– Przez wiele lat aż do tego miejsca cieszyłem się opinią doświadczonego przewodnika – nasz etiopski kierowca, z którym już od trzech dni podróżujemy po Dżibuti, wyhamował przed niewielką niecką. – Możesz powtórzyć? – poprosiliśmy zdziwieni, bo dotąd jego angielski wydawał się nam perfekcyjny. – Przez lata miałem w biurze opinię bardzo odpowiedzialnego gajda. Aż do tego miejsca.
Dostępny PDF
Popatrzyliśmy na małe wgłębienie w ziemi w pobliżu zadziwiających fumaroli, dla których przez kilka godzin jechaliśmy ze stolicy, najpierw w spalinowych wyziewach setek etiopskich ciężarówek, a potem w kurzu pustyni Grand Bara. – Co to za miejsce? – To grób toyoty. Toyoty Land Cruiser, rocznik 2011. Nie wzruszyło nas to w ogóle, bo nie dla wzruszeń wybraliśmy Dżibuti.
KOLORY STOŁECZNEJ DŻIBUTI
Licząca prawie pół miliona mieszkańców stolica przyciąga na różne sposoby. Żyje w niej ponad połowa obywateli państwa.
CZEGO TO LUDZIE SIĘ NIE CHWYCĄ...
...byle tylko zyskać przychylność redakcji.
ŻYWIĄ I BRONIĄ
Przeglądając internet, po wielokroć natrafialiśmy na radę, że „oczywiście dla samego Dżibuti nie warto organizować wyprawy z Europy, ale wizytę w tym kraju można połączyć z odwiedzeniem sąsiedniej Erytrei czy też potraktować jako rozszerzenie pobytu w Etiopii”. Można też stąd pojechać do graniczącego Somalilandu, który ostatnio opisywał miesięcznik Poznaj Świat (nr 1/2014, uwaga redakcji), albo przeprawić się do Jemenu, co aktualnie odradza nawet warszawska ambasada tego państwa.
Miejscowy folder, który przejrzałem w hotelu, zachęcając do przyjazdu i inwestycji, podkreśla dwie atrakcje: położenie geograficzne i… stabilność. No cóż, podobne zalety prezentuje też Korea Północna.
Dżibuti to dawne Francuskie Terytorium Afarów i Issów, nazywane także kiedyś Somali Francuskim. W 1977 roku uzyskało niepodległość, a władzę objął i przez 22 lata nie wypuścił wuj obecnego prezydenta, Ismaila Omara. Aktualny szef państwa też ma spore dokonania w zakresie stabilizacji swojej władzy – w kwietniu 2011 roku wygrał po raz trzeci wybory prezydenckie, wcześniej brutalnie tłumiąc masowe protesty, które na fali arabskiej wiosny ogarnęły stolicę, o łatwej do zapamiętania nazwie: Dżibuti.
To rzeczywiście bezpieczne miejsce, a tym, dla których jest to czynnik najważniejszy w czasie podróży, warto jeszcze polecić hotel Kempinski. Stacjonują w nim niemal na stałe żołnierze 13. brygady Legii Cudzoziemskiej, sporo żołnierzy amerykańskich oraz Połączone Siły Zadaniowe Rogu Afryki biorące udział m.in. w antypirackiej operacji „Atalanta”. O tym ostatnim wojsku na pierwszy rzut oka da się powiedzieć przede wszystkim to, że starannie dba o zachowanie parytetów płci w armii. Stacjonowanie obcych wojsk to bez wątpienia (prócz czynnika stabilizacyjnego) spory udział w dochodzie narodowym tego wyjątkowo ubogiego, pustynnego kraju. Kolejnym czynnikiem jest ciągle rozbudowujący się port nad Zatoką Adeńską, który po tym, jak Erytrea oderwała się od Etiopii, jest dla tej ostatniej jedynym dostępem do morza. Nic dziwnego, że sznur etiopskich ciężarówek niemal nieprzerwaną strugą ciągnie się od portu w Dżibuti aż do stolicy Etiopii, gdyż wybudowana jeszcze za czasów cesarza Hajle Sellasje linia kolejowa z Addis Abeby do Dżibuti nie jest w stanie podołać lawinowo rosnącemu importowi chińskich produktów.
Dżibuti ma jeszcze sól i plany budowy najdłuższego mostu na świecie, który miałby połączyć afrykańskie wybrzeże z Jemenem. Podobno wiadomo, kto miałby sfinansować to ambitne przedsięwzięcie (Arabia Saudyjska i Emiraty), choć nie wiadomo po co, skoro do Jemenu boją się na razie latać nawet misje charytatywne.
POSTÓJ
Postój, popatrz, porozmawiaj. To miasto jeszcze się nie spieszy.
HOTEL Z TYSIĄCEM GWIAZDEK
...na niebie. Turystyczny obóz nad jeziorem Abbe to jedna z nielicznych, całkowicie lokalnych inicjatyw gospodarczych.
JAK CI POŚCIELĄ
Tu ważne jest nie tyle na czym, ale pod czym śpisz. Kto spędził noc nad jeziorem Abbe, ten doceni szczelność moskitiery.
W DŻIBUTI IDZIEMY, DRODZY PANOWIE
Spacer po stolicy Dżibuti (o łatwej do zapamiętania nazwie – Dżibuti) pozostawia mocne doznania zapachowe. Wszystkie wonie arabskiego rynku, wyprażone gorącym słońcem i podkreślone odorem płynącego środkiem wąskich uliczek rynsztoku, pozwalają nie zwracać uwagi na wszechobecny pustynny kurz. Minarety są tu niewysokie, dawne francuskie budowle publiczne popadają w ruinę, a nowe domy wyglądają tak, że nie wiadomo, czy trwają w nich prace wykończeniowe, czy rozbiórkowe. A i tak są znacznie bardziej strojne i efektowne na zewnątrz niż w środku.
Główna ulica zaczyna się knajpą, kończy knajpą i wypełniają ją głównie sklepy i knajpy. Tędy właśnie wiedzie szlak, który wieczorami zaludniają weterani wojskowych misji stabilizacyjnych – źródło dochodu dla miejscowych restauratorów i magnes przyciągający emigrantów. Kelner, który przynosi nam etiopskie piwo, pochodzi z Kenii. Mieszka w Dżibuti, odkąd w jego kraju zaczęły się niepokoje. Na zapleczu pracuje jeszcze dwóch przybyszów z Erytrei, a w kuchni najwięcej jest Somalijczyków. Urzędowo promowana stabilizacja, z której jeszcze przed chwilą drwiliśmy w hotelu, ma jednak wartość. Ponad wszystko pożądają jej ci, których kraje, choćby i bogatsze, pustoszy wojna i terror.
ATRAKCYJNA DEPRESJA
Dżibuti może zaoferować turystom co najmniej trzy unikatowe na skalę światową atrakcje. W okresie od listopada do końca stycznia u wybrzeży żerują rekiny wielorybie. To najsympatyczniejsi przedstawiciele tego gatunku. Nie dość, że są ogromne – ich długość dochodzi do 18 metrów, a waga do 45 ton – to jeszcze w swych zwyczajach żywieniowych uwzględniają jedynie plankton i drobne ryby.
Ci, którzy nie utrafią w termin lub nie lubią się zanurzać, nie muszą jednak z tego powodu popadać w depresję. Wprawdzie nie zobaczą rekinów, ale depresja też może być niezwykła. Największa w Afryce! To jezioro Assal, które rywalizuje z Morzem Martwym. Depresja ta położona jest 155 metrów poniżej poziomu morza. Już sama droga do niej jest ekscytująca. Mija się kanion Dimbya, gorące źródła bijące z pustynnych piasków, a przy odrobinie szczęścia (pecha?) można jeszcze przeżyć atak szarańczy.
Samo jezioro jest znacznie bardziej zasolone niż Morze Martwe i znacznie bardziej martwe turystycznie niż izraelski kurort. Nie ma tu hoteli, pryszniców, turystów. Skorupa solna oślepiająca w słońcu swą bielą stopniowo opada w wodach granatowego jeziora i trzeba się trochę nachodzić, zanim będzie można się zanurzyć. Na pamiątkę warto jeszcze kupić u samotnego sprzedawcy trochę soli w plastikowej butelce po wodzie mineralnej. Robimy to obowiązkowo i prócz zapłaty zostawiamy mu wszystkie puste butelki, by jego działalność nie ustała z braku jednego ze składników potrzebnych do wytwarzania pamiątek.
EMERYTURA POD PALMAMI
Tadżura to najstarsze miasto Dżibuti. Niegdyś centrum handlu (także niewolnikami), dziś niczym stara łódź na brzegu – malowniczo wypada tylko na zdjęciu.
NIE MA NA ŚWIECIE BIELSZYCH PLAŻ
Tyle tylko, że ta położona nad jeziorem Assal jest cała z soli.
KOMINY TERMALNE (FUMAROLE)
Tylko taki pozbawiony fantazji opis tego przedziwnego krajobrazu można znaleźć w większości przewodników.
DWA KOLORY. SZARY
Nasz etiopski przewodnik (obsługę ruchu turystycznego zdominowały w Dżibuti firmy francuskie, które narzuciły nie tylko ceny, ale i punkt widzenia, dlatego zdecydowaliśmy się zwiedzać ten kraj, korzystając z… etiopskiego biura podróży) zapewnia, że największą atrakcją Dżibuti są jednak fumarole nad jeziorem Abbe. Mamy do niego zaufanie. Od rana więc, w niekończącym się sznurze przeładowanych etiopskich ciężarówek, jedziemy w interior.
W końcu wąż transportowy skręca ku granicy z Etiopią, a my zostajemy niemal sami na drodze. W niewielkiej miejscowości Dikhil czeka na nas lokalny przewodnik, który siada przy kierowcy. Wjeżdżamy w pustynię. Jeśli ktoś zamierza zrobić filmowy reportaż pt. „Wszystkie kolory pustyni”, to odcinkowi poświęconemu pustyni Grand Bara proponuję nadać podtytuł „Szary”. Po jakimś czasie mijamy trzy lazurowe jeziora, których nazw nie muszę zapisywać – to tylko miraże. Słuchamy jazzu, a przewodnik żuje czat. Wjeżdżamy do wioski Asela, a przewodnik żuje czat i z wypchaną buzią mówi: – Asela.
Pustynia robi się słomkowa. Kroczy po niej samotny Afar z siekierą i radiem. Zatrzymujemy się na papierosa, a przewodnik siusia, kucając. To muzułmanin. Ruszamy dalej. Ktoś stojący pod samotną akacją macha do nas, pokazując gestem, że chętnie by się napił. Mijamy gorące źródła. Tu rząd może obiecać wyborcom więcej niż ciepłą wodę w kranie. Może zagwarantować ciepłą wodę w rzece. Wreszcie przewodnik, wyjmując z plastikowej torby kolejną gałąź czatu, pokazuje przed siebie i mówi: – Szyminy! A więc dotarliśmy do kominów.
UFF, JAK GORĄCO!
Choć tego nie widać, wszystko jest tu gorące: powietrze, skały i rzeka.
JEŹDŹCY PUSTYNI
Choć są tu z różnych powodów, zawsze jest o czym pogadać.
PARA BUCH!
Wrzątek bijący z wnętrza ziemi spłynie ciepłym strumieniem do jeziora.
BOŻA IGRASZKA
Olbrzymy też musiały mieć dzieci. Te dzieci były olbrzymie. Dzieci, jak to dzieci, bawiły się w piasku, usypując zamki i inne budowle. Mokry piasek sypany z góry tworzył fantazyjne zamkowe górki. Ot takie, jakie można w letnie dni zobaczyć na plażach naszego Bałtyku. Tyle tylko, że te nad jeziorem Abbe mają wysokość kilku pięter i wyrastają na powierzchni wielu hektarów. Mogło być i tak, że bogate w siarkę podziemne strumienie wybijały na powierzchnię, nanosząc kolejne warstwy piasku. Powstawały piaskowe kominy, zwane fumarolami, z których unosił się dym. Tak jest do dziś.
Chodząc wokół tych dziwacznych tworów, ma się w niektórych miejscach wrażenie stąpania po trampolinie. Coś „żyje” pod nogami. Na takim właśnie miejscu zaparkował przed trzema laty nasz przewodnik służbową toyotę. Nim turyści zdążyli otworzyć drzwi, samochód zapadł się o pół metra. Wszyscy wyszli przez okna. Następnego dnia w miejscu, gdzie stał samochód, było już tylko niewielkie zagłębienie w piasku – grób toyoty, rocznik 2011.