Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2015-03-01

Artykuł opublikowany w numerze 03.2015 na stronie nr. 26.

Tekst i zdjęcia: Marek Dzierżęga,

Pożegnanie z dżunglą


Ten kraj wzbudza zainteresowanie tylko wtedy, kiedy stanowi arenę rozgrywającej się tragedii. Tak było przed kilkunastu laty, gdy trwała tam brutalna wojna domowa. Tak jest i dzisiaj w związku z epidemią eboli. Tymczasem Liberia to niezwykłe miejsce, warte zainteresowania niekoniecznie z powodu dotykających ją nieszczęść.

Jest jednym z niewielu już obszarów Afryki Zachodniej, którego znaczną część pokrywa las tropikalny. Jest też państwem różnorodnym pod względem etnicznym, założonym przez wyzwolonych niewolników amerykańskich, których potomkowie, wraz z szesnastu plemionami autochtonicznymi, tworzą jeden naród. Jest wreszcie krajem o wyjątkowej historii, na kartach której zapisany jest również i polski epizod.
Spędziłem tam łącznie ponad trzynaście miesięcy, ale dopiero ostatnia wyprawa, w trakcie której przemierzyłem kilkaset kilometrów ścieżkami dżungli, pozwoliła mi na dopełnienie obrazu Liberii.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

PO PACHY W RYŻU

Rolnicy z plemienia Mandingo na poletku ryżowym w północnej części regionu Lofa. Gdzieniegdzie widać też krzewy manioku, który jest podstawowym jedzeniem Liberyjczyków, bo ryż jest tutaj rarytasem.

PROMO-TRATWA

Przeprawa promowa na jednej z wielu tutejszych rzek. Prymitywne tratwy przeciągane są między brzegami niekiedy przy pomocy lian.

LEŚNY CHODNIK

„Małpie mosty”, powietrzne kładki uplecione z lokalnych materiałów budowlanych i rozpięte pomiędzy koronami drzew są starym i bardzo praktycznym wynalazkiem. Służą mieszkańcom dżungli od pokoleń.

 

KOLONIŚCI W KRAINIE BAŚNI

 

Kiedy w latach 1930. polscy osadnicy z Ligi Morskiej i Kolonialnej, wśród których znalazł się pisarz Kamil Giżycki, zakładali tutaj swoje plantacje, otaczała ich kraina dziewicza. Koncesje, które otrzymali w rejonie miejscowości Salala za rzeką Niafo, 100 km na północ od Monrowii, były najbardziej wysuniętymi przyczółkami cywilizowanego człowieka. Państwo, zwane wówczas przez niektórych Wolną Republiką Murzyńską, nie uległo dominacji mocarstw kolonialnych, a oddziaływanie rządu na tereny w głębi kraju było nieduże. Afroamerykanie nie umieli rozwinąć gospodarki, a wobec braku sięgającego w interior systemu szkolnictwa tamtejsza wielowiekowa tradycja i kultura pozostawały nietknięte.
Kamil Giżycki i jego kompani, nie mając wielkiego doświadczenia w dziedzinie upraw tropikalnych, byli prawdziwymi pionierami. Dla jednych z nich Liberia stanowiła nadzieję na zyskowny interes, dla innych była spełnieniem marzeń, wielką przygodą. Ale Polacy działali tu zaledwie kilka lat i musieli odejść w atmosferze oskarżeń o zbrojenie tubylców i próby podporządkowania sobie Liberii. Giżycki pozostał najdłużej. Z powodzeniem prowadził plantacje, co przerwała II wojna światowa, której wybuch zastał go w Polsce. W wydanych po niej „Opowieściach z puszczy liberyjskiej” wspominał ten kraj z rozrzewnieniem jako „krainę baśni”.
Na terenach zajmowanych niegdyś przez Polaków od lat gospodarzy Salim. Jest on synem Liberyjki oraz imigranta z Libanu, który w latach 1950. nabył zarastające plantacje od rządu. Zniknęła już dziewicza dżungla okalająca niegdyś pola. Tutejsi ludzie, choć żyją jeszcze dawnymi obyczajami, snując też opowieści o Polakach, mocno się zmienili. Nie polują z włóczniami, ubierają się w t-shirty i chętnie zakładają czapeczki baseballowe. I narzekają na Salima, że mało płaci. A on ledwie wiąże koniec z końcem. Najpierw przeszedł batalię sądową z rządem, który próbował odebrać mu odziedziczone po ojcu plantacje. Kiedy biznes zaczął przynosić zyski, przyszła wojna. Partyzanci walczącego z Taylorem (prezydent i dyktator, 1997-2003) ugrupowania LURD (The Liberians United for Reconciliation and Democracy) splądrowali plantację, a Salima pobili do nieprzytomności.

 

TROCHĘ MAŁO, BĘDZIE WIĘCEJ

Poszukiwanie złota jest tutaj jednym z głównych zajęć młodych mężczyzn. Na tej łopacie nie ma prawie nic, ale jak się uzbiera, to będzie można kupić wymarzony motor.

GOSPODARKA RATUNKOWA

Cenne mahoniowe drewno pojedzie do jednego z punktów skupu, na którym rękę trzymają Chińczycy. To oni właśnie, spłacając wierzycieli Liberii, uzyskali dostęp do bogactw tutejszych lasów.

PRAWO DŻUNGLI

Najgroźniejszym przeciwnikiem myśliwych jest lampart, ale jak widać, nie zawsze jest szybszy i sprytniejszy od człowieka.

 

MAŁPIE MOSTY I MARZENIE O EUROPIE

 

Kiedy w 2006 roku odwiedziłem Liberię pierwszy raz, nocami płonęły po wioskach ogniska i światła naftowych lamp. Ogniki i cienie pełzające po ścianach glinianych chat podkreślały prehistoryczny obraz afrykańskiej wsi. Dzisiaj coraz dalej w głąb dżungli docierają tanie chińskie latarki świecące chłodnym ledowym światłem. Szukając Liberii sprzed lat, wszedłem więc w sam środek zachodnio-liberyjskiej dżungli, gdzie wielka rzeka Lofa dzieli dwa regiony Gbarpolu i Lofa oraz ziemie dwu plemion Belle i Loma.
Wynajmując przewodników na kilkunastokilometrowe odcinki łączące poszczególne wioski, dotarłem do miejscowości Sasasu, co zajęło mi pięć dni. Wędrowałem labiryntem ścieżek, a przez liczne rzeki przeprawiałem się dłubankami lub służącymi za promy tratwami ciągniętymi wzdłuż przerzuconych lian. Charakterystyczne były „małpie mosty” – czasami prymitywne, przypominające poplątane gałęzie, innym razem konstrukcje zapierające dech w piersiach. Blisko stumetrowe giganty rozpięte pomiędzy koronami drzew służą leśnym ludziom od zamierzchłych czasów. Ale żeby je zobaczyć, trzeba zejść z bitych dróg.
Odcinek łączący Belle Fassama z Sasasu przebyłem w towarzystwie Kafu, trzydziestolatka z ludu Belle, który poznawał te szlaki jeszcze jako dzieciak, służąc w armii Charlesa Tylora. Wtedy z karabinem na ramieniu przewędrował do samej stolicy, wycofując się ze swoim oddziałem przed LURD, w którym służyli podobni mu nieletni nieszczęśnicy. Teraz ma kilkuletniego syna i marzy, żeby z pracy w jednej z dzikich kopalń złota, jakich wiele w puszczy, zaoszczędzić na podróż do Europy. – Nie dla siebie, dla syna, bo w Afryce nie ma przyszłości – podkreśla.
Odkąd w dżungli pojawiły się chińskie radia na baterie, a w większych osadach na jej obrzeżach generatory prądu i telewizory, coraz więcej Liberyjczyków odkrywa swoją biedę i marzy o lepszym świecie. Kiedy opowiadałem, że nie interesuje mnie złoto ani diamenty, na twarzach moich rozmówców malowało się niedowierzanie. Wykorzystanie potencjału turystycznego, jaki kryje ten kraj, podobnie jak zrozumienie celu mojej podróży, lokowało się poza wyobraźnią tubylców. Gdybym szukał bogactw, byłbym wiarygodny i logiczny, opowiadając zaś, że podróżuję dla poznania świata, że podziwiam las, że interesują mnie zwyczaje – byłem nierozumiany.

 

ABSOLWENTKA

Dziewczyna z plemienia Kpelle po opuszczeniu „szkoły leśnej”, gdzie młodzi ludzie przechodzą kilkumiesięczny proces wtajemniczenia, pozwalający stać się dojrzałymi członkami puszczańskiej wspólnoty.

DARZ BÓR

Młody Liberyjczyk dumnie prezentuje blizny wycięte na piersi. Ten tatuaż świadczy o tym, że po przejściu leśnej inicjacji jego posiadacz należy już do stowarzyszenia Poro, gromadzącego w swych szeregach myśliwych.

KI DIABEŁ?

Diabeł wschodniej Afryki. Bohater wielu obrzędów plemion Liberii, Sierra Leone, Wybrzeża Kości Słoniowej i Gwinei. Pojawia się podczas ślubów, pogrzebów oraz innych ceremonii, jak ta, kiedy mężczyźni opuszczają „leśną szkołę”.

 

POLOWANIE NA WSZYSTKO

 

Wioska Sasasu, nazywana tu miasteczkiem, liczyła nie więcej niż trzydzieści kwadratowych chatek z gliny pokrytych strzechą. Centralne miejsce stanowił palaver house – sporych rozmiarów zadaszenie wsparte na drewnianych palach, czyli dom obrad i spotkań mieszkańców. Na skraju stał okrągły budynek należący do Zo, kapłana stowarzyszenia mężczyzn Poro. Dalej, skrępowana łańcuchem zamkniętym na kłódkę, znajdowała się ręczna pompa wodna, jedyne urządzenie pochodzące z cywilizacji białego człowieka – rzecz tutaj bezcenna i pieczołowicie chroniona. Wioska otoczona była pierścieniem poletek wyrwanych z gąszczu maczetą i ogniem. Dalej, na dziesiątki kilometrów rozciągał się las tropikalny.
Puszcza jest spichlerzem i magazynem, a z drugiej strony udręką i przeszkodą. Gdyby tutejsi mieli możliwość, zamieniliby ją w najlepszym przypadku w pola uprawne. W najgorszym – przeoraliby w poszukiwaniu złota i diamentów. Zmartwieniem większości Liberyjczyków jest wyżywienie rodziny, a nie kondycja lasu. – Ta ziemia kryje bogactwa, ale my nie mamy jak do nich dotrzeć. Potrzebujemy maszyn – powtarzał Kafu.
Najwięcej drzewa w Liberii pozyskują Chińczycy. Na podstawie umów z rządem uzyskali dostęp do bogactw kraju, w zamian spłacając długi Liberii. Budują też drogi, ale zanim dotrą do najodleglejszych zakątków, już teraz dostarczają Liberyjczykom piły mechaniczne, którymi ci wycinają co cenniejsze gatunki drzew, aby następnie, nieraz dziesiątki kilometrów, taszczyć dwumetrowe kłody do punktów skupu. Zaiste, nie ma w nich nic z Na’vi, pięknych dzieci natury z filmu „Avatar”…
Młodzi mężczyźni myślą o wypłukiwaniu złota na brzegach rzek, a ich marzeniem jest motocykl, lecz wielu zajmuje się jeszcze myślistwem. Widziałem, jak moi przewodnicy pod wpływem trzasku łamanych w pobliżu gałęzi zamieniali się w drapieżnych myśliwych. Polują na wszystko, od wiewiórki ziemnej po bawoły, nazywane tu leśnymi krowami. Używają wnyków, ale również prostych jednorurek na śrut. Każdy nabój do nich to niebagatelny tu wydatek jednego dolara amerykańskiego.
Zanim wszedłem w puszczę, na kilka dni zatrzymałem się w Bopolu, które jest bramą do ciągnącego się 200 km na północ lasu tropikalnego. Sporo czasu spędzałem tu na głównym placu, będącym skrzyżowaniem dróg, targowiskiem, miejscem odjazdu motocykli-taksówek i jadłodajnią. W cieniu drzewa mango, przy wybudowanym przez ONZ posterunku policji, kobiety sprzedawały bushmeat z ryżem – ulubione danie Liberyjczyków. Codziennie dopytywałem, co znajduje się w garnku, a kobiety, tłumacząc mi, z jakiego zwierzęcia jest potrawa, posiłkowały się plakatem WWF „Zwierzęta chronione w Liberii”, zawieszonym na ścianie posterunku. W garnku najczęściej znajdowały swój koniec małpy, antylopy i jelenie. Zdarza się też spotkać na targowiskach mięso rzadkich już słoni leśnych.
Myślistwo, choć coraz mniej intratne, jest zajęciem przynoszącym uznanie i szacunek. Może dlatego, że nadal jest niebezpieczne. – Nigdy nie wiesz, na co się natkniesz. Czy rozpoznasz, czyje ślepia goreją w zaroślach – mówi Kafu, który sam jest myśliwym. – Jeśli będzie jeleń – będziesz świętować. Jeśli leśna krowa – będziesz w tarapatach. Bestia, zanim wyda z siebie ostatnie tchnienie, niechybnie zdoła cię zmiażdżyć. A czymże jest krowa przy lamparcie!

 

MIESZKANIE NA POLANIE

Wioska w dżungli na kawałku tropikalnego gruntu, wyrwanego z gąszczu maczetą i ogniem.

TĘDY DO STOLICY

Malowniczy koniec dnia na trasie z Bopolu, głównego miasta regionu Gbarpolu, do Monrowii. Takie drogi w tym biednym kraju to norma.

ANIMIŚCI POSTĘPOWI

 

Mówiąc o spotkaniu z leśnymi gigantami, Kafu odruchowo przyciskał do piersi zawieszone na szyi zawiniątko, jakby to w nim kryła się moc dająca siłę do ich pokonania. To talizmany podarowane przez Zo – kapłana Poro, znawcę świata tajemnego oraz pośrednika między światem ludzi i duchów. Bo większość myśliwych należy do stowarzyszenia Poro. Przez ramiona Kafu i jego muskularną pierś, niczym drobne korale zawieszone na szyi i spięte na plecach, biegły do lędźwi dwa rzędy blizn. Ślady po nacięciach stanowiących znak rozpoznawczy członków Poro.
Za wioską Sasasu, w tajemnej części dżungli leży wydzielone plecionym ogrodzeniem miejsce zwane przez tubylców leśną szkołą, do której wejścia bronią symbole zrozumiałe tylko dla ludzi lasu. Po przejściu szkoły człowiek staje się istotą pełnowartościową, niejako nabywając duszę. Tam znajduje się świat duchów i pradawnych animistycznych zwyczajów. Biada temu, kto nieproszony wejdzie w jej progi. Pobyt w szkole trwa zazwyczaj kilka miesięcy, a wyjście z niej jest świętem dla całej okolicy, w lesie słychać śpiew i odgłosy bębnów. Oprócz męskiego Poro jest też stowarzyszenie żeńskie Sande.
Wśród plemion Liberii, w szczególności zamieszkujących wnętrze kraju, stowarzyszenia stanowią centrum życia społecznego. Obok tych głównych istnieją też splecione z nimi stowarzyszenia ludzi zwierząt: ludzi krokodyli, ludzi bawołów i najpowszechniejsze ludzi węży. Związana jest z nimi wiara w zdolność przemieniania się ich uczestników w zwierzę patrona. W przeszłości funkcjonowały też „elitarne” i krwiożercze stowarzyszenia ludzi lampartów, które wymagały ofiary z człowieka. Dopełnieniem ofiary był akt kanibalizmu – zwierzę przecież poluje, aby jeść. Były one mocno zwalczane przez rząd i od dłuższego czasu nie słychać o ich działalności. Ale w dalszym ciągu zdarzają się zabójstwa związane z rytuałem gboyo opartym na wierzeniu, że użycie mikstury zawierającej fragmenty ludzkiego ciała przyczynia się do osiągnięcia sukcesu. Nie wykluczone więc, że stowarzyszenia te w konspiracji funkcjonują nadal.
Jak to wszystko pogodzić z faktem, że mieszkańcy Liberii w większości są chrześcijanami, a na skraju prawie każdej wioski stoi większa chata, która jest kościołem? Wydaje się, że oba te światy, egzystujące równolegle, są tu potrzebne. Poro łączy tubylców z przedchrześcijańskim światem przodków. Chrześcijaństwo zaś oznacza dla Liberyjczyków postęp i cywilizację, za którą tak tęsknią. Niestety, jest to postęp na chińską nieekologiczną modłę, więc prawdopodobnie prowadzący do zguby Liberii jako „krainy baśni”.