Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2015-02-01

Artykuł opublikowany w numerze 02.2015 na stronie nr. 12.

Tekst i zdjęcia: Kamila Kielar,

Opowieści zagrzebane w śniegu


Mało kto zyskał tyle na gorączce złota co Jack London. Bo w czasach największego w historii świata szaleństwa połączonego z chciwością i marzycielstwem sprytni doskonale wiedzieli, że to nie na kruszcu się zarabia. Z pełnymi kieszeniami zostawali więc hotelarze, właściciele saloonów i domów publicznych, a także prostytutki, oszuści i mordercy. I Sknerus McKwacz, rzecz jasna. Natomiast pisarz Jack London wygrał najwięcej – nieśmiertelność.

Ironia gorączki złota nad Klondike w samej końcówce XIX w. polegała na tym, że aby dostać się w okolice Dawson City, gdzie trójka pionierów dorobiła się – dosłownie – worków złota, trzeba było spędzić rok w drodze, a gdy większość już tam dotarła, gorączka stała się co najwyżej jedynie podwyższoną temperaturą. Wędrówka zajmowała tyle czasu z kilku powodów. Przede wszystkim wedle przepisów każdy musiał mieć ze sobą zapas jedzenia na rok. Co gorsza, te wszystkie pakunki trzeba było przetransportować kilkadziesiąt kilometrów przez góry i piekielnie strome podejścia – zimą, pomiędzy lawinami, raz za razem – bo nie dało się tony transportu (tyle wynosił średni ładunek na człowieka) przenieść na jeden raz.
Potem, po dotarciu do dróg wodnych, konieczne było zbudowanie lub ewentualnie kupienie łodzi. A rzeki wciąż były zamarznięte i kolejne miesiące oznaczały czekanie, aż lody puszczą. Gdy już nadeszła wiosna, przed marzycielami wciąż było kilkaset kilometrów przeprawy wodnej. Przybywali do Dawson City głównie po to, żeby się dowiedzieć, że przybyli za późno. Po zaledwie dwóch latach wydawało się, że wszystko, co miało zostać znalezione, już zostało wydobyte, że złoto się wyczerpało i trzeba szukać nowych żył. Migracja ruszyła więc w stronę alaskiego Nome, tysiące kilometrów na wschód.
Ale złoto zostało do dziś. Tak samo jak opowieści Jacka Londona, bo one wciąż żyją na kanadyjskim Jukonie. To, co w Europie jest legendą, tutaj jest codziennością.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

ZAKAZ ZATRZYMYWANIA

W tych warunkach niepotrzebny jest nawet stojak. Jednak najważniejsza zasada w zimowym „rowerowaniu” to: wciąż jechać. Wtedy nie ma powodów do narzekania na zimno.

JEJ WYSOKOŚĆ…

…to 5966 m n.p.m. Nieopodal rozlewisk jeziora Kluane, w parku narodowym o tej samej nazwie, wyrasta najwyższa góra Kanady, Mt. Logan.

POCZUĆ GORĄCZKĘ

Dawson to jedyne miasteczko na Jukonie, o które warto zahaczyć. Dzięki historycznym pozostałościom łatwo tu sobie wyobrazić dramatyczne wydarzenia z czasów gorączki złota.

 

JEST ZŁOTO, JEST IMPREZA

 

– To jak wygląda to miejsce, w którym robicie imprezę? – zapytałam. – Ciężko to opisać. To jednocześnie nasza kopalnia złota, scena na koncerty, skład zepsutych samochodów i miejsce na ognisko. Sama zobaczysz. – Wyobrazić sobie takie połączenie jest jeszcze trudniej, niż je opisać, ale Dave nie pominął żadnego aspektu tego miejsca, oddalonego jakieś 20 kilometrów od Dawson. Z jednej strony znajduje się charakterystyczna tarka do oddzielania złota, choć nietypowo ozdobiona światełkami bożonarodzeniowymi. Lekko na lewo jest ogromne ognisko zbudowane z palet, dookoła porzucono stare samochody, a nieco dalej w tyle jest scena, na której latem odbywają się minikoncerty ich przyjaciół.
Kopalnię otrzymali w spadku po śmierci kolegi, dziś robią użytek z tej szansy, szukając złota nawet w nocy podczas imprezy, choć zarzekają się, że robią to tylko dla zabawy. Powierzchnia długiej na dwa metry tarki pełna jest charakterystycznych wgłębień, w których 19 razy cięższy od wody metal ma pozostać po przepłukaniu kamieni i żwiru. Wielką hałdę ziemi, nagromadzoną za pomocą koparki, sukcesywnie (nie mylić z sukcesem) zmniejszają za pomocą łopat, wrzucając kolejne porcje ziemi, żwiru i kamieni na tarkę. Na jej początku znajduje się wylot pompy, która czerpie wodę z pobliskiej rzeki. Szczególną uwagę trzeba poświęcić dużym kamieniom i przeturlać je kilkukrotnie w strumieniu wody, bo drobinki złota często się do nich przyklejają. A potem trzeba jedynie z karbów i wgłębień tarki wygrzebać fortunę.
– Widzisz? Widzisz złoto? – Dave wskazuje palcem w oczko tarki. Ciemność nocy jest rozjaśniana przez księżyc i te absurdalne lampki świąteczne, które mogą równie dobrze rozświetlać mrok, co mamić wzrok. – Widzę… Nie widzę! Dave, co ty mi tu za kit wciskasz? – Czekaj. – Zdejmuje rękawiczkę i paznokciem dłubie w tarce, żeby po chwili pokazać mi już w świetle latarki drobinkę złota. – Tak się bogaci na Jukonie… – śmieje się – o jakieś kilka centów. – To co, dzielimy się zyskami? – pytam, no bo w końcu ja też pół wieczora machałam łopatą. Przecież nie będę harować za darmo, kurczę blade!

 

 

DLA CZEGO WARTO MARZNĄĆ

 

Larry za zyski ze swojej kopalni złota kupił hotel, restaurację, bar i 48 hektarów ziemi tuż nad brzegiem rzeki Jukon. W jego ogródku czeka na koniec zimy około dziesięciu maszyn, które mają opony wyższe niż ja, oczywiście poza tymi, które jeżdżą na gąsienicach. To pełne wyposażenie jednoosobowej kopalni. Spółki w złotym interesie rzadko kiedy się udają – o czym wiadomo jest dziś i było wiadomo podczas gorączki złota.
Natomiast całkiem nieźle układa się tu współpraca z mafią. Bo mafia handlująca złotem nikogo nie szantażuje, nie łamie kolan, nie wysyła listem odciętych palców, tylko po prostu płaci dużo więcej, niż stoi oficjalny kurs. Do oddalonych wsi, prywatnych poszukiwaczy czy większych kopalń przybywa w środku sezonu człowiek, którego nikt nie zna, który nie przedstawia się z nazwiska, a imię pewnie ma zmyślone. Nie rozdając wizytówek, proponuje biznes: świetną cenę za złoto, które nie zostało zgłoszone jako wydobyte. Choć jest taki obowiązek, w rzeczywistości szacuje się, że przynajmniej połowa znajdowanego na Jukonie kruszcu nie zostaje nigdy zadeklarowana. Nawet w praworządnej Kanadzie nie przepuszcza się takiej okazji do handlu, zresztą Jukon to wciąż – na szczęście – nieco osobny byt, rządzony jakby innymi prawami, na który nie tyle się patrzy przez palce, co raczej ignoruje.
Trudno się dziwić, że rząd w Ottawie ma większe sprawy na głowie niż Jukon, bo na terytorium półtorakrotnie większym od Polski żyje 35 tysięcy osób. To właśnie argument, dla którego warto tu przyjechać, nawet jeśli nie jest się wysłannikiem mafii. Bossom z wielkich amerykańskich miast nawet przez moment w głowie nie zaświta myśl, żeby samodzielnie udać się w dzicz, przecież od tego mają ludzi, którzy robią biznesy bez wręczania wizytówki. Ale którzy powiedzą prawdę, jeśli zaprosić ich do domu i spić lokalnym piwem o nazwie, nomen omen, Yukon Gold (sprzedawanym pod hasłem „piwo, dla którego warto marznąć”. To slogan reklamowy, z którym nie sposób się nie zgodzić).

 

KRAINA KRÓLOWEJ ŚNIEGU

Górskie granie parku Tombstone w północnym Jukonie są chyba najbardziej malowniczym elementem całego terytorium.

JAK ZAWIEJE, TO ZAMIECIE

Granica Jukonu i Terytoriów Północno-Zachodnich w górach Richardson. Czasami nawet z kanadyjską zimą można walczyć... zwykłą miotłą.

Z NURTEM PRZYGODY

Nie każda rzeka obfituje w złoto. Ale na Jukonie każda zawiera obietnicę przygody, jeśli tylko podążyć z jej nurtem. Na zdjęciu jeden z dopływów rzeki Jukon.

 

ZAGUBIONY PATROL

 

Legendarne u Jacka Londona były również kanadyjskie mrozy, takie, o których pisał, że gdy splunąć, to ślina zamarza, zanim dotrze na ziemię. Brzmi dobrze, ale temperatury tak skrajne występują ekstremalnie rzadko, choć na Jukonie minus 20 w październiku to norma, a w sąsiednich Terytoriach Północno-Zachodnich termometry przez kilka tygodni nie wychylają się powyżej minus 40 kresek.
Największe wrażenie jednak robią gwałtowne skoki temperatury, które północna Kanada zawdzięcza ciepłemu wiatrowi chinookowi. W przeciągu dnia zimą powietrze może ocieplić się o kilkadziesiąt stopni, nawet do odwilży. Kiedy jednak chinook minie, temperatura równie szybko spada. Doświadczyli tego uczestnicy „Zagubionego Patrolu”, którzy zanotowali spadek temperatury z minus 5 stopni Celsjusza do minus 45 w przeciągu zaledwie pięciu godzin.
Do lat 1920. pomiędzy Fort McPherson a Dawson na dystansie przekraczającym 500 km krążyły policyjne patrole psich zaprzęgów, wożące głównie pocztę. Zimą 1910/1911 jeden z patroli nie dotarł na miejsce, policjanci zgubili się w górach Richardson – to jedno z tych pasm, które nie jest wysokie, nie ma dramatycznych przełęczy i urwisk czy ostrych skalnych szczytów. I bez tego jednak góry są wyjątkowo wyniszczające i nierzadko śmiertelnie niebezpieczne.
Patrol nie odnalazł jednej z rzek, której bieg miał wyprowadzić ich bezpiecznie z gór. Gdy postanowili zawrócić, nie mieli już jedzenia, zabijali więc psy, po kolei, żeby wyżywić te pozostałe przy życiu oraz siebie. Żaden z czwórki uczestników jednak nie przeżył wyprawy. Dwaj dwudziestolatkowie nie mieli siły iść dalej, w dodatku zatruli się psimi wątrobami. Po śmierci jednego z nich drugi popełnił samobójstwo. Pozostała dwójka dowódców próbowała jeszcze dotrzeć do osady. Umarli przy ognisku, z głodu, zimna (temperatury tej zimy nierzadko osiągały minus 50 stopni), braku nadziei i skrajnego wyczerpania. Gdy znaleziono ich zaledwie 40 km od celu, Fortu McPherson, żaden z nich nie ważył więcej niż 45 kg.

 

 

POLKA MASZERKA

 

Ważny aspekt życia na Jukonie, symbolikę i prestiż stanowią psie zaprzęgi. Pośród wszystkich gwiazd lokalnego maszerstwa (od mushing – powożenie psim zaprzęgiem) ważne miejsce zajmowała Agata Franczak, Polka, która jeszcze jako dziecko powiedziała swojej mamie, że zamierza spędzić życie w głuszy. Z żelazną konsekwencją ludzi pasji zamieszkała w okolicach Dawson, stając się wśród lokalnej społeczności uznanym traperem i maszerem. Wzięła nawet udział w najtrudniejszym wyścigu psich zaprzęgów na świecie, Yukon Quest (alaskański Iditarod nie jest trudniejszy, jest po prostu bardziej znany).
W połowie mierzącej 1600 km trasy dopadło ją zwątpienie, straciła siły, psychicznie nie dawała rady, wyglądała jak wrak człowieka. W rankingu wyścigu spadła na ostatnią lokatę. A jednak w pewnym momencie się podniosła i wróciła do gry, jeśli takim lekkim określeniem można nazwać wyniszczający wyścig w ekstremalnych warunkach, po diabelnie trudnym terenie. Na metę dotarła jako 16. W czasie wyścigu mówiła, że nie szkodzi, że ma 50 lat, że będzie powodzić psim zaprzęgiem, bo nieważne, ile masz lat, jeśli jesteś zdrowy, to możesz osiągnąć wszystko. Agata umarła dwa lata później po przegranej walce z rakiem.

 

U TRAPERÓW

Rozrzucone gdzieniegdzie traperskie chaty na trasie Chilkoot zapewniają dach i schronienie przed zimnem. Przede wszystkim jednak gwarantują poprawę humoru wędrowcom, którzy nie są już skazani na „spanie z niedźwiedziem”.

BEAR GIRL

Autorka na historycznym Chilkoot Trail. Szlak jest popularny latem, ale to właśnie zimowe przejście pokazuje ogrom wysiłku, jaki w jego pokonanie musieli włożyć poszukiwacze złota ponad sto lat temu.

MIASTECZKO DAWSON

W czasach gorączki złota w tej dolinie żyło 40 tysięcy poszukiwaczy fortuny. Dziś w miasteczku, zwanym dumnie Dawson City, mieszka niespełna 2 tysiące osób.

 

ZAMROŻONE HISTORIE

 

– Tak, tak, oczywiście. A więc jeszcze raz: twierdzisz, że chcesz pojechać na pół roku na Jukon, żeby co robić? – pyta mnie celnik przy wjeździe. – Żeby jeździć na rowerze – tłumaczę po raz kolejny w miarę cierpliwie. – Tak, tak, oczywiście. Na rowerze zimą na Jukonie. Jasne. Zapraszam na przesłuchanie.
A jednak mnie wpuścili do Kanady, żebym mogła rowerem dojechać do Dawson czy Fortu McPherson, po ścieżkach poszukiwaczy złota, po trasach maszerów, przez mrozy i góry. Żeby spod śniegu odkopać opowieści i legendy, historie, które leżały tam przez długi czas.
I tak: Larry przez kilka dni, pomiędzy sprawdzaniem kolejnych zastawionych pułapek, snuje opowieści o swoich 47 latach traperstwa. Michelle Phillips, najbardziej znana kanadyjska maszerka, opowiada o dniach, gdy była przy umierającej Agacie. Dziennikarz Christopher Scott, stojąc na wzgórzach otaczających Dawson, doskonałym punkcie widokowym, wskazuje na miasteczko poniżej i podkreśla, że dziś mieszka tu 1,5 tysiąca osób, a w czasach gorączki w Klondike było ich 40 tysięcy. Co i tak było zaledwie jedną trzecią wszystkich śmiałków, bo reszta tu nigdy nie dotarła.
Terry zna mnóstwo i śmiesznych, i strasznych opowieści o niedźwiedziach, które dobrze się opowiada, jak już jest bezpiecznie. Kierowcy TIR-ów, z którymi zostaję uwięziona na sześć dni na arktycznej drodze Dempster Highway ze względu na krytyczne warunki pogodowe, dzielą się przygodami z jazdy ciężarówkami po trasach wyznaczanych jedynie na zimę, przez zamarznięte jeziora, rzeki i Ocean Arktyczny. Kevin Barr, polityk walczący o prawa Indian, przypomina o wstydliwych momentach historii Jukonu, gdy ludności rdzennej odbierano dzieci. Przymusowo wysyłano je do szkół kościelnych, gdzie musiały żyć aż do 16. urodzin, poddawane indoktrynacji i odciągane od własnych korzeni. Beverly Gray, największy autorytet krajów północnych w kwestii zielarstwa i botaniki, opowiada, które rośliny można jeść zimą i jak je znaleźć pod śniegiem oraz jak zrobić krakersy z kory sosny.
Na szczęście niskie temperatury konserwują i opowieści przetrwały w stanie nienaruszonym.