Delhi kupiliśmy dwa używane motocykle Royal Enfield. Na ulicy dokonaliśmy ich przeglądu. Wypytaliśmy o drogę wyjazdową z tego indyjskiego molocha i pojechaliśmy na północ, przez stan Himachal Pradesh, w kierunku Manali.
Od samego początku wahałem się, przez którą bramę wjechać do Ladakhu. Bo istnieją trzy drogi lądowe. Z zachodu, od strony Kaszmiru, przez przełęcz Zoji La (3528 m n.p.m.), od południa z Manali – przez Rohtang La (3979 m) oraz trasa wschodnia, najdłuższa, przez Lahaul i Spiti. Istnieje co prawda jeszcze czwarta, północna, najwyższa na świecie droga motorowa przez przełęcz Khardung La (5359 m n.p.m.), lecz prowadzi ona z Pakistanu spornymi terenami pilnowanymi przez indyjską armię i jest nieprzejezdna dla pojazdów cywilnych.
Na pierwszy ogień poszedł Rohtang La, odległy o 51 kilometrów. Pewnie ze względu na wyobraźnię podkręconą serialem „Drogi śmierci” (leciał w telewizji tuż przez naszą podróżą) ostro wydarliśmy z Manali. I od razu dostaliśmy po nosie. Kilkutygodniowe deszcze rozmyły drogę, lawiny błotne dodały swoje, a kierowcy ciężarówek potężnymi kołami wyżłobili koleiny wystarczające na tor saneczkowy. Po kilku godzinach walki dołożyła się jeszcze choroba wysokościowa i, pokonani, lecz nie zniechęceni, odtrąbiliśmy powrót do Manali.
Tym razem postanowiliśmy zaatakować podjazd przez Zoji La, Rotang zostawiając na deser. Aby tam dotrzeć, należało najpierw cofnąć się kilkaset kilometrów, przeciąć stan Himachal Pradesh i wjechać do Kaszmiru.
Kilka dni cierpliwie czekaliśmy w stolicy Kaszmiru, Srinagarze, na łaskawszą pogodę, przebywając w pensjonacie na łodzi u brzegu jeziora Dal. Aura wystawiła nas na ciężką próbę. Lało codziennie. Nie po to przez setki kilometrów lewostronnego ruchu ryzykowaliśmy czołowe zderzenie z rikszarzem, kolorową hinduską ciężarówką, pozbawionym instynktu samozachowawczego kierowcą autobusu czy świętą krową, aby zakończyć podróż w pływającym hotelu!
Po czterech dniach skorzystawszy z chwilowej przerwy w ulewie, czmychnęliśmy w końcu w stronę odległej o 90 km przełęczy Zoji La. Za ostatni obóz przed atakiem szczytowym posłużyła nam wioska Sonamarg, 22 km od wrót Ladakhu. Kiedy z rana ruszyliśmy w trasę, zabawa z błotem, gasnącymi na tej wysokości silnikami, ciężarówkami jadącymi z naprzeciwka i własnym strachem rozkręciła się na dobre. Balansując nad stromymi przepaściami, mając kilkanaście centymetrów błotnistej mazi pod kołami, wtoczyliśmy nasze maszyny do Ladakhu! W ten oto sposób moje marzenie sprzed ćwierć wieku weszło w fazę realizacji.
180 KILOMETRÓW KAMIENI
Tak wygląda droga prowadząca z przełęczy Pensi do Padum.
SZCZYT ZMĘCZENIA W DOLINIE
Krótki odpoczynek nad rzeką Beas, w dolinie Kullu.
WIĘCEJ NIŻ HOTEL
Adrian w wiosce Juldo. Zbudowany z cegieł błotnych i blachy falistej budynek mieści sklep, restaurację i informację turystyczną, a nocą zamienia się w noclegownię.
SEN POD OKIEM DALAJLAMY
Autobus kursujący trasą ze Srinagaru do Leh pokonuje 500-kilometrowy dystans w dwa dni. Nocleg wypada zawsze w połowie drogi, w ortodoksyjnie muzułmańskim miasteczku Kargil. Dla nas miejsce to było bazą wypadową do Zanskaru, dawnego królestwa buddyjskiego odciętego przez śnieg osiem miesięcy w roku.
Otwarty dla turystów dopiero pod koniec ubiegłego wieku region wyglądał jak Ladakh sprzed pół wieku. Ta szanująca tradycję trudno dostępna kraina zawdzięcza swą izolację właśnie brakowi całorocznej drogi. Do Padum, stolicy Zanskaru, dostać się można jedyną 250-kilometrową trasą, z której 180 km to kamienie i górskie ścieżki. Ruch tu minimalny. Co kilka godzin mijała nas pojedyncza ciężarówka lub samochód terenowy. Przy naszej skromnej wiedzy mechanicznej, ubogim zaopatrzeniu w części zamienne i niezbyt obfitym prowiancie mogliśmy tylko liczyć na przychylność losu. Za to targaliśmy ze sobą 30-litrowy zapas benzyny. W całym Zanskarze miało bowiem nie być żadnej stacji. Nie staraliśmy się o pokonanie tego dystansu w jeden dzień. Potęga Himalajów, poczucie wolności i uroda nielicznych wiosek spowalniały naszą jazdę.
Jechaliśmy trzy dni. Pierwszego dnia jednym z najpiękniejszych regionów – żyzną, zieloną i zamieszkaną przez ludność muzułmańską Doliną Suru. Mimo że korzenie tubylców sięgają tybetańskich uchodźców, w XVI wieku odrzucili oni wiarę buddyjską i przeszli na islam. Suru to spichlerz Ladakhu – kolorowy, słoneczny, pełen ogrodów, sadów, poletek ryżowych ciągnących się wzdłuż rzeki Suru i spięty klamrą potężnych gór.
Jeden z noclegów wypadł nam w maleńkiej osadzie Rangdum. Mając do dyspozycji kilka miniaturowych szop z blachy falistej, z ręcznie wymalowanym napisem „Hotel”, wybraliśmy stojący na wzgórzu monastyr tybetański. Gościnni mnisi udostępnili nam jedną z sal modlitewnych, gdzie na wielowiekowych barłogach, w otoczeniu buddyjskich artefaktów i fotografii Dalajlamy, mogliśmy przenocować.
28 km za Rangdum otwierała się brama do Zanskaru. To przełęcz Pensi La – wysoka na 4406 m n.p.m. i stanowiąca w czasie długiej zimy barierę nie do przekroczenia. Tym razem wjechaliśmy bez trudu. Bielały kopuły czortenów, a porywisty wiatr szarpał kolorowe chorągiewki modlitewne. W dole majaczył potężny, 23-kilometrowy jęzor lodowca Drang Drung. Kamienista droga prowadziła jego skrajem. Przed oczami mieliśmy wielokilometrowe ogromne plateau, pocięte strumieniami i udekorowane milionami ton głazów, majestatyczne i surowe.
Do Padum można dotrzeć również pieszo. To tu krzyżują się szlaki trekkingowe z północy, z Lamayuru, wiodące na południe, w stronę Rohtang La – kilkanaście dni przez pięciotysięczne przełęcze, bez żadnych ludzkich osad, z własnym prowiantem i ekwipunkiem, dźwiganym na końskich grzbietach. My mieliśmy własne mechaniczne rumaki, które w Padum poddane zostały lekkiemu technicznemu liftingowi, choć wymagały już poważnego remontu, tyle że o prawdziwym warsztacie można było tutaj tylko pomarzyć.
W Padum gościliśmy pięć dni. Bliskie sąsiedztwo monastyrów, zawieszonych nad urwiskami, przyklejonych do skał, dodawało naszemu pobytowi magii oraz smaku spełnionych marzeń. Lecz kiedy któregoś poranka ujrzeliśmy ośnieżone szczyty i śnieg przed naszym hotelem, postanowiliśmy natychmiast zmykać. Wkrótce mogły bowiem nadejść opady uniemożliwiające przejazd przełęczą Pensi La, a wtedy mielibyśmy do wiosny osiem długich miesięcy…
MOTOSUSZARKA
Po wypraniu ubrań w hotelowej łazience można je wysuszyć na himalajskim słońcu.
NIE TACY ŚWIĘCI
Sadhu, hinduscy święci, powinni spędzać swoje życie na medytacji. Jednak ci z Katmandu, świadomi swojej fotogeniczności, zajmowali się pozowaniem do zdjęć za pieniądze.
KAŻDY MA COŚ NA GŁOWIE
Autor z miejscowym lamą w XV-wiecznym klasztorze w wiosce Karsha. To największy monastyr w Zanskarze. Mieszka tam na stałe stu mnichów szkoły Gelugpa.
AWARIA, CZYLI JAZDA NA LUZIE
Wróciliśmy do Kargil. Stamtąd pojechaliśmy dalej na wschód, w kierunku Leh. Kolejne 250 km. To tutaj przebiega symboliczna granica pomiędzy muzułmańskim zachodem a buddyjskim wschodem Ladakhu. Wjechaliśmy do krainy buddyjskich klasztorów, gdzie kultura tybetańska występowała zawsze formie w bardziej tradycyjnej niż w samym Tybecie. Błogosławiliśmy fakt posiadania własnych motocykli, bo lokalny autobus pokonujący ten dystans w jeden dzień nie daje możliwości zwiedzenia monastyrów, stojących tu co kilkanaście kilometrów. Mając własny transport, mogliśmy zwiedzić obiekty w Hemis, Alchi, Rizong, Basgo, Likir. Kiedy zaś z oddali ujrzałem zabudowania kompleksu sakralnego w Lamayuru, poczułem się jak w bajce.
Stopniowo krajobrazy upodobniały się do księżycowych, a po drodze mieliśmy do pokonania jeszcze dwie wysokie przełęcze – Namika La (3718 m n.p.m.) i Fotu La. Ta ostatnia, o wysokości 4094 m, była najwyższym punktem na trasie Srinagar – Leh.
Stolica Leh nie przypominała raczej stołecznego miasta. Mimo posiadania lotniska i ogromnych koszar wojskowych zachowała tybetański charakter. Nie ona jednak zaprzątała nam w tym momencie głowę. Kusiła nas bowiem dalsza droga, na północ, w stronę doliny Nubra, poprzez najwyższą na świecie przejezdną przełęcz Khardung La.
Zdobyliśmy i ją. I kiedy nasyciliśmy się już radością z tego dokonania oraz widokami ze szczytu, skierowaliśmy się w stronę Karakorum i doliny Nubra. Wtedy, w najmniej dogodnym miejscu odciętym od cywilizacji technicznej, Adrian oznajmił straszną nowinę: padła skrzynia biegów. Tuż przed zachodem słońca, w otoczeniu siedmiotysięczników, na pustej drodze! Na jedynej posiadanej lince doholowałem go do najbliższej wioski. I wtedy… padł silnik w moim enfieldzie.
Nazajutrz, po całym dniu czekania na jakąkolwiek pomoc, udało nam się zapakować maszyny na pakę ciężarówki i z pijanym kierowcą tuż przed nocą dotrzeć na Khardung La. Tam zostawiliśmy motory na przełęczy i inną wywrotką, tym razem już z trzeźwym szoferem, pojechaliśmy z powrotem do Leh. Następnego dnia, wyspani i odprężeni, poranną okazją dotarliśmy – po raz trzeci – na przełęcz. Zmarznięte motocykle wiernie czekały. Następnie odbyliśmy najdłuższy w życiu zjazd na luzie z wyłączonymi silnikami – 39 km z Khardung La pod sam hotel w Leh. Tam nastąpiła reanimacja naszych maszyn, z wymianą części skrzyni biegów, silnika, amortyzatorów i spawaniem rozlatujących się fragmentów.
O JEDEN MOST ZA DALEKO
Takie sytuacje zdarzały się co kilka dni. Kierowcy autobusów nie przestrzegają przepisów, pędzą jak szaleni, wciąż naciskając klakson.
WAHADŁO W BŁOCIE
Pierwsza próba pokonania przełęczy Rohtang. Kilkutygodniowe deszcze rozmyły drogę, a lawiny błota i kamieni często blokowały przejazd. Ruchem wahadłowym dyrygowało wojsko. Na zdjęciu – Adrian czeka na swoją kolej.
MARZENIA SIĘ SPEŁNIAJĄ
Do Ladakhu udało się w końcu wjechać przez przełęcz Zoji, od strony Kaszmiru. Trzy kilometry od przełęczy, już w dolinie, tablica powitalna potwierdziła spełnienie wspólnego marzenia ojca i syna.
I TYLKO MOTORÓW ŻAL
Droga z Leh do Manali to klasyczna, najbardziej popularna trasa wśród motocyklistów, chociaż na całej jej długości nie ma stacji benzynowych. 500 km przez „księżyc”. Dwie pięciotysięczne przełęcze. Pustkowia, nagie szczyty dookoła, wiatr, mróz i to wspaniałe poczucie swobody! Ojciec i syn – himalajscy Easy Riders. Takie górnolotne, lecz radosne myśli krążyły mi po głowie, kiedy samotnie trawersowaliśmy kolejne wzniesienia.
Gdy po trzech dniach dotarliśmy do Rotangu, po uprzednim błocie nie było tam ani śladu. Tym razem Rohtang La poddał się po krótkiej walce. Potem zjechaliśmy do Manali. Indyjska Pętla Himalajska pozostała za nami. Teraz kontynuowaliśmy jazdę po słonecznym, płaskim terenie, a następne spotkanie z Himalajami nastąpiło już w Nepalu.
Mahendra Rajmarg, znana też jako National Highway, łączy wschodnią granicę Nepalu z zachodnią bramą wjazdową do Indii. Jednak jej dobra nawierzchnia nie wyzwalała już takiej adrenaliny jak górskie szlaki w Ladakhu. Setki kilometrów przez Terai, równinę u podnóża Himalajów, wiodą przez zieloną dżunglę przeplataną gdzieniegdzie polami ryżowymi i maleńkimi osadami.
I jeszcze wizyta w Katmandu. Fascynująca, przepełniona zabytkami stolica kraju, która jednak coraz bardziej podlega turystycznej komercjalizacji. Centralna dzielnica Thamel jako zapchana mekka turystyczna… Obłożenie nietanimi biletami wstępu do wszystkich miejsc kultowych, włącznie z pogrzebowymi ghatami nad świętą rzeką Bagmati… To rozczarowuje. Byłem tu wielokrotnie, ale przed 20 laty. Tamten Nepal był cały czas w moim sercu. Do teraz.
Tym chętniej przedarliśmy się przez granicę w Kakarvitta i dotarliśmy do indyjskiego Dardżylingu. Tam, po trzech miesiącach i sześciu tysiącach kilometrów tułaczki, rozstaliśmy się z naszymi maszynami. Ich sprzedaż za połowę sumy zapłaconej przy zakupie, czyli za tysiąc dolarów, przyniosła nam handlową satysfakcję, ale i ogromny smutek. Jakbyśmy żegnali najlepszych przyjaciół.