Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2014-05-01

Artykuł opublikowany w numerze 05.2014 na stronie nr. 52.

Tekst i zdjęcia: Nina Kraus,

Salsa, moja miłość


Drzwi taksówki zatrzasnęłam z hukiem. Niechcący. W półmroku, który panował już na ulicach San Juan, ujrzałam szerokie, zielonkawe drzwi otwarte na oścież, nad którymi umieszczony był duży jarzeniowy szyld „Azucar”. Gdzieś z głębi sączyła się gorąca latynoska muzyka. „To jest to”, pomyślałam i weszłam do środka.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Lokal był zatłoczony. Kilka par przy barze wyglądających na turystów rozpoznawało teren z zainteresowaniem nie mniejszym niż ja. Nie zdążyłam dotrzeć do upatrzonego stolika, kiedy muzykę przerwano zapowiedzią informującą, że każdy wieczór rozpoczyna się tutaj godzinną lekcją salsy. Czy mogło być lepiej?!
Nie zastanawiając się, ruszyłam na parkiet wraz z kilkoma innymi osobami. Instruktor był pozytywny, uśmiechnięty, żartował do mikrofonu i od razu wziął się do pracy, pokazując podstawowe kroki. Znałam je, ale każda kolejna godzina obcowania z salsą jest na wagę złota. Jeden z muzyków przedstawił grupę, ogłaszając przy okazji, że rozpoczyna się gorąca południowa noc, pełna niespodzianek.

 

KRÓLOWA NOCY

Na Karaibach króluje salsa, a zabawy trwają tu do białego rana.

FORTECA SIĘ POLECA

Forteca El Morro niegdyś broniła San Juan. Dziś jest obowiązkowym punktem programu zwiedzania Starego Miasta.

BARWY TRADYCJI

Władze San Juan dbają o to, aby ściany domów były pomalowane w określonych barwach, z poszanowaniem tradycji.

 

PODBOJE PARKIETU

 

Dwie pary poruszały się krokiem podstawowym „po linii”, przerywanym obrotami partnerki. Tancerze wyglądali na takich, co zafundowali sobie dwie lekcje salsy akonto wyjazdu na wyspę. Większość wyglądających na południowców nie znała jednak żadnych szkolnych kroków i poruszała się „własnymi ścieżkami”. To taki styl, który ma się we krwi, zna go od urodzenia… jeśli oczywiście jest się południowcem. Pojawiły się jeszcze dwie pary, a wśród nich nasz nauczyciel z jedną z turystek po pięćdziesiątce. Partnerka opanowała kroki podstawowe i, dumna z siebie, wpatrywała się w jego oczy, szukając tam sekretnych wskazówek – czy następną figurą będzie obrót, a może przejście?
Pociągnęłam kolejny łyk martini i do pełnego szczęścia brakowało mi tylko obecności na parkiecie. Nagle ktoś stanął obok mnie i grzecznie przywitał, przez chwilę jeszcze czekając na dostawę drinka. Spojrzałam na dobrze zbudowaną, choć raczej niską sylwetkę, z bujną czupryną starannie ułożoną na żelu. Zapytał, czy nie mam ochoty zatańczyć. Na moje „jasne” poprowadził mnie na parkiet, wyciągając rękę, której celowo nie chwyciłam. Objął mnie wpół, wyciągając drugą rękę razem z moją na wysokość ramion. Weszliśmy w rytm od pierwszego kroku, ale po kilku taktach zorientowałam się, że o technice wyuczonej nie będzie mowy i albo go wyczuję, albo już więcej z nim nie zatańczę.
Ku mojemu zdziwieniu szło nam zupełnie nieźle. Gestami i nasileniem dłoni lub nadgarstka wydawał polecenia. Obrót pojedynczy, potem podwójny, a potem już sama nie wiem, ile razy. Wykonywaliśmy figury, o których istnieniu wiedział tylko on. Na początku robił to delikatnie, jakby nie wierzył, że mogę mu zaufać. Po krótkiej jednak chwili zorientował się, że stać mnie na więcej. Od zawsze wiedziałam, że potrafię być dobrą partnerką, pod warunkiem że jest przy mnie dobry tancerz. Ale to, co działo się teraz, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Zakręcał tak mocno, że prawie fruwałam. A potem… nagle się zatrzymał. O dziwo, w ogóle nie straciłam równowagi!
Zeszliśmy z parkietu, kierując się w stronę baru. Usiedliśmy, spoglądając na siebie z niedowierzaniem. On też chyba zastanawiał się, jak to się stało? – To było niesamowite – usłyszałam. – Jak masz na imię? Przedstawiliśmy się i wymieniliśmy kilka zdań, po czym stuknęliśmy kieliszkami.
– Może masz ochotę na jeszcze? – zapytał, skinąwszy głową w kierunku parkietu. Przytaknęłam i oboje podnieśliśmy się z miejsc. Zanim zaczęliśmy, Tito – bo tak miał na imię – wszedł na parkiet pierwszy i tanecznym gestem zaprosił mnie do zabawy. Wykonałam podwójny obrót i wylądowałam głową do góry przeciągnięta przez jego lewe kolano, z moją nogą zaciśniętą za jego. To był ryzykowny trick, bo wykonywaliśmy go po raz pierwszy, ale udało się. Usiedliśmy przy drinkach zdyszani, lecz zadowoleni. Ktoś obok nas wyraził aprobatę. Ktoś zapytał, jak długo razem tańczymy.

 

 

MELODYJNA ŻABKA I FOSFORYZUJĄCY OCEAN

 

Gdy rok później koleżanka z Nowego Jorku próbowała namówić mnie na zrobienie małego mikołajkowego wypadu w środku grudnia, od razu zaproponowałam Portoryko. Słońce, bikini, pinacolada, no i salsa!
Wylądowałyśmy w San Juan. Wiedząc wszakże, czego spodziewać się po stolicy, postanowiłyśmy zostawić ją sobie na deser. Wyruszyłyśmy więc najpierw na północny-wschód, do lasu El Yunque. To jedenaście tysięcy hektarów roślinności w deszczu przez 365 dni w roku. Surrealistyczna zieleń z gigantycznymi paprociami o prehistorycznych rozmiarach. Oprócz roślin specyficznych dla tej strefy klimatycznej występuje tutaj dwadzieścia sześć gatunków zwierząt endemicznych. Wśród nich najbardziej sławna, melodyjna żabka coqui. Zwierzątko jest małe, żyje na drzewach i wydaje odgłos „ku-kiii”, bardziej podobny do naszej poczciwej kukułki niż żaby. Unikalna jest też portorykańska papuga oraz rzadki okaz boa, który nie jest jadowity i mniejszy o 1-2 metry od swoich krewniaków z innych części świata. Kiedy miałyśmy nabrać wody z jednego z potoków otoczonych bujnym mchem, przewodnik ostrzegł, że żyje tu wiele ślimaków, które produkują schisto – bakterię wywołującą niebezpieczną chorobę wątroby.
Kolejnym przystankiem była Luquillo – jedna z najładniejszych plaż na wyspie, z grzbietem górskim Sierra de Luquillo łagodnie opadającym w stronę Atlantyku. Zazwyczaj gęsto zaludniona, teraz zapraszała sielankowym nastrojem i dużą ilością wolnego miejsca na piasku i w wodzie. Spotkałyśmy na niej młodego mężczyznę zachwalającego swoje pasteles: mięsno-warzywną miksturę zamkniętą w starannie zwiniętym liściu zielonego bananowca. Usadowił się obok, próbując też częstować nas marihuaną oraz pytając, jaki jest nasz kolejny cel podróży. Poradził, że skoro już wybieramy się na wschód, warto wpaść na niedaleką wyspę Isla de Vieques.

 

WIECZNIE PIĘKNY ODPOCZYNEK

Santa María Magdalena de Pazzis to jeden z najpiękniej położonych cmentarzy na świecie.

KARAIBSKA SIESTA

Palmy i Atlantyk na przedmieściach San Juan.

Plaża na Isla de Vieques.


Ta wyspa od razu nas zachwyciła – najpierw uroczą wioską rybacką Esperanza, potem plażami Playa Sun Bay i Media Luna. Turkusowe, przezroczyste wody Morza Karaibskiego urzekają egzotyką i rześkością. Vieques posiada jeden z najczystszych i najzdrowszych ekosystemów koralowych na Karaibach. Można wyobrazić sobie, jak wspaniale się tu nurkuje. Pozytywnym nastrojom towarzyszy naturalnie salsa, która sączy się z przejeżdżających jeepów, otwartych okien domostw i sklepów. Na rogu dwóch głównych ulic mała kapela, składająca się z trzech panów z wąsami i w słomkowych kapeluszach, podśpiewuje latynoskie utwory. Tu i ówdzie pałęta się kurczak lub koza, a ruchy ludzi przechadzających się po ulicach są tanecznie spowolnione.
Wdajemy się w dyskusję z wędkarzem, który z bezzębnym uśmiechem wpycha nam dwie olbrzymie różowe ryby zawinięte w gazetę. Próbujemy odmówić, tłumacząc, że jesteśmy tylko przejazdem, ale nic z tego. Zabieramy połów, planując podarować go właścicielom naszego moteliku. Rybak jednak nie odchodzi i mówi coś o nocy, ciągnąc nas na łódkę i wskazując na niebo. Okazuje się, że nasz nowy przyjaciel chce nas zabrać wieczorem na plażę, bo akurat nie będzie księżyca, a wtedy dobrze widać jeden z tutejszych cudów natury. Otóż Mosquito Bay ma najlepszą na świecie… prezentację fosforową. Gdy poruszy się wodą oceanu, biliony małych istot emitują tajemnicze zielone światło. Ten pokaz zaczął się o ósmej wieczorem, a my nie mogłyśmy wyjść z wody w obawie, że czar pryśnie.

 

 

YAUCO ŚPIEWA I TAŃCZY

 

Wysiadając z auta w centrum Yauco, od razu trafiamy na nią. Muzyka płynie zewsząd – z głośników umocowanych na słupach telegraficznych i z każdego domu. Przejeżdżający, stuletni wrak samochodu również toczy się w rytmie salsy. W drodze na rynek mijamy starszego pana. Siedzi na progu różowego domku i nuci wraz z Cano Estremera: „…Twoje ciało było zimne, a ze mną się rozgrzało; dajesz mi swoją pasję, a potem zabierasz, posłuchaj mojej piosenki, to jest skarga na Ciebie…”. Dochodzimy do małego kościoła. Wierni skończyli właśnie mszę. „Ojcze Nasz” zaśpiewano z gitarą i akordeonem na słodką nutę przypominającą… salsę. Po uroczystości wykonawcy, przebrani w odświętne i kolorowe stroje, żywo rozprawiali o małej fieście, która ma odbyć się wieczorem. Okazało się, że zespół, który objeżdża po kolei całą wyspę, akurat dziś wystąpi w Yauco.
Trzydziestu mężczyzn ubranych w białe koszule, białe spodnie i takież kapelusze ustawiło się wzdłuż olbrzymiej sceny, dając popis latynoskiego temperamentu. Publiczność pląsała przed sceną, a każdy w szalonej salsie kierował się indywidualną potrzebą ekspresji. Ktoś poprosił mnie do tańca i pociągnął w sam środek tłumu, więc musiałam sobie radzić. Diego – po krótkim rekonesansie, z kim ma do czynienia („Z Polski!? Aaa… Jan Paweł II!”) – nie wdawał się w dyskusje i robił swoje, a był w tym naprawdę dobry. Świetnie prowadził, wszystkie ruchy były jasne, a w momentach „krytycznych”, gdy zwisałam głową w dół, jego silne ramiona nie dawały powodów do obaw.
Po pół godzinie zziajani i oblani potem usiedliśmy na pinacoladę, podziwiając nieustający w szaleństwie tłum. Diego opowiadał, że wiele razy myślał o wyjeździe na „ląd”, czyli do USA, ale już trzy razy coś go powstrzymało. Zajął się więc rodzinną plantacją, choć być może pojedzie na wakacje do Nowego Jorku odwiedzić brata. Oczywiście umówiliśmy się tam na tańce, bo akurat kluby salsowe w tym mieście znam na wylot.

 

STOLICZKU, NAKRYJ SIĘ

Aguadilla, stąd wspaniale podziwia się zachody słońca. Najlepiej, sącząc pinacoladę.

VIVA PUERTO RICO!

Portoryko to autonomiczne terytorium stowarzyszone ze Stanami Zjednoczonymi. Jego mieszkańcy są dumni ze swojej tradycji.

SAN JUAN, KOLONII CZAR

 

Pomimo świetnej zabawy w Yauco postanowiłyśmy jechać dalej, przesuwając się nieco na zachód, aby podziwiać wschód słońca z plaż polecanych przez surferów. Potem autostradą 22, czyli Expreso de Diego, do San Juan…
Pokochałam je kiedyś od pierwszego wejrzenia. Przed nowoczesnością broni się najlepszą kolonialną architekturą Nowego Świata. Mądry zarząd miasta chroni ją, tworząc odpowiednie prawa. Zwiedzanie należy rozpocząć od starego San Juan, w którym znajduje się 400 historycznie ważnych obiektów. Wiekowy fort zawiera tunele, lochy i krypty, z których niegdyś wiało grozą, a teraz są miejscami pełnymi uroku. Tutejszy stary cmentarz uznawany jest za jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie na ludzki pochówek. Najlepszym sposobem zwiedzania jest odłożenie mapy i udanie się na swobodną włóczęgę. Na pewno dojdziemy do katedry, która leży przy pięknej Calle de Christo – pełnej historii i romantyzmu, kumulującej wszystkie dźwięki i westchnienia miasta.
Po długim dniu gubienia się w rozkosznych ulicach przyszedł czas na relaks. Nie chce się wierzyć, że delikatne kukanie dochodzące zewsząd to nic innego jak lokalne żabki, na dodatek siedzące na drzewach. Pomimo późnej pory ulice tętnią życiem. Niedaleko małych kafejek grupa lokalnych machos gra w karty. Obok każdego gracza stoi buteleczka. Rum – najwierniejszy przyjaciel, kobieta i utracone nadzieje w jednym. Pod fontanną ktoś maluje portrety. Grupa trzech chłopców zaczęła przyśpiewki, przytupując do dźwięków bębenka i czegoś metalowego… Najwcześniejsi osadnicy, pozbawieni ojczystych instrumentów strunowych, zmuszeni byli do wykreowania swoich własnych. Wtedy to powstawała nowa muzyka, wykonywana na tamburynach czy bębenkach zrobionych ze wszystkiego, z czego się dało.
Ale dziś króluje jednak Ona! „Salsa” oznacza „sos” – w muzycznym znaczeniu sos, który inicjuje przyjęcia i rozkręca zabawę. Rytm jest bardzo szybki, a linie melodyczne skoczne. I w każdej nucie wyczuwa się promienie słońca, które towarzyszą kompozytorom piosenek. Nieustanne słońce sączące się z niebieskiego nieba nie pozwala mieszkańcom Portoryko na pesymizm. A jeśli ktoś poczuje się kiepsko, słucha salsy i wtedy życie znów nabiera kolorów!