Pogodzony z życiem osiołek ciągnął wóz z kapustą. Wyprzedzał go kierowca skutera w długim płaszczu z kapturem. Z naprzeciwka nadjeżdżał wóz z pomarańczami. Trąbiły stare peugeoty i nowe dżipy. Przechodnie próbowali odnaleźć drogę na drugą stronę ulicy, a ja na nich nie wpaść. Jazda rowerem „po afrykańsku” nie jest prosta, ale dostarcza sporo emocji.
Dostępny PDF
Przede mną na tle błękitnego nieba majaczyły ośnieżone szczyty Atlasu. Wzdłuż murów ochraniających miasto mieniły się na drzewach pomarańczowe kształty najsmakowitszych owoców świata, a ja jechałam w stronę placu Dżemaa el-Fna. Wracałam z rowerowej wycieczki poza miasto – z odpoczynku pod palmami w pełne orientalnego gwaru centrum Marrakeszu, byłej marokańskiej stolicy.
DZIEŃ SIĘ KOŃCZY, ZABAWA ZACZYNA
Wraz ze zbliżaniem się dnia ku końcowi plac Dżemaa el-Fna powoli zapełnia się nowymi atrakcjami.
SMAK SOKU W MAROKU
Wspomnienie świeżo wyciskanego soku z pomarańczy na długo pozostanie w pamięci.
ŚWIAT Z ARABSKIEJ BAŚNI
Po raz pierwszy zobaczyłam ten rozległy nieregularny plac, otoczony równie asymetrycznymi budynkami, przed południem, gdy świat leniwie budził się ze snu. Już od rana byłam nakłaniana do skosztowania pomarańczowego soku przez ubranych w odprasowane fartuchy i śnieżnobiałe czapeczki barmanów. U mnie lepszy, u mnie doskonały, u mnie najsłodszy – zdawały się mówić ich zapraszające gesty. Smutne oczy wyrażały zawód, gdy skorzystałam z usług konkurencji. Świeżo wyciskany sok pomarańczowy to jedno z wielu marokańskich wspomnień, które zostanie ze mną na długo. Kawałki miąższu pływające w słodkim napoju to ideał nieosiągalny dla topowych producentów soków w kartonikach.
Na całym placu widać było grupki ludzi skupione wokół jakiegoś przedstawienia. To najprawdziwsi zaklinacze węży! Niesamowite było dla mnie odkrycie, że znani z bajek z dzieciństwa i opowieści o dalekich krajach mistrzowie tej sztuki naprawdę istnieją. Mimo że podejrzewałam, iż stwory przede mną nie mogą być niebezpieczne, wolałam trzymać się z dala od tańczących pod wpływem dźwięków piszczałek kobr. Tym bardziej że dostrzeżeni w tłumie gapiów turyści byli od razu nękani prośbą o datek.
Pobrzękiwanie metalu świadczyło o zbliżaniu się nosiwody. Wielkie kapelusze z blaszkami dźwięczącymi przy każdym ruchu, łańcuchy z metalowych miseczek na wodę i bukłaki z rurką – to tradycyjne atrybuty przedstawiciela zawodu, który dzisiaj stanowi jedynie atrakcję turystyczną. Wróżbiarze, kobiety malujące dłonie henną, sprzedawcy pamiątek, uzdrowiciele – to był dopiero początek niespodzianek, bo tak naprawdę plac ożywał późnym wieczorem.
Zanim jednak poznałam magię nocnego Dżemaa, dotarłam do ukrytych w wąskich uliczkach marrakeskich targowisk. Świat arabskich suków tworzy zamknięty labirynt przejść i małych placyków, gdzie tylko wtajemniczeni mogą odnaleźć właściwą drogę wyjścia. Poddając się plątaninie zadaszonych korytarzy, odkryłam, że u podstaw tego pozornego nieładu tkwi jednak głębsza idea uniwersalnego porządku. Poszczególne kramy zgrupowane są według specjalności. Przybywający na targ z dalekiej pustyni nomada bezbłędnie trafiał do sprzedawcy konkretnych towarów. Otumaniony różnorodnością Europejczyk po prostu ruszał przed siebie, przyciągany jak magnes do kolejnych stoisk.
W słońcu mieniły się różnobarwne talerze, misy, filiżanki i naczynia na tadżin, tradycyjną marokańską potrawę. Skórzane pantofle o czubkach szpiczastych, zaokrąglonych lub ściętych doskonale dopasowywały się do stopy. W lustrze uprzejmie przytrzymywanym przez kupców można było podziwiać srebrne ozdoby zawieszone do przymiarki na szyi. Handlarze zachęcali do zakupów marokańskich strojów, z których długie płaszcze z charakterystycznym kapturem były największym hitem. Kolorowe tkaniny o oryginalnych wzorach kusiły wrażliwe na piękno fatałaszków kobiety. Drewniane wyroby przygotowywano na miejscu. Przy odrobinie cierpliwości można było zapoznać się ze sposobem produkcji charakterystycznych dla arabskich wnętrz niskich stołów, na których podaje się miętową herbatę.
KOLOROWE JARMARKI
Świat arabskich suków przyciąga przybysza wielobarwnymi towarami, takimi jak choćby te skórzane torebki.
ARABSKIE KIERPCE
Skórzane pantofle o czubkach szpiczastych, zaokrąglonych lub ściętych to doskonała pamiątka z Maroka.
OGRÓDEK Z KLASĄ
Białe obrusy zostaną wieczorem zastawione misami z jedzeniem.
MARRAKESZ, KESZ, KESZ
Pojawienie się turysty zainteresowanego zakupem mobilizowało sprzedawcę do zachwalania swojej oferty na wszelkie sposoby. Czasem rozmowa zaczynała się od pozornie obojętnej uwagi czy bezinteresownego zapytania dotyczącego kraju pochodzenia. Nierzadko było się zapraszanym do wypicia herbaty z gospodarzem sklepu czy właścicielem stoiska. Niby przypadkowo przed gościem pojawiały się różne przedmioty, każdy o interesującej historii pochodzenia. Jeśli wierzyć opowieściom, przeważnie były produkowane przez dziadków właścicieli lub nomadów z pustyni.
Mało zorientowani adepci trudnej sztuki targowania dawali się łatwo wciągać w tę grę. Bardziej doświadczeni wybrednie przebierali między towarami, odkładali niesatysfakcjonujące ich na bok i zbijali cenę pozostałych. Paradoks arabskiego handlu polega na tym, że najbardziej zadowolony sprzedawca to ten, który sprzedał rzecz za kwotę wielokrotnie niższą niż zaproponowana przez niego na początku. Kupujący, który umiejętnie zbił cenę, zyskał jego szacunek i uznanie.
Marokańczycy opowiadają historię o człowieku, który przykucnął przy baraku sprzedawcy pieczonego mięsa i wdychał smakowitą woń, zajadając się suchym chlebem. Gdy skończył, sprzedawca zażądał od niego zapłaty za zapach. Człowiek wyciągnął spod płaszcza monetę, rzucił o ziemię i rzekł: „Ty mi dałeś zapach mięsa, ja ci płacę dźwiękiem mojego pieniądza.” Gdy poznałam tę opowiastkę, z większym zrozumieniem spojrzałam na Marokańczyków, którzy za wszystko pobierają opłaty: zrobienie zdjęcia, spoglądanie na przedstawienie czy wyglądające na bezinteresowne podarowanie pomarańczy lub zaproszenie na herbatę. Targowanie mają we krwi. Przestałam im mieć za złe ciągłe nagabywanie, gdy uświadomiłam sobie, że tak samo zachowują się w stosunku do swoich ziomków. Oczywiście turystę łatwiej naciągnąć…
Spacerowanie bez planu i celu po uliczkach targowych zakończyło się dla mnie niespodziewanie u bram garbarni. Marrakesz słynie z wyrobów ze skóry, a suki pełne są skórzanych pantofli, odpowiedników naszych góralskich kapci, z tym że te marokańskie są bajecznie kolorowe. W garbarniach ściąga się skórę ze zwierząt, następnie moczy w jednym z dołów z wodą z rozpuszczonym w niej odpowiednim barwnikiem. Wszystko odbywa się w niesamowitym odorze (aż dziw, że końcowe dzieło nim nie przesiąka) i w towarzystwie niezliczonej ilości much. Na pewno jednak warto tę atrakcję wpisać w plan wycieczki.
Marrakesz to także miasto pięknych ogrodów i rezydencji. Warte obejrzenia są medresy, czyli koraniczne szkoły, oraz meczety. Niestety do większości z tych budynków wstęp dla „niewiernych” jest wzbroniony. Meczety można podziwiać tylko z zewnątrz, ale o ich istnieniu nie pozwoli nam zapomnieć głos muezina wzywający na modlitwę. W ciągu dnia często jest zagłuszany przez hałas samochodów, dźwięki muzyki czy rozmowy na ulicy. O piątej nad ranem brzmi jednak czysto i nie trzeba nastawiać budzika, by szybko wyszykować się na wczesną wycieczkę.
Wraz ze zbliżaniem się dnia ku końcowi, plac Dżemaa el-Fna powoli zapełniał się nowymi atrakcjami. Wróciłam późnym popołudniem w to tętniące życiem centrum. Różne grupy przygotowywały się do występów. Jakiś siłacz prężył muskuły i, krocząc między ludźmi, wydawał dziwne dźwięki zachęcające zgromadzonych do oklasków. W innym miejscu tłum samych Marokańczyków otaczał starca – opowiadacza, przekazującego zebranym historie z przeszłości. Wcale nie były przeznaczone dla turystów, bo przecież i tak nic z jego opowieści w języku arabskim by nie zrozumieli. – Present for you – szczelnie owinięta chustą Berberka, nie czekając na pozwolenie, malowała już henną dziwne wzory na moich dłoniach. – Present for me – usłyszałam na zakończenie zdanie, podparte wymownym gestem, w razie gdybym nie rozumiała angielskiego.
PANIE I PANIENKA
Według niektórych tradycji muzułmańskich zamężne kobiety, przebywając poza domem, powinny być zakryte od stóp do głów.
KUSKUS KUSI
Wreszcie przyszedł czas na ucztę. Jak grzyby po deszczu wokół mnie wyrastały rusztowania kolejnych stoisk pod gołym niebem, zapełnianych misami z jedzeniem. Kelnerzy zachęcającymi gestami i wręczaniem menu po francusku starali się nakłonić do spróbowania marokańskich specjałów.
– Everything’s very tasty – dałam się wciągnąć zabiegom marketingowym przystojnego Omara o ciemnej karnacji, z którą kontrastował biały ręcznik przewieszony przez lewe ramię. Perfekcyjnie przygotowany do zawodu zarówno handlowca, jak i kelnera, bez pytania o zgodę już stawiał przede mną koszyk z marokańskim płaskim chlebem, talerze z sosami oraz półmisek z oliwkami. To tylko przystawki, za które, jak się później okazało, też trzeba było zapłacić. Czas oczekiwania na właściwe danie miał uprzyjemnić dzbanek miętowej herbaty.
Podróżując po dalekich krajach, zawsze weryfikuję swoje preferencje smakowe. Staram się próbować wszystkiego, co jedzą miejscowi, choć czasem żołądek się buntuje. Okazuje się najczęściej, że potrawy, które w Polsce nie przeszłyby mi przez gardło, na wyjeździe smakują ogromnie. Tak było z napojami w Azji, gdzie jednym duszkiem w Tybecie wypijałam herbatę z masłem, w Mongolii – z solą, a w Indiach – z mlekiem. W Maroku przyszło mi zmierzyć się z herbatą miętową z dużą ilością cukru. Po raz kolejny mogłam stwierdzić, że czegoś lepszego w życiu nie piłam. Zanim zatem na stole pojawił się talerz z kuskusem, dzbanek był już pusty.
Kaszę kuskus podaje się na różne sposoby, ale najczęściej są to wariacje mięsno-warzywne. Podobnie rzecz się ma z tadżinem. Ciekawy jest sposób przygotowywania tej potrawy. Całość wkłada się do specjalnego kamionkowego naczynia z pokrywką, następnie stawia na ogień, a po upieczeniu prosto na stół. Jeśli jest kilku chętnych do tego samego dania, jedzą oni z jednego naczynia palcami. Ponieważ za mięsem nie przepadam, a do ryb trochę zniechęca mnie ich woń, bardziej zachwyciłam się smażonymi oberżynami, kolorowymi papryczkami czy sałatką marokańską, składającą się z pokrojonych w kostkę pomidorów, czerwonej cebuli i zieleniny.
Nad Dżemaa el-Fna dawno już zapadł zmrok, gdy wracałam do hotelu. W ciemności domy straciły czerwony kolor, a drogę oświetlały jedynie lampki stoisk sprzedawców soków pomarańczowych i jedzenia. Muzykę wciąż jednak było słychać i nie cichł ani na chwilę gwar przybyłych na fiestę. Jak ten księżyc śmiesznie wygląda?! – zdziwiłam się, gdy dostrzegłam na niebie rogalik zawieszony poziomo. Wielki Wóz spuścił zapraszająco swój dyszel w dół, by nie czekając dłużej, ruszyć w drogę i odkrywać kolejne atrakcje Maroka…