Droga ku granicy z Argentyną, do której zmierzaliśmy, wiodła przez malowniczy kraj. Warto było go przemierzać własnym pojazdem, gdyż zapewniał nieograniczoną wolność. Dzięki temu otwierały się niesamowite widoki i przestrzenie.
Dostępny PDF
Zmierzchało, kiedy wjeżdżaliśmy do położonego nad brzegiem Pacyfiku Valparaíso. Miasto leży na pięćdziesięciu stromych wzgórzach, więc silnik mojego motocykla przegrał w nierównej walce z pionowymi ulicami. Nie zdążyłam zredukować biegu, maszyna szarpnęła i zgasła. Obie runęłyśmy w stos kamieni.
Nic się nie stało, wstałam tylko lekko potłuczona. Ale ciemne, niedoświetlone ulice miasta nie wyglądały zachęcająco. Grozę potęgowały bezpańskie psy, zawsze chude, głodne i gotowe rzucić się do gardła. Noc spędziliśmy w studenckim mieszkaniu Karen i jej siostry poznanych na couchsurfingu – obie są studentkami lokalnego uniwersytetu, wiodącymi dość beztroskie życie u podnóża potężnych Andów.
Kolejny dzień odsłonił dwa oblicza Valparaíso (miasta, skąd startowała kiedyś Kolej Transandyjska) – nędzę obdrapanych i pustych domów oraz kolorowe fasady budynków pnących się po wzgórzach i z oddali przypominających warstwy kremowego tortu. Wykonane zostały z materiałów tak lichych, że zaistniała potrzeba pokrycia ich blachą falistą, która z kolei dała pole do popisu rozmaitym „kolorystom”. W Valparaíso są więc domy różowe, żółte, zielone, niebieskie… Pablo Neruda, chilijski poeta, laureat Nagrody Nobla, zauroczony klimatem miasta, kupił sobie na jednym z tych wzgórz willę.
Zwiedzając miasto (ciepło ubrani w polary i motocyklowe kurtki), trafiliśmy na kilka uliczek w lepszym stanie, z odnowionymi budynkami, mnóstwem kawiarni, restauracji i sklepików z pamiątkami. Nieustanne wspinanie się tutejszymi stromymi ulicami grozi zadyszką, dlatego w Valparaíso są specjalne wagoniki – windy. Wiekowe, ale wciąż na służbie, wynoszą ludzi ku wyższym ulicom i tarasom. Jest ich piętnaście i trudno wyobrazić sobie chodzenie po mieście bez nich.
ZGRZEBNIE, LECZ KOLOROWO
Valparaíso nie wygląda zamożnie, ale wrażenie biedy w niektórych dzielnicach rozpraszają murale oraz barwne wagoniki ulicznych „wind”.
POD GWIAZDAMI Z SZYNSZYLAMI
Rozgrzewka przed pierwszym noclegiem na trasie. Chile to kraj bezpieczny, a spanie w interiorze grozi jedynie wizytą osła lub szynszylki.
EASY RIDER TRANSANDYJSKI
Asfalt się skończył, słońce chyliło ku zachodowi, a pod kołami pojawiła się nierówna szutrowa nawierzchnia. Gruntowa droga ciągnęła się wśród łagodnych pagórków. Gdzieś w oddali widać było domostwa i zagrody. Między kolczastymi krzewami skrywały się kozy. Krótki podjazd i byliśmy na pagórku, gdzie stanął nasz namiot i zapłonął pierwszy w tej podróży ogień. W Chile nie ma ziemi niczyjej – każdy, nawet najmniejszy skrawek do kogoś należy. Jednak huaso (chilijski kowboj) na włochatej kobyle, w asyście stadka psiaków nie miał nic przeciwko temu, żebyśmy spali na jego terenie. Było cicho i pusto, daleko od świata i zdarzeń, a nad głowami świeciło morze gwiazd.
Na niekończącym się szutrze moja maszyna, rozbrykana jak szczenię, odrywała się od ziemi i raz po raz kładła zmęczonym cielskiem w kamienie. Zakręty na gruntowej drodze pokonywałam w gorączce i skupieniu. Z kolei asfaltowe zawijasy dawały wrażenie, że poruszamy się w kółko. Wychodząc zaś na prostą, motocykl stawiany był do pionu nie tylko przez dodawany gaz, ale też liczne na poboczach krzyże i kapliczki. Najbardziej polubiliśmy odcinki równe jak stół i z szerokimi horyzontami, ku którym jedzie się w złotym popołudniowym słońcu, aby odkryć, że za pokonywaną właśnie równiną wyrastają góry. Kolejne i kolejne…
Wieczory upływały nam pracowicie na rozbijaniu obozowisk. Namiot, pompowanie mat, rozkładanie śpiworów, gotowanie późnego obiadu. Ale to był jedyny i nużący constans tej podróży. Dookoła bowiem roztaczała się fascynująca Ameryka Południowa, z Kordylierą, jej zmiennymi klimatami i krajobrazami.
PO KOLEI
Wiadukt imponującej kiedyś Kolei Transandyjskiej. Dawny szlak kolejowy to niestety nieczynne już mosty i szutrowe drogi.
Przez wydrążone w górach tunele jeżdżą dziś tylko, zresztą wahadłowo, pojazdy kołowe.
MEMENTO
Z podróży na Paso del Agua Negra (Przełęcz Czarnej Wody) nie każdy wraca cało. Na zdjęciu przydrożna kapliczka, na której ogrodzeniu powieszono powypadkowe kołpaki samochodowe.
ŚWIATEŁKA W TUNELACH
La Serena, „Miasto Kościołów”, zostało daleko za nami i skryło się w pyle gruntowej drogi. Zatrzymaliśmy się w nim tylko na jedną noc – pierwszą od wielu dni przespaną w hotelowym pokoju. La Serena to ważny punkt na mapie Chile. Rozciągnięta wzdłuż oceanicznego wybrzeża, oferuje wyjątkowe walory turystyczne. Zachowała też tradycyjną drewniano-ceglaną architekturę. Spokojne centrum okolone jest kameralnymi uliczkami z niską zabudową i niezliczoną ilością kościołów wzniesionych z rzecznych kamieni osadowych.
Ale teraz przed nami był jeden z najciekawszych fragmentów trasy – przez Chile kolejowym traktem. Kamiennymi mostami, szutrowymi krętymi drogami, wykutymi w skałach tunelami. Szyny Kolei Transandyjskiej zniknęły dawno temu. Zastąpiły je szerokie asfaltowe chilijskie drogi, pozwalające na sprawny transport. Tory kolejowe rozebrano, a szutrowe drogi, które po nich zostały, wyznaczają ciekawy szlak turystyczny.
Ruch był prawie zerowy. Od czasu do czasu mijał nas samochód, ale na ogół przemierzaliśmy kolejne kilometry na motocyklach tylko we dwoje, raz po raz tracąc siebie z oczu. Najciekawsze były tunele. Wjazd i wyjazd z każdego z nich obmurowany został solidnie cegłami, ale wnętrza wykuto i pozostawiono w stanie surowym. Żadnego gładzenia, polerowania, wykładania płytkami. I dokładnie tyle miejsca, żeby pociąg mógł przejechać.
W skalnych korytarzach panowała ciemność, którą z trudem rozświetlały reflektory naszych motocykli. Światełko po przeciwległej stronie było zaledwie malutką jasną kropką, niepewnie majaczącą w oddali. Kiedy raptem w jednym z tuneli zaczęło się przybliżać, okazało się, że jedzie na nas autobus. Pasażerowie mieli niezły ubaw, przyglądając się dwójce motocyklistów, którzy gwałtownie wykręcają, aby wiać tam, skąd przybyli.
Co można jeszcze robić, jadąc przez taką kamienną sztolnię? Można wygrywać melodyjki sygnałem dźwiękowym pojazdu. Echo odbija się wtedy od surowych ścian i wraca do uszu ze zdwojoną siłą.
I CO JA ROBIĘ TU?
Poranek pod lodowcem Agua Negra, pięć tysięcy metrów n.p.m. Ani temperatura, ani wysokość nie dawały szansy na głęboki sen.
JEŹDZIEC STĄD
Miejscowi kowboje na włochatych konikach nazywają się hauso i zawsze gotowi są do pogawędki, którą da się prowadzić z nimi w języku „ogólnie międzynarodowym”.
CZYLI CHILE
Postój w typowej dla środkowego Chile, spalonej słońcem i uśpionej mieścinie, w której nic się nie dzieje.
BEZKRES KORDYLIERY
W interiorze nie ma wielkich miast. Na spalonej słońcem ziemi przycupnęły miasteczka i wioski, w których nic się nie dzieje. Zaszczeka pies, ktoś zamacha ręką, ktoś wyjrzy przez okno. Cisza, spokój i bezkresna przestrzeń. Wioska to kilka domostw, droga przez środek, samotna wieża kościoła, nieduża winnica i koniec. I znowu bezludny krajobraz. Znowu rysujące się na horyzoncie góry. Kordyliera to łagodnie wypiętrzone płowe wzgórza, porośnięte kępkami krzewów, i coraz wyższe przełęcze. To dopiero preludium prawdziwych szczytów.
Zaczęliśmy wspinać się coraz wyżej. Po przeglądzie motocykli w Ovalle, pruliśmy ku granicy z Argentyną. Po drodze był jeszcze namiotowy nocleg w wyschniętym rzecznym korycie, i kolejny w winnicy.
Ostatni punkt przed granicą to miasteczko Vicuña, typowe dla Chile – centralny plac (przeważnie Plaza de San Martín albo Plaza de Armas) z dwiema uliczkami, odchodzącymi z każdego rogu pod kątem prostym. Niskie domki i senni mieszkańcy. W Vicuña przenocowaliśmy i następnego dnia ruszyliśmy do Argentyny przez Paso del Agua Negra (Przełęcz Czarnej Wody). Jej punkt kulminacyjny to prawie pięć tysięcy metrów n.p.m.
Końcowe osiemdziesiąt kilometrów asfaltu do chilijskiego przejścia granicznego pokonywaliśmy pośród skał, a popołudniowa jazda prawie pustą trasą dostarczyła ogromnych przyjemności.
PROSTO DO ARGENTYNY
Droga tuż przy granicy – połatany asfalt, rozszalały wiatr i niesamowicie piękny krajobraz.
WIATR I DUCHY GÓR
Ostatnią chilijską noc spędziliśmy w namiocie przy posterunku pograniczników. Stemple wyjazdowe wbito nam w paszporty chwilę po południu. Potem ruszyliśmy szutrówką wśród księżycowego krajobrazu, przekonani, że tam, wysoko na przełęczy, jest budynek argentyńskiej służby granicznej, gdzie znajdzie się skrawek miejsca na namiot dwójki Polaków…
Chile pożegnało nas czerwonoróżowymi skałami i zimnymi promieniami zmęczonego dniem słońca. Drapaliśmy się w górę, kiedy nad Andy nadciągał już zmrok. Na chwilę przed zapadnięciem ciemności osiągnęliśmy przełęcz. A tam ani żywego ducha! Zardzewiały znak drogowy i wzmagający się zimny wiatr. Za nami i przed nami pas ziemi niczyjej. No i droga w dół, w noc, ku przepaściom.
Zaczęliśmy zjeżdżać, ale po kilkuset metrach wiadomo było, że dalsza jazda to pewna śmierć. Zatrzymaliśmy się więc w zakolu drogi. Wiatr szalał, a my walczyliśmy, żeby nie zabrał namiotu, który jakoś udało się w końcu rozbić w czasie „okna pogodowego”. Wpakowaliśmy się w śpiwory, ubrani we wszystkie ciepłe ciuchy. Leżeliśmy skuleni, po nosy w śpiworach. I wtedy usłyszeliśmy czyjeś kroki oraz dźwięk rozsuwanego zamka od namiotu… Duchy Andów czy projekcja zmęczonych wysokością umysłów? Do dziś nie umiem odpowiedzieć. Kto mógł się wałęsać na tej wysokości w środku ciemnej andyjskiej nocy na ziemi niczyjej? Nikt. Albo taki sam szaleniec jak my.
Rankiem termometr wskazywał dziesięć stopni poniżej zera, a promienie słońca oświetlały wszystko dookoła, tylko nie nasz namiot. Wiatr nie ustawał w swoim szaleństwie. Musieliśmy czekać. Wtedy poczułam niepokojący zapach, który oznaczał, że możemy mieć kłopoty. Zapach benzyny. Wyjrzeliśmy. Obie yamahy leżały na ziemi, a pod każdą z nich widoczna była ciemnoszara plama. Wyskoczyliśmy, aby podnieść nasze maszyny, po czym szybko wróciliśmy do kryjówki.
Zbieraliśmy się długo, tym bardziej że motocykle nie chciały odpalić – udało się z rozbiegu. Dopiero po ruszeniu w dół ujrzeliśmy rozmiar przełęczy i ogrom drogi do pokonania. Jechaliśmy, a wiatr był nadal silny i niespokojny. Każde z nas zdążyło się o tym przekonać, lądując na ziemi z podciętym wichurą motocyklem. W końcu z szutrowej górskiej drogi wjechaliśmy na płaską asfaltową. Ale wiatr nie przestawał. Prowadziłam z dużym wysiłkiem. Po stu kilometrach na horyzoncie zamajaczył wreszcie graniczny posterunek. Byliśmy na miejscu – przywiani z Chile do Argentyny.