Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2015-03-01

Artykuł opublikowany w numerze 03.2015 na stronie nr. 14.

Tekst: Irena Łaszyn, Zdjęcia: Marcin Kin,

Wchodź zjeżdżaj i bądź szczęśliwy



Poznaj śmiałych

Młodzi pieją z zachwytu, starsi mówią: wariat. Przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie wbiega na ośmiotysięcznik, żeby z niego zjechać na nartach! Góra wymaga szacunku, trzeba ją zdobywać, celebrować każdy krok, a potem ostrożnie schodzić. Ale on woli rywalizację od sztuki cierpienia. Na wierzchołku przypina deski i gna w dół, ciesząc się z każdego skrętu. I pyta: po co się męczyć przez tydzień, skoro można to zrobić w 21 godzin?

Jesienią 2014 roku w bazie pod Manaslu było kilka ekip. Każda miała inny plan na atak szczytowy. Jedni chcieli po drodze zaliczać wszystkie obozy, inni zamierzali iść od razu do „dwójki” i „czwórki”, by stamtąd piąć się w górę. Andrzej Bargiel nie miał takich dylematów. Jego dewiza to: baza–szczyt–baza. Wbiec, zdobyć i zjechać z wierzchołka na sam dół, bez odpinania nart. Jak postanowił, tak zrobił. Z małą korektą.
– Najpiękniej było o wschodzie słońca, gdy szedłem z bratem – wspomina Andrzej. – Wspinaliśmy się ramię w ramię, praktycznie do „czwórki”. Ale potem Grzesiek zaczął opadać z sił, a ja musiałem zachować tempo. Wiedziałem, że brat da sobie radę, więc pognałem dalej. Na szczycie, czyli na wysokości 8156 metrów, stanąłem 25 września o godz. 12.06, po 14 godzinach i sześciu minutach od wyjścia z bazy. Otoczyły mnie chmury, byłem zupełnie sam. Spędziłem tam ok. 40 minut.
Grzesiek pierwszy mu pogratulował. „Wow, brawo bracie!” – powiedział, a on pożałował, że brat zawrócił i w tym najważniejszym momencie nie byli razem. Przecież to Grzesiek, ratownik TOPR i międzynarodowy przewodnik wysokogórski IVBV, wprowadzał go w górski świat.
Zjeżdżał uradowany. Niestety, nie poszło tak, jak planował. Na wysokości 6500 metrów n.p.m. zrobiło się niebezpiecznie, mgła ograniczała widoczność, a było dużo szczelin. Nie zawsze dawało się sunąć po drabinach ułożonych na niektórych z nich. Musiał narty odpiąć. Drogę między obozem drugim a pierwszym pokonał klasycznie, potem znowu przypiął deski.
W każdym razie całość, a więc baza–szczyt–baza, zajęła mu 21 godzin 14 minut. Pobił rekord ustanowiony w 2012 roku przez Niemca Benedikta Boehma. Tamtemu wejście na wierzchołek Manaslu i zjazd zabrały 23 godziny.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

KIERUNEK MANASLU

Andrzej Bargiel przed wyruszeniem na szczyt podczas projektu „Manaslu Ski Challenge” realizowanego w 2014 roku.

SKOK W BOK

Wyjście aklimatyzacyjne na dziewiczy siedmiotysięcznik przy okazji wyprawy na Manaslu.

HUSARZ NA STOKU

Słońce, piękne widoki, a narty jak skrzydła husarii!

 

ROZSTANIE ZE WSPINACZKĄ

 

To był jego drugi ośmiotysięcznik. Rok wcześniej, 2 października 2013 roku, zdobył Sziszapangmę Środkową (8013 m n.p.m.) na nartach i zjechał ze szczytu. Wszystkich tym wyczynem zadziwił, choć nie wszyscy zachwyt podzielali. „Pełen szacun!” – gratulowali jedni. „Wariat!” – odzywali się internetowi hejterzy. I pytali złośliwie: „Może następnym razem zjedziesz na misce albo tyłem?”.
– Ale po co schodzić, skoro można zjechać? – dziwi się Andrzej Bargiel. – Na dużych wysokościach nadmiar energii jest na wagę złota, warto się szybko poruszać. Takie zjazdy są więc bardziej naturalne niż schodzenie z góry w trudzie i znoju.
Czy są też bardziej bezpieczne? Andrzej twierdzi, że tak. Przynajmniej dla niego. Jest narciarzem wysokogórskim, trzykrotnym mistrzem Polski w skialpinizmie i trzecim w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. Ma też większą niż inni wydolność organizmu. Udowodnił to w 2010 roku, gdy wbiegł na Elbrus o pół godziny szybciej niż legendarny Denis Urubko i pobił tym samym rekord świata. To dlatego Artur Hajzer, twórca Polskiego Himalaizmu Zimowego, zaprosił go do swego programu.
Wiosną 2012 roku wziął udział w wyprawie na Manaslu po raz pierwszy. – Nie było tak, jak sobie wyobrażałem – wspomina. – Znalazłem się bowiem w grupie osób, które nie używały nart skiturowych, przegrywały z głębokim śniegiem i zmęczeniem. A ja w ogóle zmęczenia nie czułem. Czułem natomiast, że nie realizuję się tam sportowo. Na szczyt wyruszyłem samotnie, ale gdy dotarłem na wysokość 7600 metrów, kierownik ekspedycji, drogą radiową, kazał mi wracać. Zawróciłem bardzo niezadowolony, bo byłem w dobrej formie.
W tym samym roku było Lhotse (8516 m n.p.m.). I też nie wszedł na szczyt, jak planował. Pogoda się popsuła, wiatr kładł na kolana, inni himalaiści nakazywali ostrożność. A on jeszcze organizował akcję ratunkową, żeby pomóc jednemu z szerpów. Potem zjechał z obozu czwartego do bazy.
I już nie chciał się wspinać w ramach Polskiego Himalaizmu Zimowego. Nie widział w tym sensu. Odmówił udziału w wyprawie na Broad Peak, która – jak się potem okazało – zakończyła się tragiczną śmiercią dwóch Polaków. Miał własny pomysł na życie, bo inaczej „czytał” góry.

 

 

LEW NA SZCZYTACH

 

– Zrozumiałem, że muszę działać indywidualnie – tłumaczy. – Wymyśliłem Hic Sunt Leones, pięcioletni program, który ma na celu zjazdy z najwyższych szczytów Ziemi oraz udowodnienie, że narciarstwo możliwe jest nawet na dachu świata. W górach można się świetnie bawić – dowodzi. – To nie jest sport dla nadludzi.
Hic Sunt Leones (po łacinie dosłownie „Tu są lwy”) oznacza obszary nieznane, białe plamy na mapach. Bargiel mówi, że zamierza w te nieznane rewiry wkraczać, a przy okazji odczarowywać stereotyp himalaisty męczennika.
Na Sziszapangmę, podobnie jak rok później na Manaslu, wybrali się w czwórkę. Oprócz Andrzeja i jego brata Grzegorza był Dariusz Załuski, filmowiec i himalaista, m.in. dwukrotny zdobywca Mount Everestu i K2, oraz Marcin Kin, zakopiański fotograf i freerider. Na szczyt miał iść z Grześkiem i Darkiem. Ale pech gonił pecha. Najpierw, na lodowcu, pod Grzegorzem załamał się lód, wpadł do lodowatej wody. Strasznie się przeziębił i osłabł. Musiał zawrócić. Wcześniej zawrócił Darek. Andrzej został sam. Ruszył w górę. W „trójce”, na wysokości 7500 metrów n.p.m., spotkał Hiszpanów. Narzekali na warunki, mówili, że rezygnują z ataku. Szerpowie, którzy z nimi byli, radzili to samo. Ale on poszedł. – Było ciężko – przyznaje. – Bardzo wiało, a ja brnąłem po pas w śniegu. Czasami musiałem poruszać się na czworakach, by utrzymać się na jego powierzchni. W pewnym momencie, tuż obok, zeszła samoistnie lawina.
Cztery razy szukał właściwej drogi na szczyt. Stromo, wietrznie, niebezpiecznie. I jeszcze ten mokry śnieg. W końcu poszedł dookoła po stromych skałach. Dotarł na sam wierzchołek i natychmiast zapadł się po pas w śniegowej brei. – Osiągnąłem szczyt po 28 godzinach od wyjścia z bazy – opowiada. – Wiało niemiłosiernie, ale bardzo się cieszyłem. A reszta ekipy, tam niżej, cieszyła się razem ze mną.
Potem zapiął narty i ruszył w dół. Tak był zmęczony, że początkowo co kilka minut robił przerwy. Musiał bardzo uważać na śnieg i szczeliny. – Zdarzało się, że podcinałem lawinki, które jak potoki płynęły wokół mnie – tłumaczy. – Ale narty pomagały też przed takimi niespodziankami uciekać.
Zjazd z wierzchołka do bazy trwał godzinę i 20 minut. Andrzej Bargiel był pierwszym Polakiem, który tego dokonał. Kiedyś próbował Jerzy Kukuczka, ale wielki himalaista nie był wielkim narciarzem i nie pokonał na deskach całej trasy, odpinał je po drodze, a nawet zrobił przerwę na nocleg. Hajzer, który był wtedy z nim na Sziszapangmie, schodził niewiele wolniej, niż Kukuczka jechał.

 

ODBIÓR NAGRODY

Wspina się, aby zjeżdżać, bo właśnie zjazd jest dla niego główną atrakcją i nagrodą.

PO REKORD

Atak szczytowy na Manaslu, zakończony sukcesem po 14 godzinach i 7 minutach od wyjścia z bazy. Razem ze zjazdem – 21 godzin i 14 minut, o prawie dwie godziny szybciej niż poprzedni rekord himalaisty z Niemiec.

KTO MOŻE, TEN MOŻE

Powrót z wysokości 8156 m n.p.m. „Narciarstwo możliwe jest nawet na dachu świata, to nie jest sport dla nadludzi” – twierdzi Andrzej Bargiel. „Można się w ten sposób świetnie bawić”.

 

TWARDE GENY

 

Skąd w nim, dziś 27-letnim mężczyźnie, taka nieprawdopodobna wydolność? Dlaczego jedni wspinają się na szczyt przez tydzień, a jemu wystarczy kilkanaście godzin?
– Gdy ktoś nocuje na wysokości 5-6 tys. metrów albo spędza tam dużo czasu, słabnie – uważa. – Tam się organizm nie regeneruje, zmęczenie narasta. Dlatego ja wolę szybko wejść i szybko zjechać w dół. Niejako oszukuję tę wysokość. A sam zjazd daje dużo radości. Bo przecież chodzi o to, żeby z tego, co się robi, czerpać przyjemność. Powtarza, że wspina się, żeby zjechać, a nie po to, żeby jedynie zdobyć szczyt. Ten zjazd jest nagrodą.
Skąd pomysł na sport w takim wydaniu? To nie pojawiło się nagle. Dochodził do tego stopniowo. Jest człowiekiem gór, wychował się w Beskidach, od dziewięciu lat mieszka i trenuje w Zakopanem. W domu było ich jedenaścioro, rodzice mieli małe gospodarstwo, od małego był więc twardy. A poza tym energia go rozsadzała i – tak jak starszy brat Grzegorz – marzył, że zostanie sportowcem. Pierwsze narty sam sobie zorganizował, poświęcając paletki do ping-ponga i scyzoryk. Miał wtedy dziewięć lat. Gdy miał siedemnaście, Grzegorz zabrał go na foki. Foki to specjalne pasy mocowane pod nartą, umożliwiające podchodzenie pod strome stoki. Bystry był, więc po paru dniach wystartował w pierwszych zawodach, a w 2008 roku został mistrzem Polski w skialpinizmie.
Ale geny to nie wszystko, zawsze dużo trenował. Zdarzało się, że kończył trening o trzeciej nad ranem albo trzy razy pod rząd wbiegał na Kasprowy. Nic samo nie przychodzi, mistrzostwo wymaga potu i krwi. Wymaga też pieniędzy, a on ich wtedy nie miał. W pewnym momencie musiał nawet z marzeń zrezygnować. Ale na jego drodze pojawił się Artur Hajzer, zabrał go na Elbrus. Okazało się, że Bargiel dobrze sobie radzi na dużych wysokościach. I tak się zaczęło.
Twardość przydaje się w każdych warunkach. Taki przykład: w drodze na Sziszapangmę miał wypadek. Gdy przeskakiwał przez lodowcowy potok, kijek zaklinował się między skałami. Na tyle mocno, że „zatrzymał” jego rękę.
– Upadłem na plecak, a mój bark wyskoczył ze stawu – relacjonuje. – Ból był okropny, ale jeszcze gorsza była świadomość, że do najbliższego szpitala jest 40 kilometrów. To oznaczało koniec wyprawy. Błyskawicznie podłożyłem więc kijek pod pachę, zdrową ręką złapałem za tę uszkodzoną, zgiętą w ramieniu. Szarpnąłem w dół, rotując na zewnątrz. Po kosmicznym wręcz bólu odczułem niesamowitą ulgę.
Szedł wtedy sam, reszta zespołu była wyżej. Zastanawiał się, czy w ogóle im o tym powiedzieć. Przecież i tak by poszedł w górę, a potem by z niej zjechał.

 

SILNA GRUPA

Uczestnicy wypraw na Sziszapangmę (2013 r.) i Manaslu (2014 r.), u góry od lewej Andrzej Bargiel, Grzegorz Bargiel – brat, u dołu Marcin Kin – fotograf, Dariusz Załuski – operator kamery.

CIĄG DALSZY NASTĄPI

Koniec wyprawy i powrót do Katmandu. Ale nie koniec pięcioletniego programu Hic Sunt Leones („Tu są lwy”). O jego bohaterze usłyszymy jeszcze nie raz.

KUCHARZ RENZZI I PRZYCHYLNOŚĆ BOGÓW

 

Na pytanie, czy bardziej czuje się himalaistą, czy narciarzem, odpowiada: narciarzem. Ale zanim to powie, przez chwilę się waha. Bo to, co robi, nie znaczy przecież, że nie czuje pokory, czy szacunku do gór. Że nie ma w nim romantyzmu cechującego zwłaszcza himalaistów starszego pokolenia. To nie tak. We wrześniu 2013 roku, przed Sziszapangmą, miał trochę czasu na rozmyślania. To wtedy zamieścił na blogu słowa: „Dla mnie góry są jak drzwi do jakiejś tajemnicy, lubię w nich być. Dają mi wolność”.
Czy Himalaje są dla każdego? Właściwie tak. Przecież nie trzeba się wspinać na ośmiotysięczniki ani zjeżdżać z nich na nartach, żeby się nacieszyć pięknem tego świata. Wystarczy stanąć u stóp szczytów albo wybrać się na trekking pod Manaslu. Tam nie ma jeszcze masowej turystyki, wydaje się, że czas stanął. Dojeżdżasz do Arughat Bazar, idziesz pieszo doliną rzeki Buri Gandaki, mijasz wioski, które zamieszkują Magarowie, Gurungowie, Bhotiyowie…
Himalaje to także ludzie. Dla Andrzeja najważniejszym tam człowiekiem jest kucharz Renzzi, ojciec piątki dzieci, który traktował go jak własnego syna i już podczas wyprawy na Lhotse nad nim czuwał. A potem, przed każdym atakiem szczytowym, odbywała się pudża, hinduistyczny rytuał, który miał wyjednać przychylność bogów.
– Marcin Kin opowiadał, że Renzzi bardzo przeżywał moje próby – mówi Andrzej. – Rozwieszał w odpowiednim momencie flagi modlitewne na górze obok bazy, a gdy już dowiedział się o sukcesie, to śpiewał i tańczył…
Co teraz? W lutym Japonia, wyspa Hokkaido i jeżdżenie w… puchu. Podobno śnieg jest tam najlżejszy na świecie. Wiosną ma być Alaska i McKinley. Latem chyba Śnieżna Pantera, z pięcioma siedmiotysięcznikami. Zamierza na wszystkie wejść i ze wszystkich zjechać, a trasę baza–szczyt–baza każdorazowo pokonać w czasie mniejszym niż 24 godziny. Wciąż chce być lepszy od Urubki. Rosjaninowi zdobycie pięciu siedmiotysięczników zajęło 42 dni.
A potem może Lhotse i Mount Everest? Jazda bez użycia tlenu. Duże wyzwanie i duża radość.