Jadąc do Namibii wiedzieliśmy, że nie mamy szansy na zobaczenie dzikich plemion Buszmenów. Po prostu takie już nie istnieją. Dziś stopień autentyczności wiosek w dużej mierze zależy od tego, czy na potrzeby turystów schowane są plastiki i zachodnie ubrania. Chociaż... przygotowując się do wyprawy do Namibii trafiałam w sieci na zdjęcia Buszmenów w tradycyjnych strojach – myśliwych czających się z łukiem na zwierzynę, półnagie kobiety tańczące wokół ogniska.
Dostępny PDF
– Farciarze – myślałam o autorach fotografii. – Ciekawe ile tygodni czekali, by zrobić to zdjęcie... Jeszcze nie wiem, że zrobienie takich zdjęć jest banalnie proste, trzeba tylko wykupić odpowiedni pakiet zwiedzania wioski.
MODLITWA PRZEZ TANIEC
W ten sposób buszmeni zabiegali o zdrowie, deszcz i obfite łowy.
ŁUKI NIE DLA OZDOBY
Myśliwi bezbłędnie trafiają do celu nawet z odległości trzydziestu metrów. Są też mistrzami bezszelestnego poruszania się.
METKA MUSI BYĆ
Choć jeszcze bez kodu kreskowego, ale z ceną i nazwiskiem twórcy.
LUD SAN
Buszmeni są uważani za jedną z najstarszych ras ludzkości i jednocześnie najstarszą ludność Afryki Południowej typu negroidalnego. Od innych plemion odróżnia ich niewysoki wzrost (przeciętnie 130 cm u kobiet i 140 cm u mężczyzn) i brunatno-żółty kolor skóry. Sami siebie nazywają ludem San. Od wieków byli spychani przez inne plemiona w coraz bardziej pustynne tereny Namibii, Botswany i RPA. Ostatni akt dramatu rozgrywa się współcześnie. Gdzie wędrować, gdzie polować, gdy dziesiątki tysięcy kilometrów ziem ogradzają płoty farm? Jak być dumnym łowcą, gdy zwierzęta zamknięto w parkach narodowych lub na prywatnych terenach? Niegdyś dzieci ludu San znały nazwę i zastosowanie 200 roślin, lecz czego uczyć je dziś, gdy cała dotychczasowa wiedza okazuje się nieprzydatna w kontakcie z cywilizacją?
CZTERY MLASKI
Jedziemy przez Kalahari, która tutaj pustynią jest tylko z nazwy. Na miałkim piasku rośnie typowy busz: krzaki i krzaczki, niekiedy ocieniane przez palmy i niewielkie drzewa. Wzdłuż drogi, przez cały czas towarzyszą nam ogrodzenia farm. Wreszcie, na rozstaju dróg widzimy tabliczkę: camping w prawo, do wioski prosto. Camping to polana pod wielkim drzewem i tablica z informacją, że trafiliśmy do wioski Ju/’Hoansi-San. Nic więcej tu nie ma, trzeba zatem jechać do wioski. Z daleka widzimy to, czego tak bardzo nie chcemy widzieć: sklecone byle jak chaty, brudne, podarte ubrania, cywilizacja zawłaszczająca miejscową kulturę. Tabliczka przed wioską prosi, by zaczekać na przewodnika. Otaczają nas miejscowe dzieci. Coś mówią do siebie, a my wsłuchujemy się w ich język. Mowa ludu San opiera się na czterech podstawowych mlaskach, stąd w angielskich zapisach tutejszych imion czy nazw pojawiają się apostrofy, wykrzykniki i ukośniki.
Zjawia się przemiły młody człowiek, Ghau N!aici (w miejscu wykrzyknika należy wydać mlaśnięcie języka o podniebienie), który po angielsku pyta nas na jaki program mamy ochotę. Program? Okazuje się, że w wiosce można zamówić różne warianty spotkania: tańce i gry, pokazy myśliwskie, spacer po buszu – do wyboru, do koloru. Decydujemy się na najdroższy wariant: spend a day with us – spędź z nami dzień. Całe 200 N$ (namibijskich dolarów) czyli jakieś 20 USD od osoby. Do tego jeszcze dokupujemy bushwalk czyli odkrywanie tajników buszu następnego dnia o świcie (60 N$ od osoby). Pojawia się młodzieniec z kalkulatorem, skrupulatnie wylicza ile musimy zapłacić, i wreszcie... wypisuje nam po angielsku rachunek!
WIARA LUDU SAN
Kiedyś buszmeni poprzez taniec czcili Słońce, Księżyc, gwiazdy oraz stworzyciela ludzi i przyrody – boga Huwe. Do dziś na pewno pozostał taniec.
KAŻDA USŁUGA MA SWOJĄ CENĘ
Strzelanie z łuku, taniec przy ognisku, spacer po buszu i patrzenie na gwiazdy – za to wszystko należy się...
WYSSANE Z PALCA
Buszmeni doskonale wiedzą, z której rośliny można wycisnąć życiodajny płyn.
ŻYCIE CODZIENNE VS. „AUTENTYCZNE”
– Wróćcie na kemping i zaraz tam do was przyjdziemy – słyszymy.
– Zaraz, jak to „wróćcie” – przecież tam nikogo nie ma, a wioska jest tu, o co chodzi? Chcemy pobyć z wami! Konsternacja. – No przecież wykupiliście pakiet pokazu tańców, zabaw, rozpalania ognia.
– A tu nie tańczycie?
W końcu dokupujemy jeszcze pakiet zwiedzania współczesnej wioski (N$40).
Oglądamy kobiety, które przy ognisku gotują posiłek, mężczyzn rąbiących drewno prymitywnymi siekierkami. Dzieciaki bawią się zrobioną z puszek i drutu terenówką, która budzi bezbrzeżny zachwyt naszych synków. Tym bardziej, że przemyślna konstrukcja z drucików pozwala nią sterować i skręcać! Chodzimy między chatami, robimy zdjęcia i nagle zamieram z wrażenia: oto kobieta stojąca przed blaszakiem zakłada strój ze skóry! Prawdziwy, najprawdziwszy, buszmeński! Ghau N!aici kiwa ręką, byśmy przeszli na kemping, gdzie już czekają na nas półnagie kobiety, rozwieszające biżuterię w sklepiku z żerdzi. Nareszcie upragniony „autentyzm”! Ich towary to czysta ekologia: nasiona roślin, skorupy strusich jaj, patyki. Kupujemy ochoczo kolejne przedmioty, nasze dzieci koniecznie chcą łuki, które widzą u przewodników. Tych akurat nie ma, ale może mogliby je dla nas zrobić?
No problem, jutro rano będą.
Dlaczego jutro? – myślę, przecież by połączyć patyk i kawałek sznurka wystarczy chwila. Nie wystarczy, ale o tym przekonam się następnego dnia.
Na polanie już zebrało się kilkanaście osób. Dwóch mężczyzn rozpala ogień w tradycyjny sposób, przy pomocy drewienek. Nasi synkowie dostają amoku, wkładają w ognisko patyki, cieszą się nieprawdopodobnie. Choć zapada noc, nie muszą iść spać i mogą pobyć z nami przy ognisku
Płonie ognisko w buszu.
Tymczasem impreza się rozkręca. Kobiety stają półkolem, klaszczą w dłonie, coś wołają do siebie. Na ich plecach kołyszą się uśpione maluchy. Iskry lecą w niebo, Ghau N!aici, ubrany jak one w kawałek skóry, wyjaśnia nam sens kolejnych tańców: takim leczono ludzi, takim modlono się o zwierzęta... Tańczą pełni radości, nie zwracając uwagi na aparaty fotograficzne. Mamy wrażenie, że to jedna z tych niewielu chwil, gdy mogą w pełni być dumni ze swej tradycji. Kiedy pod gwiaździstym niebem i osłoną buszu są w pełni sobą, tacy jakimi byli ich przodkowie. Chcemy podzielić się z nimi naszą radością z tego spotkania i postanawiamy zaśpiewać coś dla nich. Ten pomysł budzi ich szczery entuzjazm. Teraz buszmeni siedzą przy ognisku, a my intonujemy piosenki masowego rażenia zaczynając od klasycznego Hej sokoły. Długie, przeciągane frazy brzmią dla nich nader ciekawie, może nawet nasz śpiew jest dla nich bardziej egzotyczny niż dla nas ich mlaski.
Obok nasi chłopcy kopią dołki. Kalahari, mimo że tu porośnięta krzewami, ma cudownie sypki piasek.
Tata, skorpion! – nagle woła przejęty Michaś. Od początku wyprawy szkolimy dzieciaki jak mają się zachować, gdy zobaczą węża czy skorpiona. Dla tutejszych dzieci to naturalna część edukacji. Nasze powinny wiedzieć co mają robić. I oto teraz doskonale zdały egzamin! Krzyś bierze odwłok skorpiona patyczkami niczym szczypcami i wynosi daleko poza nasz obóz. Tam rozgniata go butem. Po pół godzinie przypełza następny. Zarządzam ewakuację.
APTEKA I SUPERMARKET
O szóstej rano pobudka! Na szczęście nie dla wszystkich – ja z dziećmi zostaję w namiocie (marne szanse, by chłopcy docenili atrakcyjność takiej wycieczki). Krzysztof i reszta idą poznawać tajniki buszu. Buszmen, którego między sobą nazywamy „myśliwym”, odkrywa przed nimi kolejne karty tajemnej księgi natury. Koncerny farmaceutyczne wydają majątek na tworzenie nowych leków, tymczasem na wiele pytań być może tu znaleźliby odpowiedź: to dla żony po urodzeniu dziecka by nie było zakażenia, to na ból brzucha, to na udany seks, a tamto na pobudzenie i powstrzymanie pragnienia....
– Witajcie w naszej aptece i supermarkecie – żartuje Myśliwy pokazując kolejne rośliny.
Przez wieki Buszmeni potrafili świetnie obywać się bez wodociągu, magazynując wodę w zakopanych jajkach strusich lub odnajdując odpowiednie rośliny. Krzysiek patrzy na wystającą z ziemi niepozorną gałązkę. Każdy z nas umarłby koło niej z pragnienia, nie wiedząc iż wystarczy wykopać wielką bulwę, zestrugać z niej garść wiórków i mocno ścisnąć, aby wypłynął białawy sok o posmaku chrzanu. Krzysztof wraca z wycieczki pełen podziwu dla wiedzy tych ludzi. Jemy szybkie śniadanie i idziemy wszyscy na polanę, gdzie wczoraj były tańce.
Wokół ogniska siedzą kobiety, kręcą się dzieci, mężczyźni coś strugają siekierami. Dzień jak co dzień, tyle że dziś za pracę przy wytwarzaniu pamiątek mają dodatkową zapłatę. A łuki dla chłopaków? Jeszcze chwila cierpliwości: trzeba liście przeciągnąć między kamieniem a zaostrzonym kołkiem, by oddzielić miąższ od włókien. Roślinne skręcone nitki tworzą doskonałą cięciwę.
To dlatego nie mogli nam od razu wykonać łuków – musieli najpierw zrobić sznurki... Jeszcze trochę roślinnego kleju, by cięciwa nie spadała i gotowe!
Z RĘKI DO RĘKI
Nim wyjedziemy z wioski wymieniamy jeszcze ubrania na biżuterię. Planowaliśmy je rozdać, ale oni nie są żebrakami. Zupełnie nie wiem, jak ma wyglądać ta wymiana: mam wycenę zrobić, że podkoszulek to dwa naszyjniki, czy jak? Ale niepotrzebnie się martwię – Buszmeni doskonale wiedzą o co chodzi i co ważniejsze, chcą się nam odwdzięczyć. Kobiety biorą ubranka (te dziecięce jako towar najrzadszy budzą najwięcej emocji) i wciskają mi w ręce bransoletki i naszyjniki. Po chwili torba jest pusta, a ja stoję z naręczem biżuterii w dłoni. I poczuciem, że my wciąż mamy tak wiele, że coś jeszcze powinniśmy im dać. Nie mamy skrupułów, że niszczymy ich kulturę i zmieniamy ich świat. Wyjmujemy butelki z wodą (plastikowa butelka tutaj bynajmniej nie jest jednorazowa!), cebulę, jabłka, wreszcie podarunek dla całej wioski – wielkiego arbuza.
Za 200 km czyli za jakieś trzy godziny, będziemy w krainie obfitości. Oni pozostaną tu, z namacalnymi dowodami wartości swojej kultury.