Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2014-10-01

Artykuł opublikowany w numerze 10.2014 na stronie nr. 50.

Tekst i zdjęcia: Daniel Nogal,

VIva VANG VIENG!


Wiecie, jak wyglądałby świat, gdyby rządzili nim nastolatkowie? No… albo studenci, bo w dzisiejszych czasach to niewielka różnica? Świat wyglądałby jak pewne laotańskie miasteczko, o które miałem przyjemność zahaczyć.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Drewniany bar nad rzeką – jeden z wielu podobnych, skleconych na szybko z tego, co akurat było pod ręką. Do wody można skakać bezpośrednio z jego tarasu (nie ma żadnych barierek), zjeżdżać po zjeżdżalni albo – to najciekawsza opcja – rozhuśtać się na trapezie, a potem przefrunąć kilka metrów. Ja jednak na razie chcę się po prostu czegoś napić.
Poproszę whisky z colą – mówię do barmana, małego Laotańczyka ubranego tylko w kąpielówki. – Dużą czy małą? – pyta. Odpowiadam, że dużą, i dostaję… plastikowe wiaderko, wypełnione po brzegi. Płacę, w przeliczeniu, jakieś dwanaście złotych. (A nie mówiłem, że raj dla nastolatków i studentów!).

 

TUBING I BUDDING

Jaskinia, do której można wpłynąć nawet na dętce – zwariowanym środku lokomocji dla rozbrykanych turystów uprawiających tubing. Na zdjęciach obok widoki nieco odmienne: grota z kapliczką Buddy oraz sielski pejzaż z łódką.

 

KRAJOBRAZ Z DĘTKĄ

 

Vang Vieng ma dłuższą historię. Pierwsi osadnicy pojawili się tu w połowie XIV stulecia. Kilka wieków później miejscowość znalazła się w rękach francuskich kolonistów, a podczas wojny w Wietnamie Amerykanie zbudowali tu wojskowe lotnisko. Wielka, pusta płyta, z której cztery – pięć dekad temu startowały amerykańskie samoloty, to jedna z pierwszych rzeczy, jakie ogląda turysta przybywający do miasteczka. A turyści przyjeżdżają tu od początku lat dziewięćdziesiątych, zwabieni pięknem lokalnego krajobrazu, na który składają się góry pełne niezwykłych form krasowych, liczne jaskinie, dżungla i rzeka Nam Song, snująca się pomiędzy tym wszystkim.
Dziś to może nie do końca prawda. To znaczy, krajobraz wciąż jest malowniczy tak, że dech zapiera – przynajmniej jeśli okolicy nie przyćmiewa dym niosący się znad wypalanej dżungli. No bo wtedy widoczność jest kiepska, a problemy z oddychaniem wynikają z innej przyczyny. Zresztą dziś już nie krajobraz jest tu głównym wabikiem na backpackerów…
Wszystko zaczęło zmieniać się w Vang Vieng w roku 1999, kiedy ktoś wpadł na pomysł, że fajnie byłoby spłynąć rzeką przy pomocy napompowanej traktorowej dętki. A potem ktoś inny powiedział: a wiecie, co byłoby jeszcze fajniejsze, i jeszcze bardziej spodobałoby się białym dzieciakom, które przybywają tu z portfelami pełnymi dolarów? Gdyby do spływu na dętkach dodać jeszcze muzykę disco, alkohol i narkotyki.

 

PICIE, BRANIE I SKAKANIE

Knajpy i bary ustawione wzdłuż rzeki oferują dolarowym backpackerom przeróżne zabawy. Skakanie do wody z trapezu nie należy tu do najryzykowniejszych.

 

SKOK DLA POLSKI

 

Pizza z opium, soczek z halucynogennych grzybków, marihuana na kilogramy? A na przekąskę – szaszłyk z psa? Nie, niczego sobie nie wymyśliłem. Wszystko to, i o wiele więcej, znaleźć można w menu lokalnych knajp. I kiedy piszę „w menu”, mam na myśli, że takie pozycje znajdziemy tam rzeczywiście w niejednej karcie dań i drinków. Nie trzeba wcale mrugać do barmana, wypowiadając tajemne hasło, aby ten zaprowadził nas na zaplecze albo wyciągnął coś spod lady. Wystarczy po prostu podejść i zamówić.
Aż przypomina się pewien Grek, którego nazywali Arystypem z Cyreny. Żył na przełomie V i IV wieku przed naszą erą i zajmował się, między innymi, filozofowaniem. Bliskie mu były nauki sofistów, zgłębił myśli Protagorasa, uczył się nawet u samego Sokratesa. Ale nie mieszkał w beczce jak Diogenes, nie prowadził życia eremity czy biednego tułacza, jak wielu starożytnych myślicieli. Wręcz przeciwnie, Arystyp z życia korzystał pełnymi garściami. Dwory, uczty, domy rozpusty – to był jego świat, nazwany potem hedonizmem cyrenejskim. Przyjemność jedynym dobrem, jedynym złem – przykrość. Maksymalizuj rozkosz dostępną tu i teraz, mówił Arystyp. Nie daj sobie wmówić, że brak cierpienia jest szczęściem. Przyjemność to ruch, to bodziec, to chwila. Zatrać się w nich, nie myśl o tym, co było, ani o tym, co będzie. Żyj chwilą.
Mnie dzisiaj wystarcza jednak whisky z wiaderka w towarzystwie Em, młodej Tajki, która przyjechała do Laosu na wakacje (Tajki są naprawdę śliczne, filigranowe i długonogie niczym laleczki Barbie). Rozmawiamy i patrzymy, jak kolejne osoby dopływają do baru na traktorowych dętkach. Barman mówi, że każdego dnia w Vang Vieng wypożyczonych zostaje przynajmniej pół tysiąca tych wielkich czarnych kółek. A każdy, kto z nich korzysta, zatrzymuje się podczas spływu w przynajmniej kilku, a najczęściej kilkunastu barach. Nic więc dziwnego, że już tutaj, mniej więcej w połowie trasy, większość ma problem z samodzielnym wydostaniem się z dętki, a potem z wejściem do góry po schodkach. Na szczęście obsługa chętnie pomaga, a do tego oferuje malowanie ciała kolorowymi markerami – hasło „Viva Vang Vieng!” robi furorę.
Zerkam na dwóch poznanych tego ranka Anglików, Bena i Andy’ego. Skakanie do rzeki z trapezu pochłania ich bez reszty, aż w końcu Ben, który w przerwach pomiędzy skokami osusza drugie wiaderko, podbiega do mnie i oznajmia, że teraz moja kolej. – Do it! – woła. – Do it for Polska! Właściwie nie miałem tego w planie, jak to mówią: Pijesz – nie skacz (do rzeki z trapezu). No ale skoro „for Polska”…

 

 

W PEŁNEJ KRASIE

Malowniczy zachodni brzeg Nam Song z wapiennymi górami w tle, w których można natrafić na jaskinie z ciekawymi formami krasowymi.

SYTUACJA BEZ WYJŚCIA

 

Trzydzieści osób – tyle mniej więcej ginie co roku w Vang Vieng. Większość podczas spływu na dętkach. Będąc pod wpływem alkoholu i narkotyków, roztrzaskują sobie głowy na kamieniach i toną. Niektórzy też giną, rozbijając się na motocyklach w dżungli – bo żeby wypożyczyć tu taki pojazd, nie tylko nie trzeba mieć prawa jazdy, ale nawet trzeźwość nie jest warunkiem koniecznym. Czasem zdarzy się też, że ktoś spadnie podczas wspinaczki po skałach. Tutejsza klinika całą dobę pracuje, zszywając i wkładając w gips tych, którym dopisało szczęście.
A jednak z roku na rok przybywa tu coraz więcej młodych backpackerów z Australii, ze Stanów, z Europy Zachodniej. Czasem przyjeżdżają ot tak, z ciekawości, po drodze z Luang Prabang do Wientianu, jak ja. Ale zamiast zostać tu dwa dni, siedzą tydzień, czasem miesiąc, a niektórzy w ogóle nie wyjeżdżają. Znajdują pracę w barach, za nocleg, piwo i naleśniki z bananem, i trwają w tym imprezowym raju. Właściwie to może nawet Arystyp nie byłby nimi aż tak bardzo zachwycony? To on przecież powiedział, że nie jest hańbą wchodzić do domu kurtyzan – hańbą jest nie umieć zeń wyjść.

 

 

HONOROWA UCIECZKA

 

Wynurzam się z wody, na twarzy mam szeroki uśmiech. Ten skok to było coś! Wariactwo Vang Vieng także i mnie trochę wciąga. Tutaj całkiem porywa ludzi, a niektórych prowadzi nawet do zguby. Ja już jednak jestem o te kilka lat za stary, aby mu się zupełnie poddać. I zbyt wiele mam jeszcze w planach na najbliższe tygodnie, których potrzebuję na dokończenie podróży po Azji.
Vang Vieng opuszczę więc zgodnie z planem. Ale nie będę udawał, że tak w ogóle nie rozumiem całego tego towarzystwa. Wkrótce wyruszę w dalszą drogę, ale póki co wydam jeszcze ostatni okrzyk: Viva Vang Vieng!