Ogromne głazy ułożone są jeden na drugim, jakby ręką Giganta. Jeszcze tylko milimetr w bok, a runą z łoskotem w otchłań, w stronę malowniczej doliny. Tkwią tak zapewne tysiące lat, ale wydaje się, że przechodzenie pod nimi to jawne szaleństwo. To Drakensberg Mountains, Góry Smocze.
Dostępny PDF
Góry Smocze ciągną się wzdłuż granicy RPA i Lesotho, w krainie KwaZulu-Natal. Ich najwyższy, leżący po stronie Lesotho, szczyt Thahana Ntleynyana liczy 3482 m n.p.m. Znajduje się niedaleko przełęczy Sani, pod którą założyłem swoją pierwszą bazę. Jadąc z południa RPA, wsiadłem do kursującego pomiędzy siecią hosteli busa i za jedyne 545 randów (prawie 200 złotych) przeniosłem się z Plettenberg Bay do Pietermaritzburga. Przejechałem 1300 km w dwa dni, odwiedzając po drodze hostele. Z Pietermaritzburgu mały autobus przez góry zawiózł mnie do wioski Underberg. Ostatni etap podróży do Sani Lodge odbyłem w samochodzie terenowym Russella, właściciela kwatery dla backpackersów.
Składające się z kilku budyneczków, leżące na wysokości 1500 m n.p.m., sympatyczne schronisko mieści się z dala od ludzkich siedzib. Można w nim zamówić wszelkie posiłki, od ogromnego śniadania ze szwedzkim stołem i jajkami na bekonie po wyśmienity afrykański obiad przygotowywany przez czarnoskóre kucharki. Napoje i jogurty dostępne są w lodówce z zeszytem, w którym wpisuje się pobrane produkty. Herbata, kawa i znakomite widoki na okoliczne góry są gratis. Jedną z nich jest masyw Khanti, z popularnym szczytem Balancing Rock (2207 m n.p.m.). I to był mój pierwszy cel.
NA SZLAK TRAFIĆ
...jest tu stosunkowo łatwo. Wyraźnie oznakowane trasy ułatwiają wędrówkę po górach.
RYTY Z GROTY
Fantastyczne formy wyryte przez deszcz, wiatr i słońce w skalistych grotach Gór Smoczych.
OMIŃ MAŁPY, ZNAJDŹ NELSONA
Wczesnym upalnym rankiem podreptałem zakurzoną drogą do znajdującego się w pobliżu eleganckiego Sani Pass Hotel – trasa na górę biegnie właśnie przez jego teren. Odwiedziłem przymusowo recepcję, gdzie kazano mi wykupić zezwolenie na wyjście w góry na terenie parku narodowego oraz przewodnika. Na szczęście, w zezwolenie oraz prowizoryczną mapkę zaopatrzyłem się w Sani Lodge. Dzięki temu mogłem też zrezygnować z przewodnika.
Klucząc między bungalowami i basenem, wszedłem na pole golfowe, gdzie oprócz numerów dołków odnalazłem kierunkowskazy na Balancing Rock. Pomiędzy śliskimi skałkami (na nich liny poręczowe i niebieskie bazgroły jako kierunkowskazy) dotarłem do rozwidlenia ścieżek bez jakiegokolwiek oznakowania. Wybrałem tę wydeptaną i… popełniłem błąd, który odkryłem po kilkunastu minutach. W końcu, kierując się „na azymut”, trafiłem na właściwe oznakowanie. Jednak przy następnym rozwidleniu przytrafiło się to samo – wyraźna ścieżka biegła w stronę pobliskich wodospadów, a słabo widoczna w stronę Khanti. Trzeba się tu mocno pilnować, aby nie pobłądzić.
Jeszcze kilkadziesiąt minut i dotarłem do granicy parku. Dalej wspiąłem się stromą ścieżką otwierającą coraz piękniejsze widoki, między innymi na południowe Góry Smocze ze sławną trasą Giant’s Cup Trail (68 kilometrów, pięć dni marszu). W końcu doszedłem na skraj ogromnego kotła, skąd dobrze widać wieńczące ten fragment góry fantazyjne ogromne skały: Nelson’s Column oraz Balancing Rock.
Zszedłem w stronę malowniczego wodospadu, gdzie orzeźwiającą wodę zatankowałem do pełna. Potem ponownie w górę, by pod Nelsonem – masywnym walcem wyciosanym w jasnej skale ręką Wielkiego Rzeźbiarza – przecierać coraz trudniejszą ścieżkę. Za kolejnym załomem na przełęczy, którą zamierzałem dotrzeć na szczyt, spostrzegłem rodzinę małp, dającą znać wrzaskami, że i one mnie widzą. Tu zarządziłem gwałtowny odwrót. Z małpami mam złe doświadczenia jeszcze z Azji, więc żadnych powtórek szamotaniny! Wróciłem nad rzeczkę z wodospadem i schowany przed człekokształtnymi spałaszowałem zasłużone śniadanie.
Teraz wybrałem marsz półkolistym szczytem żlebu do miejsca, skąd wypływał wodospad. Szlak prowadził wprost na Kolumnę Nelsona, którą tym razem widziałem z góry. Jest naprawdę imponująca, a wieńczy ją jakby głowa ogromnego gada, może smoka, choć nie przypuszczam, aby nazwa Drakensberg Mountains (Góry Smocze) pochodziła właśnie od tego miejsca.
Jeszcze kawałek kluczenia pomiędzy osobliwymi kształtami skał i głazów i dotarłem pod Balancing Rock. Małp ani śladu, założyłem więc chwilowy obóz.
U DOLINY BRAM
Golden Gate Highlands National Park. Malownicze formacje skalne zamykają dolinę, której dnem prowadzi ścieżka.
DYM Z RURY I W GÓRY!
Jedynymi pojazdami, które są w stanie pokonać wszystkie tutejsze trasy, są te napędzane na cztery koła.
CHWIEJNA RÓWNOWAGA
Potężne głazy Balancing Rock utrzymują się jeden na drugim, na granicy stateczności.
ODBIĆ KARTĘ NA SZCZYCIE
Zastanawiałem się, czy wracać tą samą drogą, czy może wybrać wariant okrężny przez szczyt Khanti, wyrastający z ogromnego płaskowyżu, na którym się znajdowałem. Regułą tutejszego klimatu o tej porze roku (a był listopad i środek lata) są poranne upały przy bezchmurnym niebie, popołudniowe zachmurzenia i wieczorne ulewy. Chmur było wprawdzie coraz więcej, ale wydawało się, że nie powinno padać. Wybrałem wariant ze szczytem.
Długi marsz rozległym plateau zwieńczony został niebywałym widokiem na centralne Góry Smocze, z zamykającymi horyzont Thahana Ntleynyana i Giant’s Castle. Podziwiałem bajkową dolinę z majaczącymi w oddali murzyńskimi chatkami. Słońce przesuwało się po zboczach w rytm gnanych wiatrem coraz gęstszych chmur. W tej dziewiczej pustce zaskoczył mnie widok kilku czarnoskórych górali, przemierzających w towarzystwie pasterskich psów przełęcz. Pozdrowiliśmy się przyjaznymi gestami.
Żal było się ruszać, ale słońce nieubłaganie schodziło w dół. Na szczycie Khanti, przy ogrodzeniu masztu Radia Masi, odbiłem kartę zegarową i rozpocząłem odwrót. Wbrew mojej prognozie od południa nadchodziły czarne deszczowe chmury. Zabezpieczyłem plecak, założyłem pelerynę. Ulewa dopadła mnie w połowie góry. I powiało, jakby chciało zwalić Balancing Rock. Ścieżka zamieniła się w rwący potok. Woda wylewała mi się przez cholewy. W życiu nie przeżyłem takiej nawałnicy. Do granic Sani Lodge dotarłem przemoczony do suchej nitki.
LEJE JAK W TATRACH
Po przedostaniu się przez widowiskową, ale trudną do sforsowania przełęcz Sani (2865 m n.p.m.), odwiedzeniu niewielkiego, lecz interesującego Lesotho, wróciłem po tygodniu w południowoafrykańskie Góry Smocze. Dzięki murzyńskim taksówkom, zawsze pełnym muzyki, ludzi i bagażu, dotarłem do cichego Karma Backpackers w Kestell – mieścinie w sąsiedztwie Golden Gate Highlands National Park. Mili gospodarze udostępnili mi internet, poczęstowali własnej roboty dżemami, a następnego dnia podrzucili na drogę do Golden Gate.
HERBATA Z CUKREM
Nieliczni farmerzy, których gospodarstwa rozsiane są u stóp gór, zajmują się uprawą trzciny cukrowej i herbaty.
PRZYSTANEK Z WIDOKIEM
Na zdjęciu... autor zdjęcia.
PARK ZŁOTYCH WRÓT
Park Narodowy Golden Gate Highlands wywodzi swą nazwę od złotego odcienia, jakiego nabierają skalne urwiska w słonecznym świetle.
Złapałem stopa, którym pojechałem wśród gór przypominających scenografię z westernów, następnie przez plątaninę białych skalnych urwisk o niespotykanych kształtach i rozmiarach, dobijając wprost pod Glen Reenen Rest Camp – nocleg w stylizowanej chacie, obok której znajduje się główne wejście do parku.
Po wykupieniu zezwolenia i otrzymaniu prowizorycznej mapki wkroczyłem na trasę, mijając tabliczkę z informacją, że wchodzę tu na własną odpowiedzialność. Park Golden Gate to dobrze oznakowany teren z kilkoma wariantami tras. Od bardzo krótkich, jak 45-minutowa Echo Racine, prowadząca do wąskiego wąwozu o niezwykłych walorach akustycznych, po kilkudniową Ribbok Hiking Trail. Ja wybrałem opcję pośrednią, czyli czterogodzinny wypad na najwyższy w okolicy Wodehouse Peak, 2438 m n.p.m.
Rozpocząłem marsz w stronę masywu Brandwag Buttress. Zwisa on wielkim plateau nad drogą, przy której usadowił się komfortowy Brandwag Hotel. Wspinaczkę do tego miejsca urozmaica potężna, kilkudziesięciometrowa grota w kształcie muszli koncertowej, która wyłapuje i odbija dźwięki dochodzące z dołu. Następny odcinek to metalowa poręcz i łańcuchy prowadzące poprzez skaliste urwisko, przed którymi ustawiono kolejną tabliczkę – „Tych łańcuchów używasz na własną odpowiedzialność”. Ale jak się wspinać, nie używając ich?
Z Brandwag rozpościera się panorama na okoliczne góry i dolinę wijącą się pomiędzy pionowymi skalnymi bramami. Stromą ścieżką zszedłem niemal do poziomu startu, aby po przekroczeniu niewielkiego strumyka rozpocząć ponowną wspinaczkę w stronę to ukazującego się, to znikającego szczytu Wodehouse.
Krajobraz w tym rejonie przypomina nieco nasze Tatry Zachodnie. Pogoda również, gdy niespodziewanie – jak i u nas – następuje jej załamanie. Chmury wiszące w oddali nagle skupiły się wokół mnie i poczęstowały ulewą z atrakcyjnymi wyładowaniami atmosferycznymi. Schowałem się za niewielkim załomem skalnym. Moje prowizoryczne schronienie, jak i cała góra, zamieniło się w spływającą w dół wielką kałużę. Gdy ulewa nieco zelżała, postanowiłem wracać, mimo że do szczytu została może godzina. Ale po kilku minutach odwrotu dopadła mnie kolejna nawałnica. I znów przycupnąłem. Wraz z prześwitami pomiędzy chmurami pokazała się jednak iskierka nadziei. Po kolejnej chwili rozpogodziło się. Słońca wprawdzie nie było, ale nadzieja i owszem. Zawróciłem do góry. Nagrodą okazała się klarowna pogoda na szczycie i niezwykłe widoki na park Golden Gate oraz na zamykające horyzont Góry Smocze.
NELSON JAK GODZILLA
Pojedyncze, leżące lub stojące skały nasuwają różne skojarzenia. Charakterystyczna sylwetka potężnej Kolumny Nelsona przypomina wielkiego gada. Po prawej zaś - pęknięte jajo?
WYPRAWA POD GRZYBKI
Niezwykłe w swojej formie ogromne skały zwane są Mushroom Rock.
ŚCIEŻKĄ POD GRZYBAMI
Droga powrotna, choć relatywnie krótka, okazała się pełna niespodzianek. Po pierwszym, stromym, ale w miarę wygodnym zejściu, dotarłem do końca pochyłego płaskowyżu, które opadało niespodziewanym urwiskiem. Ścieżka biegnąca zakosami pomiędzy skałami i trawą zrobiła się niebezpiecznie śliska. Przylepiona do góry miejscami wisiała nad niemal pionowym i wypolerowanym skalnym urwiskiem. Schowałem sprzęt do plecaka i wolno, od czasu do czasu na „czterech literach”, ewakuowałem się z nieprzyjemnego szlaku. Uff, niezła przeprawa. Okazało się, że rozweselające tabliczki „na własną odpowiedzialność” postawiono na dole wcale nie bez powodu.
Ale i tym razem czekała mnie nagroda za wytrwałość. Słońce! I niezwykłe w formie ogromne skały, zwane trafnie Mushroom Rock – Grzyby. Maszerowałem pod ich wielkimi, wiszącymi wbrew prawom fizyki, kapeluszami. Oświetlone chylącym się ku zachodowi słońcem przybierają całą gamę barw – od intensywnej żółci po ciepłe czerwienie oraz czernie i brązy.
Złapałem powrotnego stopa, podróżując z miłośnikami natury zaopatrzonymi w potężne lornetki. Co chwila zatrzymywaliśmy się, gdyż przedwieczorna pora sprzyjała wędrówkom zwierząt. W ogromnych ilościach przemierzają bezkresne łąki otoczone górami w poszukiwaniu wody i pokarmu.
Autostopowa przesiadka do nieoznakowanego samochodu, prowadzonego przez policyjne czarnoskóre małżeństwo, kończyła moją przygodę z Górami Smoczymi wśród zapadającej szybko nocy. Jeszcze tylko przejście przez zasypiające Kestell i po krótkim marszu raczyłem się przygotowaną przez gospodynię znakomitą pastą, popijając ją nie mniej znakomitym południowoafrykańskim winem.