Sewilla tonie w pomarańczach – rosną wszędzie, począwszy od Patio de los Naranjos (Dziedzińca Pomarańczowego) przed Katedrą, poprzez szerokie bulwary, ulice, parki, po zacienione patia i wąskie zaułki. Drzewek jest w mieście 25 tysięcy, a owoców – miliony. Ale nikt ich nie zrywa, nikt nie zjada. Czyżby Hiszpanie nie lubili pomarańczy? Spróbowałem i wyplułem – suchy, kwaśny miąższ, gorszy od spróchniałej cytryny.
Dostępny PDF
W Sewilli celowo sadzi się niesmaczną odmianę pomarańczy, by przez cały rok mogła pełnić funkcję dekoracyjną. Różni się ona od jadalnych odmian nadprogramowym wąskim listkiem rosnącym wzdłuż szypułki łączącej liść z gałęzią. Owoce zbiera się raz w roku, w grudniu lub styczniu, i wyrabia z nich marmoladę. Ale tej Hiszpanie także nie jedzą – twierdzą, że nadaje się ona jedynie dla Anglików, i właśnie na Wyspy trafia cała produkcja. Kto przy śniadaniu smarował lepką mazią tosty w londyńskim hotelu, ten wie, o czym mówię.
CHWYTAJ NOC
Gdy zakwitają drzewka pomarańczowe, a dzieje się to około Wielkanocy, całe miasto pachnie jak fabryka perfum, każdy zakątek przesycony jest słodkawym, lecz świeżym aromatem. Białe kwiaty przypominają kształtem miniaturowe żonkile. Ich olejki eteryczne zawierają enzym radości. Nic dziwnego, że wyciąg z kwiatu pomarańczy stosuje się w leczeniu depresji. I być może stąd u mieszkańców Andaluzji, której stolicą jest Sewilla, tak wiele pogody ducha, entuzjazmu i życzliwości. Wydają się żyć zgodnie z refrenem piosenki Tadeusza Woźniaka: „Lubię śpiewać, lubię tańczyć, lubię zapach pomarańczy”. A także ze starożytną dewizą: carpe diem, ułożoną przez Horacego, a spopularyzowaną przez stoika Senekę, który pochodził zresztą z pobliskiej Kordoby.
Życie w Sewilli ma dwa główne punkty: weekend i sjestę, z krótkimi przerwami na pracę. Weekend zaczyna się od sjesty w piątek. Wkrótce po niej zapełniają się wszystkie lokale w mieście, a jest ich rekordowa ilość w przeliczeniu na mieszkańca. Wieczorem ożywiony, rozdyskutowany tłum wypełnia szczelnie kafejki, puby, bary, restauracje i ich ogródki. Jak widać, Hiszpanie mają własny sposób na kryzys: usiąść w knajpie i poczekać, aż się skończy. Albo stanąć przy wysokim stoliku, bo popularne jest tu imprezowanie na stojąco i częste zmiany lokalu.
Wino lub coraz popularniejsze piwo zagryza się najbardziej typową przekąską półwyspu iberyjskiego, zwaną tapas. Słowo tapas oznacza dosłownie przykrywkę, a historia tego dania sięga dawnych wieków. Pierwotnie był to plasterek sera lub salami, którym goście przydrożnych karczm przykrywali kieliszek z winem, żeby nie wpadały do niego muchy. Przykrywkę zjadano po opróżnieniu kieliszka. Dziś, gdy problem much został zażegnany, tapas może być małą kanapką, pasztecikiem, panierowanym kawałkiem ryby, cienkim plasterkiem szynki, oliwką zawiniętą w plasterek sera – czymkolwiek, co można przełknąć na jeden kęs.
Życie nocne kwitnie przynajmniej do drugiej rano, więc może w wydaniu sewilskim złota myśl Horacego powinna brzmieć nie carpe diem, a carpe noctem?
Za dnia w położonym w kotlinie mieście panują temperatury iście afrykańskie. Dlatego okna domów zasłania się okiennicami lub matami, a uliczki są wąziutkie (cień jest bezcenny). Chodniki i posadzki podwórek, tradycyjnie wykładane rzecznymi otoczakami, gospodynie nad ranem obficie skrapiają wodą, która parując, ochładza i odświeża powietrze, kiedy słońce stanie w zenicie. Sjesta, zwana „ulubionym sportem narodowym” lub „hiszpańską jogą”, wydaje się być jedynym sposobem na przetrwanie skwaru godzin południowych.
PASAŻ PORANNYCH SPACERÓW
Tak nazywany jest często Paseo de Catalina de Ribera.
SYN CZŁOWIECZY
Nie przejmując się złotą koroną na głowie, Dzieciątko drapie się w stopę. Rzeźba znajduje się w sewilskiej katedrze.
KORONKOWA ROBOTA
Pałac Alcazar zbudowano w stylu mudejar, który cechuje bogata ornamentyka.
KROKODYL W KATEDRZE
Czy podczas sjesty, czy nocą – ten pomysł musiał przyjść do głowy we śnie, bo na jawie nie sposób wyobrazić sobie tak nieprawdopodobnej budowli, jaką jest katedra w Sewilli. Może przyśniła się królowi, może któremuś z kanoników biorących udział w naradzie kapituły po trzęsieniu ziemi, które zniszczyło meczet wykorzystywany dotąd jako kościół. W każdym razie jej budowę zainicjowało dwóch Alonsów: projekt stworzył Alonso Martinez, zaś arcybiskup Alonzo de Egea pobłogosławił w 1403 roku kamień węgielny. Z czasów Maurów pozostała jedynie La Giralda, minaret zamieniony w dzwonnicę. Na jej taras prowadzą nie schody, lecz spiralna rampa – dzięki temu muezin, który pięć razy dziennie musiał znaleźć się na szczycie, by wzywać do modlitwy, mógł tam wjeżdżać na grzbiecie osła.
Z tarasu roztacza się widok na kolorowe miasto w otulinie drzewek pomarańczowych i na niezwykłą, oplecioną łukami przyporowymi konstrukcję katedry, która wygląda stąd jak pancerz gigantycznego owada. Kubaturą zbliżona jest do bazyliki św. Piotra w Rzymie i katedry św. Pawła w Londynie, a więc należy do trzech największych świątyń świata. Oszołomiony jej ogromem Teofil Gauthier powiedział, że paryska Notre-Dame mogłaby spacerować we wnętrzu sewilskiej katedry z podniesioną głową.
Konsekrowana została po stu latach od rozpoczęcia budowy, w 1507 roku, choć prace wykończeniowe przeciągały się jeszcze dobre czterysta lat. Stąd wzięło się porzekadło, którego Hiszpanie używają, gdy muszą załatwić jakąś sprawę w urzędzie lub w środku sezonu zamawiają obiad w nadmorskiej restauracji: „To potrwa dłużej niż budowa katedry”. Nad wejściem do kościoła wisi drewniany krokodyl, na pamiątkę żywego gada, którego przywiózł do Sewilli Emir Egiptu, gdy starał się o rękę córki Alfonsa Mądrego w 1260 roku. Czy Fredro wiedział o tym osobliwym prezencie zaręczynowym, zanim przyszła mu do głowy sławna kwestia Klary: „Jeśli nie chcesz mojej zguby, krokodyla daj mi, luby”?
WSZYSCY CHCĄ KOLUMBA
W południowej części katedralnej nawy znajduje się monument Krzysztofa Kolumba. To właśnie z Sewilli wyruszył, by odnaleźć drogę morską do Indii. Trumnę z prochami Cristobala Colona dźwiga czterech królów reprezentujących średniowieczne hiszpańskie królestwa: Kastylii, Leónu, Navarry i Aragonii. Czy spoczywa w niej prawdziwe DNA odkrywcy Ameryki – wokół tego trwają spory, bo władze wyspy Santo Domingo utrzymują, że do dziś posiadają doczesne szczątki żeglarza, a Hiszpanie zabrali nie tę trumnę. Tak czy owak, część przewiezionych zza oceanu prochów sewilczycy wspaniałomyślnie przekazali Genui, gdzie odkrywca, który nie był wszak Hiszpanem, a Włochem, przyszedł na świat jako Cristoforo Colombo (o ile, rzecz jasna, nie był Polakiem, Janem Krzysztofem Gołąbem z Kolna). Nie ulega natomiast wątpliwości, że jakość życia w Europie przed 1492 rokiem była zdecydowanie niższa niż po tej dacie. Bez ziemniaków? Pomidorów? Bez kukurydzy, czekolady i tytoniu? A zwłaszcza bez papryki – nasuwa się jedyne możliwe w tej sytuacji pytanie: jak bez tego wszystkiego żyć, po prostu „jak żyć”?
Oprócz sadzonek (i złota) z Nowego Świata sprowadzano również cenne gatunki egzotycznych drzew. Z mahoniu i hebanu przywiezionego z Ameryki Południowej wyrzeźbiony został potężny chór wewnątrz środkowej nawy kościoła, flankowany z obu stron przez imponujące konspekty organów. W istocie katedra w Sewilli to multikościół, w którym mogłoby odbywać się kilka nabożeństw jednocześnie. Otaczający nawy wieniec kaplic jest prawdziwym skarbcem relikwii oraz rzeźb i obrazów w obu znaczeniach cudownych. Wspomnijmy choćby Madonny, które w Andaluzji mają wyjątkowo piękne oblicza: Niepokalaną dłuta Montañésa czy Dziewicę Martineza. Widać, że rzeźbiarzom pozowały najurodziwsze mieszkanki Sewilli.
Wymieńmy posążek Niemego Dzieciątka, figurę świętego Hermenegilda i dwu Jakubów, Młodszego i Starszego. I ekspresyjne, znakomite rzeźbiarsko krucyfiksy, wśród nich Chrystusa Duchowych Rozbitków, przed którym mogli pomodlić się skazańcy. Oraz obrazy olejne Juana de Zurbaran i Bartolomea Estebana Murillo, który w tym mieście urodził się, tworzył i zmarł. Poruszające przykłady duchowości dawnych wieków, kiedy piękno służyło dobru.
ŁUKI I STIUKI
W miejskiej zabudowie Sewilli na każdym kroku pojawiają się mauretańskie motywy.
KOLUMNA KOLUMBA
Lew trzymający łapę na kuli ziemskiej i statek w dziwaczny sposób nabity na dwie kolumny to monument ku pamięci Krzysztofa Kolumba.
TORO DEL’ORO
Strażnica, która służyła w średniowieczu jako więzienie, mieści dziś Muzeum Morskie.
PŁONĄCY, LAMENTUJĄCY, WYGNANI
W wypełnionych wycieczkami nawach jest rojno i głośno jak na mercado. Poparzeni słońcem, poobwieszani torbami, plecakami, wodami mineralnymi i aparatami fotograficznymi miłośnicy tanich linii lotniczych, bąbli na piętach oraz lokalnych pamiątek made in China przeciągają hałaśliwymi stadami, by na własne oczy zobaczyć to, co wydrukowano w przewodnikach. Zmęczenie i oszołomienie sprawiają, że w ich głowach Real Alcazar (Pałac Królewski) i Plac Hiszpański, Złota Wieża i La Giralda zlewają się w jedno. Dopiero po powrocie do domu, przerzucając na monitorach komputerów i wyświetlaczach komórek zwały jotpegów, na spokojnie zobaczą, gdzie byli.
Jednak na wieczornym koncercie flamenco obowiązuje bezwzględny zakaz fotografowania. Nic dziwnego – gra na gitarze, śpiew, taniec, a zwłaszcza wyklaskiwanie i wystukiwanie butami zawrotnie szybkich rytmów wymaga od artystów wyjątkowej koncentracji i niezawodnej precyzji. Skomplikowane struktury rytmiczne wprawiają tancerzy w rodzaj transu. Na deskach szkoły flamenco w La Casa de la Memoria rozgrywa się niemal misterium. Szczupła brunetka w czerwonej sukni (zwanej bata de cola) wiruje, klęka, wyskakuje w górę, migocze jak niespokojny płomień (podobno słowo flamenco znaczy „płonący”). Inna wersja mówi, że to od lamentu (lamento), i taki właśnie zawodzący, przepojony skargą i cierpieniem jest gardłowy, bogato modulowany śpiew wokalisty. Jeszcze inni językoznawcy wywodzą słowo flamenco od hiszpańsko-arabskiego wyrażenia fellah-mengu – ludzie wypędzeni, wygnańcy.
Typowy dla andaluzyjskiej sztuki zdobniczej styl mudejar jest pozornie niemożliwą, choć olśniewającą mieszanką motywów muzułmańskich i chrześcijańskich. Flamenco to mieszanka jeszcze bardziej zadziwiająca – utworzona z muzyki arabskiej, żydowskiej, cygańskiej i andaluzyjskiej oraz domieszki południowoamerykańskich rytmów. Już starożytni byli pod wrażeniem temperamentu tancerek z Kadyksu (Pliniusz Młodszy i Strabon opisują ich tańce z kastanietami), ale to, co dziś określamy jako flamenco, zaistniało dopiero w XVIII wieku. Krzyk rozpaczy andaluzyjskiej biedoty oraz tajemne rytuały Cyganów wygnanych na dzikie brzegi Gwadalkiwiru przekształciły się z czasem w wyrafinowany styl muzyczny, w którym rozróżnia się aż 50 gatunków (palos). Przełom XIX i XX wieku był okresem rozkwitu i popularności flamenco, wtedy zaczęto wykonywać je w kawiarniach i organizować płatne koncerty.
Gitarzysta podczas wieczornego występu popisuje się piorunującymi uderzeniami w struny, wykonywanymi zewnętrzną stroną paznokci, jego palce stają się wtedy niewidoczne jak skrzydła trzmiela w locie. To niezwykle trudny, „karabinowy” styl rasgueado. Jednak we flamenco od gitary ważniejsze są taniec i śpiew. Bailaora i bailaor, czyli tancerka i tancerz, wykonują przed publicznością skomplikowane figury, w których próżno szukać łagodności czy słodyczy, pełne są za to dumy, zuchwałości i brawury. Twarze są nieruchome, napięte, oczy rzucają spojrzenia wyniosłe i wyzywające. Oboje wyprężeni, wyginają się spazmatycznie i wykonują nagłe zwroty; z nieruchomą górną połową ciała suną wzdłuż sceny w butach na wysokich obcasach, zawzięcie uderzając nimi w podłogę. Suchym klaskaniem wybijają bogate, nieoczywiste rytmy (compás), zbyt skomplikowane, by publiczność mogła włączyć się w klaskanie.
Ich taniec opowiada historię zadziornych zalotów i nieszczęśliwych miłości – na to wskazuje łkający falset śpiewaka. Melodia rozciąga się, opleciona orientalnymi ozdobnikami, drga jak powietrze w upale nad spaloną trawą i urywa się gwałtownie jak brzeg skały nad przepaścią.