Nasza podróż ma jakiś zygzakowaty, chaotyczny wykres. Już od trzech miesięcy błąkamy się po bezdrożach Kazachstanu, ujgurskich bazarach, ciemnych uliczkach starych hutongów w Pekinie. Zdobywamy szczyty złotych chińskich wieżowców w Szenzen i gubimy się w podziemnych labiryntach metra w Hongkongu. Jesteśmy już zmęczeni Chinami, zatłoczonymi miastami, cywilizacyjnymi sprzecznościami, szukaniem dziwnego jedzenia...
Dwa tygodnie później siedzimy w małej knajpce na piętrze targu miejskiego w mieście Bontoc. Znów jesteśmy na końcu świata, tym razem w górach północnego Luzonu, największej wyspy Filipin. W głowie kompletna pustka, nie mamy żadnego pomysłu, nie wiemy, dokąd jechać. Mamy nadzieję, że od mieszkańców miasta dowiemy się czegoś ciekawego na temat kulinarnych zwyczajów plemion zamieszkujących okoliczne góry. Niestety, nikt nie jest w stanie nawet zrozumieć sensu naszego pytania. A jednak nasza obecność w małym miasteczku zostaje zauważona. Po piętnastu minutach podchodzi do nas mężczyzna w średnim wieku, z plecakiem i w zniszczonych butach trekingowych. Mówi, że jest przewodnikiem i pyta, czy chcemy z nim pojechać do jego wioski w sąsiedniej prowincji. O regionie tym wiemy tylko tyle, że jeszcze dwadzieścia lat temu zamieszkiwali go dzicy łowcy głów. Teraz jest to miejsce odwiedzane częściej przez komunistyczne partyzantki i handlarzy narkotyków niż zagranicznych turystów lub etnografów szukających ostatnich dzikich plemion. Od razu uznajemy propozycję za niezmiernie kuszącą i ustalamy z naszym przewodnikiem szczegółowe warunki finansowe. Chwilę później siedzimy na dachu terenowego jeepneya jadącego do krainy ludzi Kalinga. To była jazda! Trzy godziny na workach z ryżem i skrzynkach z piwem po wyboistej drodze pnącej się serpentynami po urwistych zboczach, porośniętych tropikalnym lasem. Szczyty gór niknęły w chmurach, w dole górska rzeka, a nad nią na zboczach malowniczo położone wioski, otoczone wściekle zielonymi tarasami ryżowymi. Trzeba się było mocno trzymać, żeby nie spaść w przepaść, na której dnie pieniła się górska rzeka. Nagle samochód zatrzymuje się. Na drodze stoją mężczyźni z karabinami. Trzeba zapłacić za wjazd. Znudzony człowiek w starej podartej kurtce wojskowej, z przewieszonym przez ramię zardzewiałym M16, zbiera od każdego po dwadzieścia peso i możemy jechać dalej . Jesteśmy w już w kraju ludzi Kalinga – oznajmia Francis, nasz przewodnik.
Siła perswazji
Rodzice Francisa to staruszkowie żyjący w skromnej chatce wraz z kilkoma wychudzonymi psami i gromadką świń. Ich ciała gęsto pokrywają tajemnicze tatuaże. Francis pokazuje czarne znaki na piersi ojca. Każdy z tych znaków to... głowa wroga! . Kiedyś często walczyliśmy z innymi wioskami. Zabicie wroga to nie wszystko. Dopiero zdobycie jego głowy dawało wojownikowi moc – mówi ojciec Francisa. Obowiązkiem wojownika było zdobycie takiego magicznego trofeum. Odpowiednio spreparowane i wysuszone głowy wiszące w chacie wojownika i jego tatuaże świadczyły o jego męstwie i decydowały o pozycji społecznej. Gdy wojownik szedł na wojnę, zminiaturyzowane głowy wieszał u pasa, aby pokazać wrogowi swoją siłę. Uśmiechający się do nas staruszkowie sprawiają dobroduszne wrażenie. Jego ojciec musiał być jednak dzielnym wojownikiem... niewiele pozostało wolnego miejsca na jego śniadej, pomarszczonej skórze. Pod wrażeniem egzotyki miejsca, tatuażów i krwawych obyczajów – prawie zapominamy o naszej kulinarnej pasji. – Francis! Czy jecie coś dziwnego, coś, czego my, mieszkańcy Europy, nie znamy? – Tak. Jemy ryż, kurczaki, świninę, czarną fasolę – a co macie na myśli? Nie rozumiem, po co wy tu właściwie przyjechaliście, nikt mi nigdy nie zadał takiego pytania. Tu turyści przyjeżdżają, aby oglądać zielone tarasy ryżowe, górskie wioski i tatuaże starszyzny! Francis był zaniepokojony i zdezorientowany. Dalsze negocjacje postanowiliśmy prowadzić przy butelce ginu i lokalnych wyrobach ziołowych, nieco odurzających i jednocześnie uspokajających. Metoda okazała się skuteczna. Po kilku godzinach spędzonych w miejscowym barze Francis stwierdził, że jego kraina jest idealnym miejscem dla podróżników szukających dziwnego jedzenia i zaczął wyliczać lokalne przysmaki.
Nocne łowy
Jest wieczór, za chwilę zapanuje doskonała tropikalna ciemność, a my idziemy z Francisem i dwoma młodymi myśliwymi w dół doliny, nad rzekę. Francis zna miejsce, gdzie rośnie wielkie drzewo, na którym rosną małe słodkie owoce. W nocy głodne nietoperze przylatują zwabione słodkim zapachem. Głodny myśliwy siedzi już na drzewie obok, z długim kijem zakończonym ostrymi kolcami, i czeka. Jak w takiej ciemności można nadziać na kijek małe, latające zwierzę? Nie mam pojęcia. Jednak po kilku godzinach głodni myśliwi upolowali cztery głodne nietoperze. Wstajemy o ósmej rano. Słońce już jest wysoko na niebie, ale naszą dolinę spowija mrok. Gęste chmury kłębią się tuż nad dachami chałup naszej wioski. Na tle mgieł widać czarne kontury egzotycznych roślin. Wilgotny, tropikalny las paruje po chłodnej górskiej nocy. Po drodze kupujemy w wiejskim sklepie dużą butlę ginu i kurczaka. Żywego, trzepoczącego białymi skrzydłami ptaka ze związanymi sznurkiem nogami niosę w prawej ręce. W lewej dźwigam gin. Francis z myśliwymi już czeka na nas przed swoją chatką. Na kamieniu leżą cztery nietoperze, maczeta, sól, miski z kokosa i strzelba, na wszelki wypadek. My dorzucamy gin i kurczaka. Chłopaki są wyjątkowo zadowoleni z takiego obrotu sprawy. Jesteśmy chyba pierwszymi turystami, którzy mają podobne zainteresowania jak oni: znaleźć jakiegoś zwierzaka w dżungli, złapać, zjeść na miejscu i popić ginem. Francis tłumaczy nam cały scenariusz naszej eskapady. – Dzisiejszy dzień spędzimy tak jak żołnierze z New Peoples Army. Kiedy walczyliśmy z armią generała Marcosa, jedliśmy tylko to, co sami znaleźliśmy w lesie. Czasem udało się upolować dziką świnię albo małpę, ale częściej jedliśmy ślimaki, czerwone mrówki, żaby albo – tak jak zrobimy to dzisiaj – nietoperze. Idziemy w góry. Musimy znaleźć odpowiednie miejsce na naszą ucztę. Po drodze na przełęczy spotykamy wytatuowanego staruszka w zdartych wojskowych butach z tradycyjnym w tej okolicy zardzewiałym karabinem M16 na plecach. Siadamy na chwilę, rozmawiamy, żujemy betel. Staruszek i Francis służyli w tym samym oddziale. W latach siedemdziesiątych filipiński dyktator, generał Marcos, postanowił w tej pięknej dolinie zbudować tamę i elektrownię wodną. Chciał zatopić budowane od setek lat tarasy ryżowe, wioski, tropikalną dżunglę. Ludzie Kalinga wiedzieli, że ich dolina to jedno z najpiękniejszych miejsc na Ziemi, dlatego stanęli na zboczach gór, przy drogach i mostach, na przełęczach i strzelali do każdego, kto próbował zniszczyć ich krainę. Armia generała Marcosa nie miała szans w walce z nieugiętymi łowcami głów. Tama nigdy nie powstała, a ludzie Kalinga do dziś pilnują swojej doliny. Przykucnięci pod liściem bananowca, z zardzewiałym automatem i maczetą, żują spokojnie orzech betel, spluwając na wiecznie wilgotną i ciepłą ziemię czerwoną śliną. Tu nikt obcy nie może wejść bez ich wiedzy. Teraz wiedzą, jak bardzo cywilizacja jest dla nich niebezpieczna i sami decydują, jak wiele potrzebują z zewnętrznego świata. Po krótkim marszu z przełęczy w dół znajdujemy małą, osłoniętą stromymi zboczami dolinę, której dnem powinien płynąć strumień z czystą wodą, niezbędną w naszej kulinarnej ekspedycji. Nagle Francis zatrzymuje się, bierze garść ziemi i rzuca w zarośla. Trzeba wystraszyć węże. Upewniwszy się, że wszystko co jadowite już uciekło, jeden z myśliwych wycina maczetą przejście i po chwili stajemy nad strumieniem. Jest pora deszczowa, więc myśliwi wybierają miejsce pod drzewem bananowca o szerokich liściach. Wszyscy biorą się szybko do pracy, zanosi się na tropikalną ulewę. Jeden z chłopców wycina z bambusa naczynia i łyżki, robi z zielonych liści koszyk do gotowania ryżu. Drugi znika w zielonych zaroślach, aby po chwili na duży bambusowy liść służący nam za stół wysypać całą stertę dzikich ziół, czerwonego chili, gorzkich melonów i dzikiego czosnku. Francis rozpala ognisko, a jego pomocnicy w szczególny sposób przyrządzają kurę. Podobno mięso zabitego w ten sposób kurczaka jest o wiele smaczniejsze i zdrowsze. Sposób jest prosty, ale okrutny. Kurczaka trzyma się za nogi głową w dół i uderza mocno kawałkiem drewna w głowę – aż do momentu, gdy cała krew wypłynie dziobem i oczami. Potem procedura jest już typowa: oskubać z piór, wypatroszyć i wrzucić do garnka.
Nietoperze lubią gin
Smakołyki się gotują. Tropikalna ulewa już dawno przedarła się przez nasze naturalne zadaszenie z liści bananowca. Jesteśmy kompletnie mokrzy, zziębnięci i pogryzieni przez robale, muchy i komary. Zrywam jeden z bambusowych liści i próbuję osłonić aparat fotograficzny. Wilgoci w powietrzu jest jednak tak dużo, że z obiektywu po prostu kapie woda, elektronika przestaje działać, chowam więc cały sprzęt do foliowej torby. Zresztą i tak już podają do stołu, a raczej na duży zielony liść. Kucamy wokół liścia, na którym leżą góra czerwonego ryżu, gotowane nietoperze i kawałki kurczaka. Otwieramy gin i napełniamy kieliszki zrobione z kawałków bambusa. Tym razem nie przegryzamy alkoholu, tylko przepijamy jedzenie. Nietoperze bez ginu są podobno mniej smaczne. Pijemy za zdrowie partyzantów i myśliwych. Mięso nietoperza jest brązowe i śmierdzące. Francis podaje mi skrzydło. – Spróbuj! Tego chyba nigdy nie jadłeś. He, he – czy to jest dla was wystarczająco dziwne? Odrywam miękką błonkę od kostek i staram się przeżuć. Jest gąbczasta i owłosiona. Połykam. Francis znajduje sczerniałą główkę nietoperza i z uśmiechem rozgryza ją jak wisienkę.
Butelka ginu jest już pusta. Myśliwi i Francis przeżuwają ostatnie skrzydła i wysysają z główek to, co najlepsze. Już nam nie przeszkadzają deszcz i owady. Jesteśmy w pełni usatysfakcjonowani. Siedzimy sobie pijani pod liściem bananowca w krainie zardzewiałych karabinów maszynowych i jemy nietoperze z komunistyczną partyzantką. Nasi przewodnicy też się uśmiechają. Chyba nas polubili, bo wcale nie myślą o rozstaniu. Chwiejnym krokiem wracamy do wioski, tupiąc głośno nogami, aby wystraszyć jadowite węże.