Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2014-05-01

Artykuł opublikowany w numerze 05.2014 na stronie nr. 68.

Tekst i zdjęcia: Beata Choma, Zdjęcia: Jolanta Matejczuk,

Dwie Lechitki nad Formozą


Nad Tajwanem nigdy nie latał polski balon. Ale my, dwie kobiety, postanowiłyśmy to zmienić. Razem z Jolą Matejczuk, pilotką z Białegostoku, i naszym poznańskim „Lechem” zostałyśmy zaproszone przez władze prowincji Taitung w południowo-wschodniej części wyspy na Festiwal Balonowy.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Wszystkie aerostaty czekają już na startowisku. Załoganci stoją w rzędach przed samochodami. Dowódca Mr. Lee kolejno ich wywołuje, a ci odkrzykują coś, każdy w swoim języku. W tle muzyka. Turyści biją brawo… Pierwszy wzlot aerostatów na Tajwanie miał miejsce zaledwie trzy lata temu. Mamy więc niezwykłą okazję polatać tutaj właśnie teraz, kiedy ich baloniarstwo, będące jeszcze w powijakach, wzbudza tyle entuzjazmu.

 

 

NAPOMPOWAĆ „LECHA”

 

Ruch jak w ulu. Z jednej strony namiot dla pilotów, z drugiej dla turystów i pasażerów balonów na uwięzi. Wszędzie tłumy, choć nie ma jeszcze piątej rano. Pogoda wydaje się dobra, ale radar pokazuje inaczej. Od wschodu, znad oceanu zbliża się strefa deszczu. Wygląda na to, że za dwie godziny będzie padać. Wychodzę przed namiot. Zza gór wystaje wał skłębionych chmur. Nie ma na co czekać. Podchodzimy do ekipy, która stoi przy aucie. Będzie za nami jeździło pięć osób: szef załogi Dima, na co dzień przewodnik turystyczny doskonale władający angielskim, wesoły Peter, marząca o zostaniu pilotem młodziutka Jane oraz dwaj wyglądający poważniej panowie Mr. Wang i Mr. Zhang Ying-Hong.
Wspólnie zabieramy się do pracy. Rozkładamy „Lecha”. To będzie pierwszy lot na Tajwanie, więc robię gruntowny przegląd. Kiedy powłoka jest już gotowa do napełniania zimnym powietrzem, uruchamiam wiatrak. Pracuje przez trzy minuty i gaśnie. Ponawiam próbę – bez efektu. Pożyczam wiatrak od innej załogi i w końcu stawiamy balon. Trzeba jeszcze wyregulować wielkość płomienia pilotowego, ale gasną obydwie świeczki… Moja walka z „pilotówkami” trwa kilka minut. W tym czasie Eryk, logistyk grupy pilotów, przyprowadza Tajwankę z Taipei o imieniu Natalie i pyta, czy mogłabym zabrać ją do kosza. Zgadzam się, więc Jola będzie musiała na razie zostać na ziemi. Jest za ciepło na lot w trzy osoby.
W końcu wszystko zostaje opanowane i po chwili jesteśmy w powietrzu. Kierunek lotu – ok. 60 stopni. Wiatr – do 6 km/h. Wcześniej wystartowały dwa inne aerostaty. Śledzę wzrokiem ich lot. Wyżej mają wyraźną poprawkę w lewo, niżej w prawo. Idziemy w górę, ponieważ chcę lecieć wzdłuż doliny. Robię zdjęcia. Na wschodzie jest więcej chmur. Stamtąd zbliżają się opady. Trochę porwanych obłoków przesuwa się pode mną w dolinie. Jest bardzo malowniczo. Kilka balonów lata tylko na uwięzi, nie opuszczając startowiska na szczycie wzgórza. Z daleka wygląda to jak wielki pomnik z kolorowymi figurami na górze.

 

PRZED KĄPIELĄ

Ryżowe pola w wodzie mokną... balon jeszcze nie.

BLISKIE SPOTKANIE

Tej pani autorka spadła prosto z nieba, więc poprosiła o zrobienie wspólnego zdjęcia.

NA MIĘKKO

Najpierw miłe lądowanie w owocowym młodniku...

 

LĄDOWANIE W ANANASACH

 

Bezpiecznie można lecieć tylko wzdłuż doliny. Na południu, przed górami, przecina ją rzeka. W przypadku lotu w tamtym kierunku będzie można bez przeszkód wylądować w jej wyschniętym teraz korycie. Z kolei na północ dolina ciągnie się daleko i można w tę stronę lecieć do woli. Bezpieczny kierunek mamy też na wschód, co prawda blisko do zalesionego pasma gór oddzielających nas od oceanu, ale da się usiąść na polach przed nimi. Najgorzej, kiedy powieje na zachód. Tam, po przekroczeniu granicy pola startów, nie ma już żadnych lądowisk. Wszędzie lasy i góry po 3 tysiące metrów n.p.m. Miejmy nadzieję, że nas tam nie zaniesie.
Wznosimy się ponad 500 metrów. Podziwiamy widoki i robię zdjęcia. Rozmawiamy. Dla Natalie to pierwszy lot w życiu. Jest zachwycona i stwierdza, że nie spodziewała się takiego spokoju. Nie ma nawet lęku wysokości. Istotnie, balon zawsze przemieszcza się w takim samym kierunku i z taką samą prędkością jak otaczające powietrze, dlatego czujemy się jak zawieszone w przestworzach.
Będąc wyżej, wyraźnie skręcamy na północ. Po czterdziestu minutach jesteśmy nad polami uprawnymi. Wypatruję z góry podążającego za nami samochodu. Będziemy wkrótce lądować. Chmury z opadami ciągle daleko, ale ich strefa przesuwa się dosyć szybko. Nie chcę uciekać przed deszczem w ostatniej chwili. Zniżamy się. Przy ziemi skręcamy na południe. Na trasie lotu droga przecinająca uprawę ananasów. Zastanawiam się, czy ich gałązki i liście nie są za ostre do położenia powłoki. Podejmuję jednak szybką decyzję o przyziemieniu i po kilku sekundach kosz stoi na ścieżce. Za chwilę podjeżdża nasze auto. Załoganci rozkładają płachtę, na której położę powłokę. To bardzo dobry sposób, na pewno niczego nie uszkodzę.
Następnie balon jest błyskawicznie zwijany. „Naziemny dowódca techniczny” Mr. Lee, który również podążał za nami, wyciąga zza pasa wielki nóż, który wygląda jak maczeta, zrywa dojrzałego ananasa i demonstruje nam, jak się go obiera. Wkrótce wszyscy zajadamy się słodkim i soczystym owocem.
Jeszcze ceremonia chrztu Natalie… Na Tajwanie nie znają tego polskiego zwyczaju, który polega na przywołaniu trzech żywiołów: ognia, którym przypala się włosy, prosząc, aby palnik nigdy nie zgasł nad głową; wody gaszącej czuprynę; i ziemi, którą posypujemy nowego adepta, prosząc o miękkie lądowania w przyszłości. Następnie wszystko przypieczętowuje się klapsem w pośladek. Nasi panowie są wyraźnie skrępowani, kiedy przychodzi kolej ochrzczenia klapsem mojej pasażerki. Mężczyźnie nie wypada uderzyć kobiety. Mimo wywołanego zaskoczenia widzę jednak, że cała zabawa bardzo im się podoba.
W drodze powrotnej na startowisko stajemy jeszcze przy sklepie, aby spróbować lokalnego ryżu grillowanego wewnątrz łodygi bambusa i wypić po łyku miejscowego piwa.

 

I NA TWARDO

...potem trochę ryzykowne – na asfaltowej drodze.

ODLOTOWE STWORY

Ten żółwik o rozmiarach King Konga robił furorę...

...podobnie jak Lord Vader.

 

BALONY ŁĄCZĄ LUDZI

 

Wkrótce nasz sprzęt zostaje rozładowany, a my możemy iść na bubble tea, czyli niezwykle tutaj popularną herbatę z mlekiem, lodem i czarnymi żelowymi kuleczkami zrobionymi z tapioki. Dima przeprasza za wcześniejszy kłopot z naszym wiatrakiem i obiecuje sprawdzić go dokładnie. Niebawem ma być już gotowy. Po śniadaniu zamiast drzemki jadę rowerem na plażę, by popływać w oceanie. Na sen będzie czas, kiedy wrócimy do Polski.
Przed popołudniowym lotem zakładamy obowiązujące pilotów niebieskie t-shirty i o 15.30 odjeżdżamy w kierunku startowiska. Wita nas przepiękna, kolorowa tęcza. W górach padało. Niskie skłębione chmury przykrywają zbocza. Z każdą minutą aura się poprawia, ale kierunek wiatru nie jest najlepszy – trochę za bardzo w stronę nieprzyjaznych gór. Postanawiamy postawić balon i w ostatniej chwili zdecydować – lecieć czy nie. Przy samochodzie, oprócz naszej drużyny wyróżniającej się żółtymi koszulkami, czeka jeszcze siedmiu pomocników w czerwonych koszulkach. Mówią, że są żołnierzami odbywającymi obowiązkową służbę wojskową. Tak licznej załogi nie miałam jeszcze nigdy. No i wiatrak wreszcie działa bez zarzutu!
Korzystając z wolnej chwili, postanawiamy zrobić z załogą pamiątkowe zdjęcie na ustawionej nieopodal scenie. Biorę dwóch najbliższych, najstarszych i niesamowicie zawstydzonych moim zachowaniem panów za ręce i prowadzę ich w stronę podium. Ktoś inny chwyta polską flagę. Wkrótce za naszym przykładem wszyscy biorą się za ręce i tyralierą idziemy w stronę obserwującej nas widowni. Zewsząd machają zachwyceni ludzie.
Baloniarstwo jest jedną z nielicznych dziedzin lotnictwa, w której każdego dnia poznaje się wielu nowych, ciekawych ludzi, a każdy lot jest niezwykłą przygodą. Lądujemy najczęściej wśród pól, a czasami, ku radości mieszkańców, w przydomowych ogródkach. Na widok balonu nikt nie pozostaje obojętny. Niezwykłe jest to, że zderzając się niekiedy z całkowicie innymi zwyczajami i odmienną kulturą, tak szybko zacierają się różnice.
Tym razem poleciałyśmy we dwie, ale to Jola zajęła się pilotowaniem. Wiał słaby wiatr w kierunku północnym. Wyżej nasz tor odchylał się w prawo. Mogłyśmy więc bezpiecznie przemieszczać się wzdłuż doliny. Lot nie był zbyt długi, ale widoki zapierały dech w piersiach. Najwspanialsze na Tajwanie jest wszechobecne słońce. Lądowanie, tak jak rano, w ananasach. Pysznie!

 

ŚWIAT POD STOPAMI...

...rozpościerał się zielony i geometryczny.

EKIPA „LECHA”

Polska załoga, czyli Beata i Jola, z tajwańską grupą wsparcia obok kosza „Lecha”.

ZROBIONA W BALONA

Ryczy, lata i mleko daje – jeszcze jeden pomysł na reklamę baloniarstwa.

 

WSZYSTKIE KOLORY FORMOZY

 

W ciągu trzytygodniowego pobytu na Tajwanie latałyśmy na zmianę z Jolą dwa razy dziennie. Miałyśmy do dyspozycji przestrzeń do wysokości 2500 stóp i w pełni z tego korzystałyśmy. Szybko nauczyłyśmy się startować jak najwcześniej po wschodzie słońca, ponieważ kiedy tylko było ono wyżej, wiatr całkowicie słabł i po chwili gwałtownie ruszała niebezpieczna termika. Kiedy wyspę omijają tajfuny, latać można tutaj rano oraz wieczorem prawie codziennie. Nawet to, czego obawiałam się najbardziej, czyli wysokie temperatury połączone z dużą wilgotnością, nie stanowiły istotnej przeszkody. Zaskoczyło nas, że nie dostałyśmy do latania żadnych map. Bo też bardzo szybko okazało się, że nie są wcale potrzebne, ponieważ nawigacja była banalnie prosta. Po kilku dniach znałyśmy już wszystkie okoliczne pola, aborygeńskich farmerów oraz sklepy z lokalnym jedzeniem i napojami.
Na balonowy festiwal zaproszono załogi z Europy, Azji i Stanów Zjednoczonych. Imprezę uświetniły aerostaty o nietypowych kształtach, takich jak żółw, Lord Vader, odwrócony balon Festo czy przepiękne latające serce, które jest wizytówką Tajwanu. Przyjechałyśmy z Polski tylko we dwie, ale organizatorzy zapewnili nam liczną oraz wyszkoloną załogę. Jest to niezwykle istotne, ponieważ nasz statek powietrzny waży 350 kg i na co dzień trzeba się nieźle napocić, aby go rozłożyć, przygotować do lotu, a potem zwinąć po wylądowaniu. Ale na Tajwanie wszystko „robiło się samo”. Byłam pod ogromnym wrażeniem perfekcyjnej organizacji całej imprezy oraz odwagi, z jaką miejscowe władze zainwestowały w to całkowicie dla nich nowe i dość ryzykowne – balonowe – przedsięwzięcie.
Tajwan uznają jedynie 23 państwa, w Europie tylko Watykan. Polskiej ambasady tutaj nie ma. Obecna oficjalna nazwa tego państwa brzmi Republika Chińska. Inna nazwa to pochodzące z języka portugalskiego słowo Formoza, czyli Piękna Wyspa. I nie da się znaleźć lepszego określenia na to, co zobaczyłyśmy z „Lecha” fruwającego nad prowincją Taitung. Jej subtropikalny, wilgotny i gorący klimat (leży po południowej stronie Zwrotnika Raka) powoduje niezwykle bujny rozwój roślinności. Na żyznych glebach uprawia się tutaj najlepszy na Tajwanie ryż oraz zdobywającą najwyższe laury herbatę. Kolory świata mają tu niespotykaną intensywność. Zieleń drzew, lazur Pacyfiku i biel skał oraz dolin rzecznych momentami wydają się aż sztuczne.
Piękne krajobrazy, wspaniałe świątynie, liczne gorące źródła i rozmaite festiwale sprzyjają rozwojowi turystyki. Część mieszkańców Taitung to autochtoniczne ludy pierwotne, które przez lata wytworzyły bardzo ciekawy folklor, do dziś zachowując swoją kulturę i odrębność. Obecnie jedną z dodatkowych atrakcji staje się obraz tutejszego nieba pełnego aerostatów dostojnie płynących w powietrzu.