Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2014-07-01

Artykuł opublikowany w numerze 07.2014 na stronie nr. 68.

Tekst i zdjęcia: Magdalena Żelazowska,

Przeżyć drogę śmierci


Droga Śmierci w Andach uznawana jest za najniebezpieczniejszą trasę na świecie. Nie ma miesiąca bez mrożącego krew w żyłach wypadku. W przepaść spadają autobusy, ciężarówki, prywatne samochody. I rowerzyści.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Drzwi furgonetki zamknęły się z trzaskiem. Usłyszałam warkot silnika i oddalający się dźwięk opon skrzypiących na szutrze. Zostałam sama. W każdym razie nie widzę nikogo obok mnie. Jest zimno. Wydychane powietrze paruje i stapia się z gęstą mgłą, która spowija wszystko dookoła. Jak okiem sięgnąć – biało. Choć wzrok nie jest w stanie niczego rozróżnić, domyślam się, że biel mgły musi mieszać się z bielą ośnieżonych szczytów.
Jestem w Andach, prawie 5 000 m n.p.m., skazana na siebie i wypożyczony rower. Widoczność: kilkadziesiąt centymetrów. Głębokość tutejszych przepaści: 500 m. Przewyższenie do pokonania: ponad 3 000 m. Nie widzę tego, co jest w dole. Nie wiem, czy to lepiej, czy gorzej. Naciągam na uszy czapkę, zapinam klamrę przy kasku i do oporu ściągam taśmę. Zaciskam dłonie na kierownicy i niepewnie odrywam stopy od ziemi. Mam świadomość, że wystarczy jeden fałszywy ruch. Jestem na Drodze Śmierci.

 

 

KLUB SAMOBÓJCÓW

 

El Camino de la Muerte to stroma andyjska droga prowadząca ze stolicy Boliwii La Paz do Doliny Yungas na skraju Amazonii. Została zbudowana w latach 1930. przez paragwajskich jeńców wojennych. W 1995 r. Międzyamerykański Bank Rozwoju uznał ją za najniebezpieczniejszą drogę świata. Sześćdziesięciokilometrowa trasa zaczyna się na przełęczy La Cumbre na wysokości 4700 m n.p.m., a kończy w otulonym przez lasy deszczowe miasteczku Coroico, położonym 1200 m n.p.m. Przez wiele lat nieprzyjazna Yungas Road stanowiła jedyne połączenie między La Paz a dorzeczem Amazonki, a niektóre górskie osady do dziś są skazane wyłącznie na nią.
Na miano Drogi Śmierci szlak zasłużył sobie kilkudziesięcioletnią historią pełną wstrząsających wypadków. O najbardziej spektakularnych, jak ten z 1983 r., kiedy w przepaść stoczył się autobus z setką pasażerów, przypominają krzyże i kapliczki ustawione wzdłuż trasy. Gdzieniegdzie w dole można też wypatrzeć przerażające wraki. Pierwotna część drogi, biegnąca nad przyprawiającymi o zawrót głowy urwiskami, w wielu miejscach ma szerokość zaledwie 3 m, wymuszając na uczestnikach ruchu niebezpieczne mijanki.

 

WIDOKI NA PRZYSZŁOŚĆ

Prace nad modernizacją Drogi Śmierci trwają. Najniebezpieczniejszy odcinek zastąpiono asfaltem.

Starą, karkołomną trasę pozostawiono dla rowerzystów.

ROWEROWY ZAWRÓT GŁOWY

Różnica wysokości na szlaku wynosi ponad trzy tysiące metrów, a głębokość przepaści sięga pół kilometra.


Podróży nie ułatwia luźna nawierzchnia i liczne osuwiska, które podczas opadów tropikalnego deszczu wręcz spływają w dół. Choć prace nad modernizacją drogi wciąż trwają, to w dalszym ciągu trudno o miesiąc bez tragicznych wypadków, w których co roku ginie nawet kilkaset osób. Najniebezpieczniejszy, stary odcinek drogi jest wyłączony z ruchu samochodowego i dostępny wyłącznie dla szaleńców, którzy odważą się pokonać go na rowerze. Takich jak ja.
Po pierwszych kilku kilometrach, pokonywanych głównie siłą mięśni dłoni naciskających hamulce, zaczynam widzieć więcej. Mgły unoszą się, ukazując asfalt. Srebrna, lśniąca od porannej rosy serpentyna wije się po skalistym płaskowyżu. To zmodernizowana część drogi, oddana do użytku w 2006 r. Wypuszczam wstrzymywany dotąd oddech i oglądam się za siebie. Wyrasta za mną ściana stromych, czarnych grani przykrych lodowymi czapami. Musiałam zjechać gdzieś spomiędzy nich. Po raz pierwszy od wyruszenia widzę innych uczestników rajdu.
Kiedy rozklekotany mikrobus wiózł nas do punktu startowego, mieliśmy okazję zamienić kilka słów. Na zjazd decydują się starsi i młodsi, studenci i emeryci, każdy z osobistych powodów. Niektórzy dla trofeum w postaci koszulki z napisem „Pokonałem Drogę Śmierci”, inni by móc opowiadać o swoim wyczynie i obojętnie wzruszać ramionami, że dali radę z palcem w nosie, jeszcze inni, by stawić czoła lękowi i sprawdzić własne możliwości. Ja chciałam się przekonać, jak tu jest.
Przeprawa przez Drogę Śmierci to przygoda, którą można kupić. Biura turystyczne w La Paz oferują pakiety wycieczkowe, obejmujące transfer do punktu startowego i odbiór z mety, rowery, kaski i odzież termiczną. Furgonetki i busy towarzyszą zjeżdżającym przez całą trasę, podobnie jak jadący na rowerach przewodnicy, służąc wsparciem technicznym i medycznym oraz jedzeniem i napojami.
Przemierzając asfaltowy odcinek trasy, po początkowym odprężeniu, psychicznym i fizycznym, zaczynam zastanawiać się, co zjazd utwardzoną drogą w eskorcie samochodów może mieć wspólnego z mrożącym krew w żyłach downhillem. Poza przenikliwie zimnym wiatrem wdzierającym się pod szalik i powieki da się żyć, a nie po to tu przecież przyjechaliśmy. Z zamyślenia wyrywa mnie drżenie. Gładki asfalt niepostrzeżenie zmienił się w chropowaty żwir. To może oznaczać tylko jedno. Marzył mi się offroad, to mam. A dokładniej old road. Wjechałam na stary, czyli nieposzerzony i niezabezpieczony odcinek drogi.

 

 

PIKNIK POD WISZĄCĄ SKAŁĄ

 

Mój rower zaczyna niepokojąco podskakiwać, wyrzucając spod opon żwir. Każdy zakręt na urwistej drodze, w połączeniu z widokiem ziejącej w dole przepaści, wywołuje we mnie odruch hamowania. Niestety, jadąc z małą prędkością po nierównym podłożu, tracę równowagę i panowanie nad kierownicą. Serce bije mi jak szalone. Hamuję już nie tylko dłońmi, ale i obiema nogami. Patrzę na wąską ścieżkę przytuloną do opadającej pionowo skały i kręci mi się w głowie. Ostrożnie zatrzymuję rower i próbuję wyrównać oddech. Ktoś pyta, czy nie potrzebuję pomocy, ale macham dłonią z uśmiechem, wymownie pokazując na góry. Mimo kilku dni spędzonych w okolicach La Paz, najwyżej położonej stolicy na świecie, nadal mam lekkie objawy choroby wysokościowej. Zawroty głowy wydają się łagodne w porównaniu z ostrym bólem, gorączką i silnymi nudnościami, których ofiarą padło kilku moich towarzyszy.
Nie zsiadając z roweru, przytrzymując jedną ręką kierownicę, drugą poklepuję się po kieszeniach kurtki i wyczuwam małe zawiniątko. Z foliowej torebki wyjmuję suszony liść koki i kładę sobie na języku razem z grudką sprasowanego popiołu. Zaczynam żuć. Nieprzetworzona koka (nie mylić z kokainą) jest w Boliwii traktowana jako naturalne remedium na zmęczenie, apatię, ból głowy i chorobę wysokościową. Używa się jej też w obrzędach religijnych, dlatego międzynarodowa walka z jej uprawianiem jest dla tutejszych mieszkańców niezrozumiała. Plantacje koki stanowią źródło utrzymania znacznej części populacji Boliwii, uchodzącej za najbiedniejszy kraj na kontynencie. W sklepach z pamiątkami można kupić koszulki z zielonym listkiem i hasłem La hoja de coca no es droga (Liść koki to nie narkotyk).
Wzmocniona ruszam dalej. Na nieco szerszym zakręcie widzę zgromadzenie jaskrawozielonych kurtek. Wszyscy uczestniczy rajdu od stóp do głów ubrani są tak samo, w pachnące poprzednimi zjazdami stroje z wypożyczalni. Neonowe barwy mają być dobrze widoczne na trasie lub, odpukać, poza nią. Przewodnik wraz z kierowcą furgonetki niosą pudło z kanapkami i skrzynki ze szklanymi butelkami coca (nomen omen) coli. Siadam na trawie i rozprostowuję nogi. Nie mogę opanować drżenia mięśni. Moje łydki w dalszym ciągu usiłują hamować. Postój na przekąskę wykorzystuję na zrobienie zdjęć. Próba uwieczniania oszałamiających widoków w trakcie jazdy mogła mnie drogo kosztować. Przytulona do skały, kurczowo uczepiona roweru, kilka razy pstrykałam tu i ówdzie na oślep. Dopiero podczas pikniku mogę zrobić kilka spokojniejszych ujęć.
A jest co fotografować. Kilkadziesiąt kilometrów drogi prowadzi przez pełen przekrój stref klimatycznych. Od ośnieżonych, pozbawionych roślinności szczytów Andów, przez wietrzne, pokryte rudymi porostami wyżyny, po porośnięte skłębioną zielenią doliny. Droga meandruje pod pionowymi skałami i ścianami wodospadów, ponad którymi snują się obłoki pary wodnej. Wiedzie przez soczyście zielone urwiska i nasypy z suchej, czerwonej ziemi. Przecina rwące potoki i wpada w tropikalny busz, wibrujący brzękiem cykad i śpiewem egzotycznych ptaków.

 

PRZEKRÓJ KLIMATYCZNY

Trasa rajdu wiedzie od szczytów Andów po amazońskie tropiki. Wije się przez śniegi, puszczę i spadające na głowę wodospady.

DROGA PRZEZ MĘKĘ

Rowerzystów spotykają terenowe niespodzianki: urwiste zakręty, skalne przesmyki, piaskowe osuwiska i rwące potoki.

MIASTECZKO W NAGRODĘ

Na końcu Drogi Śmierci czeka tropikalny raj – urokliwe miasteczko Coroico, otulone przez amazońskie lasy deszczowe.

 

DROGA JAK LEKCJA

 

Droga jest słodko-gorzka. Ma wiele obliczy, jak kapryśna bogini. W Boliwii byłaby to Pachamama, indiańska Matka Ziemia. Onieśmiela majestatem gór, kusi wybujałą przyrodą, by za chwilę próbować strącić w przepaść zuchwałych śmiałków, którzy usiłują ją poskromić. Szczypie w twarz mroźnym wiatrem, chłoszcze policzki wodospadami, na końcu rozpala ciało upałem. Raz każe zsiadać z roweru i przenosić go na miękkich nogach nad przyprawiającym o dreszcze osuwiskiem, innym razem nie pozwala dotknąć stopami ziemi, jak podczas przeprawy przez szeroki bród, który trzeba pokonać siłą rozpędu, aby mogło to ujść na sucho. Za każdym zakrętem może czekać zachwyt lub groza.
Kiedy łapię oddech na niższym odcinku, myślę o tym, że być może droga domaga się w ten sposób uwagi. Grożące na każdym kroku niebezpieczeństwo sprawia, że przemierzający ten niezwykły szlak okazują mu należyte skupienie i szacunek. Zjazd Drogą Śmierci to przeciwieństwo łatwej, bezrefleksyjnej turystyki. Kilka godzin wymagającej przeprawy zapamiętałam lepiej niż niejedno wielodniowe zwiedzanie. Każda minuta obserwowania szlaku i wsłuchiwania się we własne ciało wyryła się w moich wspomnieniach dokładniej niż pędzenie z aparatem od jednej atrakcji turystycznej do drugiej. Zrozumiałam, że te kilka zdjęć, które z trudem zrobiłam, w zupełności mi wystarczy. Cała reszta jest przecież zapisana w mojej pamięci.
Mój swobodny pęd po łagodniejszym odcinku trasy niespodziewanie kończy się ostrym hamowaniem. Opony żałośnie piszczą na szutrowej nawierzchni. Po tym, jak udało mi się cało przefrunąć nad karkołomnymi ścieżkami nad przepaścią, prawie zabił mnie rozciągnięty w poprzek prostej drogi sznurek. To odpowiednik bramki na autostradzie. Przysadzista Indianka w meloniku, mieszkanka pobliskiej wioski, z bezzębnym uśmiechem wyciąga do mnie rękę po opłatę za użytkowanie drogi.
Ostatnia prosta prowadzi… pod górę. To jeszcze jedna z niespodzianek, które droga przygotowała dla rowerzystów. Po raz pierwszy od wyruszenia uruchamiam mięśnie w celu przyspieszenia, a nie zwolnienia. Na bezchmurnym niebie wisi paląca tarcza oślepiającego słońca. Jest piekielnie gorąco. Zdejmuję z siebie kolejne warstwy ubrań. Startowałam opatulona w kurtkę i izolujące od zimna spodnie, przystrojona w tęczowe rękawiczki, czapkę i szalik z wełny alpaki, kupione od lokalnych rękodzielników z plemienia Ajmara. Na metę dotarłam w bikini, w które wskoczyłam tuż przed zanurzeniem się w jednym z najpiękniejszych hotelowych basenów, w jakich miałam okazję pływać.
Coroico, miasteczko na końcu trasy, to ukryty przed światem raj. Położone na wzgórzu, w przedsionku amazońskich lasów deszczowych, zachwyca tropikalnym klimatem i zapierającą dech w piersiach panoramą Andów. Nocleg w hotelu zatopionym w czarującym, pełnym egzotycznych kwiatów ogrodzie jest wymarzoną nagrodą za trudy całodziennego zjazdu. W cieniu bambusów i liści bananowca, zanurzona w przyjemnie chłodnej wodzie, pozwalam ciału odpocząć. Opieram ręce na brzegu basenu i podziwiam widok na Drogę Śmierci, która rozciąga się przede mną w całej okazałości. W myślach dziękuję jej za to, że pozwoliła mi się pokonać. I za wszystko, czego mnie nauczyła.