Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2014-07-01

Artykuł opublikowany w numerze 07.2014 na stronie nr. 36.

Tekst i zdjęcia: Anna Bunikowska,

Wyprawa do Mordoru


Siedzieliśmy w gorących źródłach w Taupo i zbieraliśmy Drużynę Pierścienia. Całe dnie. Prawdę mówiąc, zabijaliśmy czas, piliśmy tani alkohol, gadaliśmy o głupotach i czekaliśmy na dobrą pogodę. Ale szukanie Drużyny Pierścienia brzmiało lepiej.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Byliśmy przecież w Nowej Zelandii, gdzie wszystko jest magiczne i zachwyca. Bezchmurne niebo potrzebne nam było, by pójść śladami Froda i zdobyć Mt Doom. Z pierścieniem lub bez. Na pewno z aparatem. Głównym kryterium, by dołączyć do drużyny, nie była elficka krew ani szlachetne urodzenie, a posiadanie samochodu. Proza życia nie jest fantasy.

 

 

DESZCZOWA PUŁAPKA

 

Było nas czworo. Tomek, mój przyjaciel ze studiów, William z Francji, ja i nasza Kalinka. Kalinka była 19-letnią, srebrzystą (miejscami) toyotą. Mieszkaliśmy w „strzyżalni” owiec kilka kilometrów od Taupo. Trochę zimno, trochę śmierdząco, ale bezpłatnie. A i właściciel farmy, który łaskawie przygarnął nas pod dach w burzliwą noc, wpadał wieczorami z piwkiem i zakąską. Pewnie nie sądził, że zostaniemy u niego cztery dni. My też nie. Wpadliśmy w deszczową pułapkę.
Taupo to turystyczne miasteczko w centralnej części Wyspy Północnej, nad ogromnym, malowniczym jeziorem o tej samej nazwie, którego dno to krater wielkiego wulkanu. W pogodne dni po drugiej stronie granatowych wód rysują się ośnieżone szczyty gór. Również wulkanów. Taupo to baza wypadowa do jednego z najsłynniejszych parków narodowych kraju – Tongariro National Park, chroniącego aktywne wulkany, gejzery, gorące źródła i siarkowe jeziora. Od kilku lat szerzej znanego jako Mordor.
Zwykle nie lubimy odwiedzać miejsc typu „musisz to zobaczyć”, ale czasami przewodniki się nie mylą i nawet tłumy drących się Azjatów i dziesiątki autobusów dowożących kolejne stada turystów nie są w stanie zaćmić piękna widoków. Szlak Tongariro Alpine Crossing należy do takich właśnie atrakcji. Obejrzeliśmy zdjęcia i wiedzieliśmy, że musimy go przejść.
Problemy były dwa. Deszczowa, a więc w górach śnieżna, pogoda oraz brak drugiego samochodu, co znacznie komplikowało logistykę naszego powrotu ze szlaku. Przebiega on przez masyw wulkaniczny Tongariro. 19 km przez księżycowy krajobraz kraterów w jedną stronę. Przykładni turyści, hojnie wspierający nowozelandzką gospodarkę, zwykle korzystają z transportu zorganizowanego. Każdego ranka minibusy ruszają z Taupo, by dowieść żądny przygód tłum na parking przed wejściem na szlak. Wieczorem odbierają to samo, przykurzone i zmęczone, stadko z parkingu końcowego i odwożą do schronisk i hoteli w mieście. Koszt ok. 80 NZD. Trochę nam się to nie kalkulowało.
Naszą Kalinką byłoby taniej, nie byłam jednak pewna, czy przejdę cały szlak „Tam i z powrotem”. Plan zakładał, że Kalinkę zostawimy na parkingu początkowym, drugi samochód na parkingu końcowym, i że po długim dniu na szlaku nowy kolega odwiezie nas do naszej toyoty. Bezinteresownie albo za parę browarów. Uniwersalna waluta międzynarodowej przyjaźni.

 

ZIEMIA CZY ŚRÓDZIEMIE?

Dzięki takim widokom Tongariro Alpine Crossing jest najpopularniejszym jednodniowym szlakiem Nowej Zelandii. A także filmowym Mordorem.

FABRYKA CHMUR

Krater Północny masywu Tongariro jest aktywny. Dymi malowniczo i złowróżbnie, okazjonalnie plując lawą i kamieniami, niszcząc schroniska i dodając wędrówce dreszczyku emocji.

DRUŻYNA PIERŚCIENIA

Chociaż Tongariro Alpine Crossing jest łatwym szlakiem, podejście na szczyt Mt Ngauruhoe wczesną wiosną może być wyzwaniem dla prawdziwych śmiałków.


Świat jest mały – spotkaliśmy Daniela, którego poznaliśmy kilka tygodni wcześniej, gdy jeszcze byliśmy dumnymi, choć wiecznie zmarzniętymi i przemoczonymi autostopowiczami. Niestety cały czas wiało i padało, a szlak pozostawał zamknięty dla zwiedzających. Dalej więc koczowaliśmy w Taupo i każdego dnia poznawaliśmy nowych ludzi, którzy chcieli razem z nami przejść szlak. Gdy przestało padać, nasza Drużyna Pierścienia liczyła 18 osób.

 

 

PRAWIE JAK FRODO

 

Wyjechaliśmy przed świtem. Rozsądnie, żeby mieć czas na nieprzewidziane górskie przygody. Przejście szlaku szacowane jest na 7 godzin, dojazd jest długi, szybko robi się ciemno. Szczyty wulkanów zaróżowiły się uroczo w delikatnym świetle jutrzenki. Powiedzieliśmy „ach” z polskim, francuskim, belgijskim i amerykańskim akcentem. Już dziś! Taka przygoda! Zanim dojechaliśmy na parking przed szlakiem, góry zniknęły w sinych chmurach.
Poczekaliśmy na resztę „armii pierścienia”, która z przyczyn oczywistych nie zmieściła się w dwóch samochodach i musiała dojechać busem. Ruszyliśmy. Szerokim, płaskim, zatłoczonym szlakiem. Mżyło. Widoków nie było. Bure chaszcze i kamienie. Można się w nich doszukać subtelnych zmian kolorów, poskręcanych wiatrem gałęzi, piękna i uporu przyrody, która chce poradzić sobie wszędzie… ale nie było czasu, bo chłopcy prawie biegli. I marudzili: że szlak za szeroki, że za płaski, że za mało górski, że nie przygodowy. Po kilkuset metrach stało się jasne, że armia musi się rozpaść, bo większość uroczych towarzyszek nie wytrzymuje morderczego tempa Daniela, Williama, Adriana, Maxa i Tomka, którzy nagle zapałali chęcią pobicia rekordu szybkości przebycia tej trasy.
Szliśmy przez mgłę, słuchając strzępów rozmów mijanych turystów. Znaczący procent rozprawiał o Frodzie i Mordorze. Jakieś dziewczyny rozchichotały się na temat Viggo Mortensena. Minęliśmy kaskady Soda Springs, wiatr nieśmiało rozwiewał chmury nad doliną Mangatepopo. Kremowe toalety stanowiły poważny dysonans estetyczny. Patrząc na wijącą się przed nimi kolejkę, można jednak przypuszczać, że bez nich byłoby jeszcze gorzej.
Dotarliśmy do pierwszego podejścia. W mniemaniu chłopców nadal nie było przygodowo. Schody. Schody! Co z tego, że nazwane szumnie diabelskimi (Devil Staircase). Utwardzana ścieżka! Gdzie ostre skały, lawa i urwiska? Gdzie ten Mordor, pot, krew i łzy? Darliśmy pod górę, oni lekko i zwinnie, ja… uparcie. Mijani turyści sapali, że Frodo miał ciężko. Jak on to zrobił? Kosmaty hobbit! Bez schodów!
Stromy stok prowadzi do Krateru Południowego, który wcale nie jest kraterem, a dziełem lodowca, jednak w nomenklaturze świata wulkanów nie było miejsca na zimę i śnieg. Wśród rumowiska czarnych kamieni wznosił się kierunkowskaz na szczyt Mt Ngauruhoe. Co za nazwa! Szkoda, że niewielu o niej pamięta, a jeszcze mniej potrafi ją wymówić. Jedna z najsłynniejszych gór Nowej Zelandii. Tolkienowska Mt Doom, Góra Przeznaczenia.

 

JAKI TO KOLOR?

Szafirowy, szmaragdowy, lazurowy, turkusowy... kolor wody niewielkich jeziorek jest po prostu zachwycający.

CZERWONY KRATER

Przesycone żelazem, krwistoczerwone stoki aktywnego wulkanu mogą „grać” Mordor bez dodatkowej charakteryzacji.

GÓRA PRZEZNACZENIA

Ośnieżona Mt Ngauruhoe wyłania się zza chmur, piękna i malownicza, niczym już nieprzypominająca ziejącej ogniem, kinowej Mt Doom.


Wymieniliśmy badawcze spojrzenia. Szliśmy szybko. Mieliśmy czas. Tylko trzy godziny na szczyt i z powrotem.
– Jest cała w chmurach – odezwał się spostrzegawczo William.
– Może się rozwieją – wyraził nadzieję Tomasz.
– Na szczycie jest śnieg. W informacji turystycznej powiedzieli, że powinniśmy mieć raki i czekany – próbowałam być głosem rozsądku.
Minęła nas silna grupa wesołych Niemców. Kierowali się na szczyt.
– Hej wy! – ryknął Max. – Macie raki i czekany?
Nie – roześmiali się Niemcy, a my ruszyliśmy w ich ślady.
Nigdy nie wspinałam się na żaden wulkan, jako wielka marzycielka miałam jednak na ten temat swoje wyobrażenia. Myślałam: wspinaczka, skały, siarkowe opary… Przede wszystkim jednak skały. Ściany zastygłej magmy. Zwłaszcza na stokach tak stromych i wyniosłych jak Mt Ngauruhoe. Góry o tak filmowym profilu. Nic z tego. Przecięliśmy kilka łat zlodowaciałego śniegu, wiatr rozwiał chmury, ukazując odległy szczyt, a my zaczęliśmy brnąć w osypującym się pyle i żwirze. Zdobywanie Mt Doom jest jak włażenie na monstrualną, czarną wydmę. Nudne, żmudne i strasznie męczące. Z tą różnicą, że żadna wydma nie zaoferuje tak wspaniałych widoków. Ani tak przerażającego spojrzenia w dół. W połowie drogi Adrian pożyczył nam powodzenia i chwiejnie zaczął wracać. Stok był niepokojąco stromy. My zaś pięliśmy się dalej, by ostatecznie stanąć na granicy śniegu, gdzie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki rozgrzane słońcem, czarne zbocze zamieniło się w chłostaną mroźnym wiatrem lodową krainę.
Za skalną osłoną, tuż pod szczytem, koczowali wszyscy dzisiejsi zdobywcy Mt Doom. Nikt nie miał raków. Ślady na ośnieżonym stoku ewidentnie wskazywały, że preferowanym sposobem podejścia na skraj krateru jest jodełka, a zejścia – zjazd na tyłku. Wiatr niemal przewracał. Ponad dywanem chmur, na horyzoncie, wznosił się szczyt Mt Taranaki (znany również jako Fidżi z „Ostatniego Samuraja”), odległego o 125 km wulkanu.
Zejście, które tak mnie przerażało, okazało się kontrolowanym zjazdem w osypującym się pyle. Pół godziny i zakurzeni stanęliśmy na dole. Jak na wydmach. Każdy, kto wybiera się na ten szczyt, powinien wziąć stuptuty, inaczej zabierze w butach stos kamieni na pamiątkę.

 

 

NAD ŚWIĘTYM JEZIOREM

 

Przecięliśmy parującą dolinę ciepłej, spękanej ziemi Krateru Południowego, kierując się w stronę Krateru Czerwonego, i wtedy chłopcy wpadli na genialny pomysł, że skoro już są w okolicy, skoczą jeszcze na Mt Tongariro. Jedynie 1,5 godziny więcej. Popatrzyłam na ośnieżony szczyt. Zakurzone buty. Widok wokół. Było pięknie. Czy naprawdę muszę zobaczyć absolutnie wszystko i skatować swoje nogi? Chyba nie.
Rozdzieliliśmy się. Panowie pomaszerowali zdobywać kolejne szczyty, ja fotografować bez pośpiechu ceglaste stoki Krateru Czerwonego i napawać się widokiem Jezior Szmaragdowych (Emerald Lakes). To było miejsce, które najbardziej chciałam zobaczyć. Kosmiczny krajobraz surrealistycznych barw i uderzających kontrastów. Martwa dolina. Jedynie żółtawe skały i lazurowa woda. Bardziej jak architektoniczne dzieło sztuki niż dzika przyroda. Wszystko spowite duszącymi oparami siarki.
Szlak biegł przez Krater Centralny, by wspiąć się nad brzegi Jeziora Niebieskiego (Blue Lake). Każde z mijanych oczek ma inny kolor wody. Jezioro Niebieskie jest ciemnogranatowe. Jakkolwiek jest idealnym miejscem na odpoczynek, a jego ascetyczne piękno przyjemnie kontemplowałoby się, żując kanapkę – należy powstrzymać tu swoje filozoficzno-konsumenckie pragnienia. Jezioro Niebieskie jest Tapu, co w maoryskiej tradycji oznacza miejsce święte. Picie, jedzenie, głośne zachowanie czy pływanie jest profanacją lokalnych wierzeń.

 

POŁONINY

Trawiaste zbocze Tongariro wygląda swojsko i bieszczadzko. Jednak miejscami stoki zieją parą, pobliski szczyt nieustannie dymi, a woda w strumieniach jest szara i niezdatna do picia.

POWRÓT CIENI

 

Ostatni odcinek Tongariro Alpine Crossing to długie, długie kilometry łagodnych trawersów wijących się po trawiastym stoku, z malowniczym widokiem na jeziora Taupo i Rotoaira w dolinie. Ładnie. Bieszczadzko. Żółtawe, spłowiałe trawy falujące jak morze, ciemnozielona ściana lasu w oddali, promienie popołudniowego słońca przebijające się przez chmury. Całkiem jak jesień w polskich górach. Z tą różnicą, że miejscami stoki parują, a Krater Północny wulkanu zieje kłębami gęstego dymu, okazjonalnie plując lawą i kamieniami.
Kilka lat temu jeden z takich kamyczków, ciśnięty w kierunku turystycznej chatki Ketetahi, przebił się przez dach i podłogę przybytku, raz na zawsze dowodząc, że zarówno szlak, jak i nocleg w tym rejonie nie są bezpieczne. Zwiedzającym zaleca się więc pośpiech. Zastosować się do tego jest o tyle łatwo, że droga tu jest nudna niesłychanie, przynajmniej w porównaniu z poprzednimi atrakcjami. Wieki trawersów i tylko pobliski wulkan pieni się mniej lub bardziej jak lokalna fabryka chmur. Mogliśmy sobie odpuścić kombinowanie i szukanie drugiego samochodu, by zorganizować darmowy powrót – mogliśmy zawrócić nad Jeziorem Błękitnym i podreptać do wiernej Kalinki, nie tracąc zbyt wiele. Wcześniej jednak o tym nie wiedzieliśmy. Gdybyśmy zaś nie przeszli całego szlaku, pewnie pozostałaby ciekawość, jakie to cuda na tych trawersach się czają albo jak piękny las zastaniemy w dolinie. Las niebrzydki był, gęsty i ciemny wieczorem.
Czekałam na Drużynę Pierścienia na parkingu, zastanawiając się, o czym ja wcześniej myślałam, że nie zarekwirowałam Danielowi kluczyków od Emmy, czyli 16-letniego subaru. Myślałam o czerwonych kraterach i szmaragdowych jeziorach. Blondynka! A teraz marzłam, byłam głodna i powoli zaczynałam się martwić, czy przypadkiem ktoś nie złamał nogi, nie runął w dół stoku lub nie oberwał wulkanicznym pociskiem. Ściemniało się… I wtedy chłopcy, głodni, szczęśliwi i zmęczeni, wyłonili się z lasu.
Obudziliśmy się o świcie. Nad krainą Mordor znów zaległy cienie. Lało.