Gdy w Parku Narodowym Madidi zobaczyliśmy te niesamowite, oplecione lianami ogromne drzewa z rozłożystymi korzeniami, wiedzieliśmy, że musimy tu wrócić. Wrócić po to, aby połączyć nasze dwie pasje – podróże i wspinaczkę drzewną. Wspinanie się w takim miejscu stało się naszym marzeniem i wyzwaniem, z którym postanowiliśmy się zmierzyć.
Park Madidi chroni jeden z najbardziej zróżnicowanych i niesamowitych ekosystemów naszej planety. Znajduje się w dorzeczu Amazonki, a jego teren pokrywa głównie tropikalny las deszczowy, co już gwarantuje wielką obfitość gatunków flory i fauny. Dodatkowo rozciąga się na terenie o niespotykanym zróżnicowaniu wysokości – od 100 do niemalże 6000 metrów n.p.m. – kulminując na andyjskich szczytach. Bioróżnorodność parku w liczbach przedstawia się imponująco: żyje tu prawdopodobnie 1200 gatunków ptaków (ponad 10 proc. wszystkich na świecie), kilkaset gatunków ssaków i 12 tysięcy gatunków roślin! Te liczby są oczywiście przybliżone, bo na przykład do tej pory opisano około tysiąca gatunków ptaków, a pozostałe dwieście może być dopiero odkrytych.
Bazą wypadową do dżungli jest miasteczko Rurrenabaque, pełne agencji turystycznych oferujących wycieczki dla mniej lub bardziej wymagających turystów. My trafiliśmy tam podczas naszej wielomiesięcznej podróży po Ameryce Południowej i pracowaliśmy jako wolontariusze na rzecz rdzennej ludności Tacana. To była nasza pierwsza styczność z lasem amazońskim. Ale już wtedy postanowiliśmy, że nie ostatnia.
Dostępny PDF
WSPINACZKA DRZEWNA
Jest drzewo, jest wspinacz – jest sport o nazwie „wspinaczka drzewna”. Tym razem na paquio, czyli wiśnię brazylijską.
MATAPALO ZJADA MAPAJO
Po wejściu na to mocarne mapajo okazało się, że rośnie na nim jeszcze inne drzewo. Takiego pasożyta nazywają tu matapalo – morderca drzew.
PEQUE PEQUE... I JAKOŚ PŁYNIE
Podróż w głąb dżungli w poszukiwaniu kolejnych okazów do zdobycia. Łódź peque peque jest bardzo popularnym w regionie Beni (północ Boliwii) środkiem transportu.
POGŁASKAĆ ŚWIĘTE DRZEWO
Rok później pojawiliśmy się w tym samym miejscu, z tą tylko różnicą, że nasze plecaki pełne były sprzętu do wspinaczki drzewnej. Czuliśmy niesamowite podekscytowanie, stojąc u stóp potężnego i dzikiego mapajo, które obraliśmy sobie jako pierwszy wspinaczkowy cel. Nie wiedzieliśmy, czego możemy się spodziewać w koronach wielkich drzew boliwijskiej dżungli.
Mapajo to miejscowa nazwa drzewa Ceiba pentandra (puchowiec pięciopręcikowy). W cywilizacjach prekolumbijskich, zwłaszcza Majów, Ceiba uważana była za święte drzewo, łączące trzy strefy wszechświata: niebiosa, świat podziemny i ziemski. Gałęziom przypisywano różne bóstwa (przede wszystkim wiatru i deszczu). Większa część korzeni tego drzewa znajduje się nad ziemią, dzięki czemu stanowią one bezpieczne schronienie, w którym człowiek może spędzić noc, gdy zagubi się w dżungli. W obliczu takiej potęgi można czuć się malutkim.
Żeby zainstalować linę, musieliśmy użyć specjalnej procy zwanej Big Shot. Zabraliśmy z Polski jej głowicę, a oryginalny trzon zastąpiliśmy drewnianym z tropikalnego lasu. Krzyśkowi udało się szybko wstrzelić rzutkę (woreczek z ołowiem, do którego podczepia się cienką linkę) dokładnie tam, gdzie chcieliśmy.
Spośród tubylców na wspinaczkę udało nam się namówić tylko Juana. Reszta najzwyczajniej bała się, co wydawało się dziwne, bo większość z nich wspina się na (wprawdzie mniejsze) drzewa boso i bez żadnego sprzętu. – Mapajo to co innego, jest wielkie i potężne. My indígenas (tak w języku hiszpańskim nazywają siebie tutejsi rdzenni mieszkańcy) wierzymy, że takie drzewa mają swojego właściciela, złego ducha. Poza tym liny to wytwór człowieka, jak możemy im zaufać? – tłumaczył Juan.
Pogłaskaliśmy mapajo przed wejściem na nie, prosząc, pół żartem, pół serio, by było dla nas łaskawe. Później stało się to naszym zwyczajem. W miarę jak oddalaliśmy się od ziemi, Ceiba stawała się jeszcze większa, niż wydawała się pierwotnie, gdy stopami dotykaliśmy gruntu. Emocje pierwszej wspinaczki drzewnej w dżungli, radość ze spełnionego marzenia, a także rosnąca wysokość przysłoniły wszystko.
RELAKS NAD DŻUNGLĄ
Przygotowując się do tej wyprawy, nie mogliśmy znaleźć jakichkolwiek informacji na temat wspinaczki drzewnej w Boliwii. Nie wiedzieliśmy więc, gdzie dalej popłynąć. Który obszar Parku Madidi będzie dla nas interesujący i obfitujący w odpowiednie okazy? W końcu wybraliśmy cel, kierując się dostępnymi mapami. Było to miejsce nad rzeką Hondo, koło kanionu, u podnóża gór. Wystarczająco daleko od ludzi, ale i wystarczająco blisko, aby nie zbankrutować na transporcie. Wynajęliśmy do tego Diega (z plemienia Tacana), którego znaliśmy z poprzedniego pobytu w Boliwii, a on zabrał ze sobą pomocnika o imieniu Pasho (z plemienia Mosetén). Diego miał swoją łódź, zwaną peque peque, która była nam niezbędna.
Dwa dni płynęliśmy do miejsca, które sobie wyznaczyliśmy. Wielokrotnie musieliśmy pchać łódkę lub usuwać kamienie z rzeki, ale opłaciło się – miejsce, które wybraliśmy, aż onieśmielało pięknem. Obóz rozbiliśmy nad rzeką. To była nasza baza wypadowa do dżungli. Na tym głębokim odludziu w ciągu niecałych dwóch tygodni zobaczyliśmy mnóstwo dzikich zwierząt: kilkanaście tapirów z całkiem bliska, kapibary, ary zielonoskrzydłe i ararauna, wydry, hirarę, kondora amazońskiego, pancernika, oposa, żółwie lądowe i wodne, tarantule, małpy – wyjce, czepiaki, kapucynki, madidi titi, saimiri, marmozety… Jednak naszym celem były oczywiście drzewa i to im poświęciliśmy najwięcej czasu.
Almendrillo – tonkowiec wonny (Dipteryx odorata), rosnący na wzniesieniu, przywitał nas uroczymi, czerwonymi papugami na gałęziach. Nasiona tego giganta, znane pod nazwą „fasola tonka”, cechują się mocnym migdałowo-waniliowym aromatem i są powszechnie wykorzystywane do deserów. Tutaj udało nam się wejść na wysokość 40 metrów. Skonstatowaliśmy to z niemałym zdziwieniem, bo według informacji znalezionych w internecie, drzewa te nie są aż tak wysokie. Na szczęście zabraliśmy z Polski 230 metrów liny, więc byliśmy przygotowani na wszystko.
Dzięki położeniu i osiągniętej wysokości z tego pierwszego almendrillo mieliśmy niesamowity widok na dżunglę. Widzieliśmy meandry rzeki Hondo i masywy górskie Chepete i Bala. Spędziliśmy na tym gigancie wiele godzin, obserwując piękne widoki i słuchając odgłosów zwierząt. Czysty relaks! Miejsce musieliśmy dzielić z różnymi rodzajami mrówek, pająkami, świerszczami, muchami, motylami i innymi takimi. Czasami trzeba było otrzepywać się z tego, co na nas wchodziło, jak na przykład malutkie czarne pszczółki, które uwielbiają słony smak. Uparcie wlatywały nam do oczu, co przy wspinaczce było trochę uciążliwe. Najgorsze jednak były muszki zwane marihui i jejenes – gorsze od komarów. No, ale chcąc się cieszyć urokami dżungli, trzeba akceptować wszystko, co w niej żyje. W końcu to my wtargnęliśmy na jej teren.
WYSOKI STANDARD
Spanie w takim miejscu może nie jest najwygodniejsze, ale poranek nad dżunglą rekompensuje wszelkie niedogodności.
PTAKOM PODOBNI
Bezkresny tropikalny las, w oddali górskie łańcuchy i meandrujące rzeki – z każdego zdobytego drzewa roztaczała się panorama zapierająca dech w piersiach.
WEJŚCIE NA MORDERCĘ
Kolejne mapajo, na które trafiliśmy, było dla nas ogromnym zaskoczeniem. Ciężko wstrzelić się rzutką na drzewo otoczone tyloma lianami. Czasami więc zainstalowanie sprzętu zajmowało strasznie dużo czasu. Odnosiło się wrażenie, że w jego koronie toczy się całkiem osobne życie i że znajduje się tam jakaś druga dżungla. Nie zauważyliśmy z ziemi gniazda pszczół, które zaatakowały Krzyśka, żądląc go kilkakrotnie, na szczęście niezbyt boleśnie. Ale największe zaskoczenie przeżyliśmy, gdy okazało się, że w istocie nie wspinamy się na mapajo, tylko na jeszcze inne drzewo, które rośnie w jego koronie! Nazywa się matapalo i znaczy mniej więcej tyle, co „morderca drzew”. Bo oplata swoją ofiarę i powoli ją zabija…
Wyobraźnia robiła swoje i czułam się trochę zestresowana, wspinając się na „mordercę”. Okazało się też, że w koronie „świętego drzewa” nie tylko rosło mordercze drzewo, ale również mnóstwo innych roślin. Nie było nam jednak dane spędzić tam tyle czasu, ile chcielibyśmy, choć wchodziliśmy kilkakrotnie. Za każdym razem przeganiała nas burza, niedwuznacznie przypominając o tutejszych bóstwach wiatru i deszczu.
NOC W KORONIE
Na oglądanie wschodu i zachodu słońca wybraliśmy almendrillo nad rzeką Tuichi. Na wysokości około 40 metrów zainstalowaliśmy nasze łóżka, czyli hamaki zintegrowane z moskitierami. Będąc cały czas w uprzęży, na dodatek przywiązanym liną, nie można zapiąć ich do końca. Pozostaje więc dziura, przez którą może przejść każdy nieproszony gość żyjący na drzewie. Ten okaz almendrillo obfitował w wielkie mrówki ze złotymi pupami. Na szczęście żaden owad nie wykorzystał tej sposobności, czasami tylko słyszałam, jak drepczą po hamaku.
Jak się śpi, wisząc kilkadziesiąt metrów nad ziemią w boliwijskiej dżungli? Śpi się… I to było dla mnie zaskoczeniem, ponieważ myślałam, że nie zmrużę oka. Człowiek całkiem zapomina, że jest tak wysoko (poza momentami, gdy się wychyla). W nocy z ziemi dochodzą przeróżne dźwięki, bo dżungla żyje. Budziliśmy się więc kilkakrotnie, by nasłuchiwać, próbując odgadnąć, jakie to zwierzę tym razem. Najgłośniej było o świcie, dookoła trwała istna symfonia dźwięków.
Poranek przywitał nas piękną, tajemniczą mgłą. I moglibyśmy tak leżeć w hamakach w nieskończoność, nasłuchując dzikiej przyrody tonącej we mgle, gdyby nie… fizjologia. Niestety, zawsze kiedyś trzeba zejść na ziemię!