Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2015-03-01

Artykuł opublikowany w numerze 03.2015 na stronie nr. 38.

Tekst: Tomasz Jakubiec,

Kajakowe Kolorado


Wielki Kanion Kolorado to jeden z najbardziej rozpoznawalnych cudów natury. Na obszarze zbliżonym do powierzchni Polski rozciągają się setki kilometrów fantazyjnie wyżłobionych przez wiatr i wodę wąwozów, dolin i uskoków. Jednak to, co widać z góry, jest ułamkiem tego, co można zobaczyć, schodząc w głąb. Nam jako nielicznym dane było to ujrzeć. Jako pierwsza polska wyprawa w kajakach i na pontonach pokonaliśmy każdy kilometr rzeki Kolorado płynącej przez Wielki Kanion.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Kolorado, przebijając się przez Wielki Kanion na odcinku 450 km, tworzy ponad sto uskoków, zwanych rapidami. Kilkanaście z nich jest bardzo niebezpiecznych, a bystrze Lava Falls uważane jest za najtrudniejszy rapid Ameryki Północnej. Wszystkie są wyzwaniem nawet dla doświadczonych kajakarzy górskich. Chętnych do zmierzenia się z nimi są setki tysięcy. Jednak dostęp do środka i spływu rzeką jest ściśle reglamentowany przez władze parku narodowego. Co roku wydają pozwolenie tylko dla 25 tysięcy osób. I ani jednej więcej.

 

CZERWONA GROTA

W gigantycznej skalnej Redwall Covern uczestnicy spływu ustawili się w nazwę swojego klubu – „Bystrze”.

19 LAT W KOLEJCE

 

Pierwsza próba pokonania Wielkiego Kanionu przez polskich kajakarzy miała miejsce w 1980 roku. Członkowie słynnej wyprawy Canoandes (późniejsi zdobywcy najgłębszego kanionu świata Colca w Peru i 12 innych dziewiczych rzek od Meksyku do Ziemi Ognistej) nie mieli pozwolenia. Spłynęli górny odcinek rzeki poza jurysdykcją parku i ruszyli dalej zdobywać sławę i miano współczesnych konkwistadorów.

Po raz drugi polscy kajakarze próbowali w 1994 roku. Kolejna grupa z krakowskiego klubu „Bystrze” AGH dotarła nad krawędź kanionu z kajakami na dachu samochodu. Również bez pozwolenia. Byłem członkiem tej wyprawy. Liczyliśmy na swój spryt i umiejętności pokonywania przeszkód wyćwiczone w ciężkich realiach schyłkowego komunizmu. Niestety, konfrontacja z niewzruszoną i niezwykle praktyczną w egzekwowaniu przepisów administracją parku odwiodła nas od próby płynięcia bez pozwolenia. Podobnie jak nasi poprzednicy musieliśmy zadowolić się pokonaniem odcinków rzeki poza granicami parku. Poczuliśmy jednak przedsmak tego, czego nie dane nam było przeżyć, i postanowiliśmy nie odpuścić. Po powrocie do kraju niektórzy z nas zapisali się do długiej kolejki pragnących samodzielnie zorganizować spływ tą niepowtarzalną rzeką. Z szacowanych początkowo 5 lat zrobiło się 19.

Niektórzy z nas z czasem zapomnieli o kolejce. Realizowaliśmy kolejne cele i wyzwania. Ale mieliśmy w swoim gronie upartego górala. Krzysiek Potaczek, zwany Sabałą, zawziął się i przez wszystkie lata pilnował spraw kolejkowych. Dzięki jego wytrwałości i pod jego kierownictwem w sierpniu 2013 roku znów stanęliśmy nad krawędzią kanionu.

 

OSIĄGNĄĆ DNO

Po wielu latach starań polscy kajakarze wreszcie na dnie Wielkiego Kanionu! Na pozwolenie od władz parku narodowego czekali prawie dwie dekady.

MARMUROWY KANION

Wbrew nazwie ściany Marble Canyon zbudowane są z czerwonego piaskowca.

Z FINEZJĄ PRZEZ USKOK

Spływ rzeką to nie tylko bajkowe widoki. To również twarda walka z dzikim żywiołem podczas pokonywania uskoków, zwanych rapidami. Ponton prowadzi Finezja, czyli Marek Śpitalniak.

 

Na odcinku 450 km do rzeki prowadzą trzy drogi. Pierwsza do miejsca wyładunku sprzętu Lees Ferry, druga na 362. km rzeki i ostatnia na początku jeziora Mead, gdzie planowaliśmy zakończyć spływ. Przed nami było nie lada wyzwanie. Nie da się upchać do kajaków wszystkich niezbędnych i wymaganych przez przepisy rzeczy na 18 dni dla 16 osób. Musieliśmy zabrać ze sobą pontony i to był największy problem. Na kajakach potrafimy pływać, robimy to od lat na rzekach znacznie trudniejszych od Kolorado. Z pontonami sterowanymi dwoma długimi wiosłami, obciążonymi prawie toną sprzętu i żywności, nie mieliśmy do tej pory do czynienia. A musieliśmy przeprowadzić je bezpiecznie przez dziesiątki bystrzy. Wywrotka i utrata ładunku równała się konieczności ewakuacji. Dlatego do udziału w wyprawie zaprosiliśmy dwoje doświadczonych boatmanów – Mike’a i Chris. Mieli nas nauczyć przeprowadzenia pozostałych pontonów.

Efekty niezwykle restrykcyjnych przepisów chroniących to miejsce przed ingerencją człowieka obserwowaliśmy z podziwem, zatrzymując się podczas spływu. Po poprzednikach zostawały tylko ślady stóp na piasku. Żadnych śmieci, miejsc po ogniskach, resztek żywności, smrodu po krzakach. Był to efekt żelaznej zasady – zabierać ze sobą absolutnie wszystko, co się przywiozło. Temu podporządkowany był niezwykle praktyczny system przewozu żywności, wyposażenie kuchni i kilkanaście brązowych skrzynek po amunicji, w których lądowały efekty przemiany materii neutralizowane przez środki chemiczne. To działało.

 

W PONTONIE NIE UTONIE

Te łodzie były bardzo ważne, bo mieściły wszystko, co niezbędne do przeżycia na rzece przez 18 dni.

CHWILA PRAWDY

Każdy długo analizował, czy jest gotowy do zmierzenia się z największym wyzwaniem na Kolorado – rapidem Lava Falls.

W TRZEWIACH ZIEMI

Schodząc w głąb Blacktail Canyon, można oglądać niewystępujące nigdzie indziej formacje skalne – świadków formowania skorupy ziemskiej.

 

CUDÓW WIELKICH KANION

 

Ruszyliśmy pamiętnego dla nas 7 sierpnia. Początkowe kilometry prowadziły przez Merble Canion. Wysokie, pionowe, wyślizgane przez wiatr i wodę ściany ciągnęły się kilometrami. Czerwony piaskowiec kontrastował z błękitem nieba. Rzeka, jakby dostosowując się do bajkowych widoków, na początkowych kilometrach nie nastręczała większych problemów. Dała powoli oswajać się ze swoim ogromem. Mieliśmy dużo miejsca do manewrowania, ale nurt, przyspieszający na spadkach i rapidach, wymagał wcześniejszego reagowania i sporej siły. Trochę minęło, zanim przestawiliśmy się na potrzeby tego giganta.

Dzień zaczynaliśmy około 6. Szybkie śniadanie przygotowywały kolejne czteroosobowe wachty. Zwijanie namiotów i kuchni zajmowało do 2 godzin. Na wodzie spędzaliśmy kilka następnych. W połowie planowanego na dany dzień odcinka zatrzymywaliśmy się na krótki postój z lekkim posiłkiem. Plan płynięcia był precyzyjnie przygotowany, aby móc obejrzeć jak najwięcej wartych tego miejsc. Bardzo pomogła nam mieszkająca w Arizonie Polka Slawa Nicholson. Zakochana w Wielkim Kanionie zwiedziła go podczas wieloletnich wędrówek wzdłuż i wszerz. Dzięki jej cennym radom nie ominęliśmy nieświadomie wielu prawdziwych perełek. Po południu docieraliśmy do biwaku. Tam szybkie rozbijanie obozowiska i wypad do ciekawych miejsc w pobliżu. Po powrocie wachta szykowała główny posiłek.

Pomysłowość natury była równie wielka jak miejsce, w którym się znajdowaliśmy. Zachwyciła nas gigantyczna grota Redwall Cover wyżłobiona przez wodę i wiatr w czerwonej piaskowej skale. Mogła pomieścić ludność małego miasteczka. W kanionie Havasu brodziliśmy w turkusowej, ciepłej wodzie płynącej kaskadami jego dnem. Kanion Deer Creek oferował kąpiel u podnóża 50-metrowego wodospadu z krystalicznie czystą wodą i wycieczkę do misternie wypłukanego kanionu powyżej niego. Z góry rozpościerał się widok na najwęższy odcinek Kolorado, którym wcześniej płynęliśmy.

W Matkatamiba przeciskaliśmy się wąskim kanionem, którego dnem płynął niepozorny strumyk. Ściany przypominały mi ludzika z reklamy Michelina. Zwiedzaliśmy również rozległe doliny, które kończyły się wąskimi zaciskami wymagającymi dalszego wspinania z odpowiednim sprzętem. Czasami nasza drużyna komandosów, spragniona dodatkowych wrażeń, zapuszczała się w te trudno dostępne miejsca. W mojej pamięci na zawsze pozostanie zapierający dech widok z wysokiej ściany, na którą wdrapaliśmy się z mozołem, żeby dotrzeć do spichlerzy Indian Anasazi sprzed prawie 3 tysięcy lat. U naszych stóp meandrowała rzeka. Gdyby nie wysokie, czerwone ściany kanionu, można by rzec: prawie jak nasz poczciwy Dunajec w przełomie!

 

ŁUKI NA RAPIDZIE

Granite Rapid pokonuje Łuki, czyli Łukasz Pająk.

BYSTRZAKI

Uczestnicy spływu – członkowie krakowskiego klubu „Bystrze”.

POGROMCY LAVY

Pokonanie najtrudniejszego rapidu Ameryki Północnej, Lava Falls, jest wyzwaniem dla najlepszych. Niezbędne jest szczęście i właściwa ocena swoich umiejętności.

 

BYSTRZE NA RAPIDACH

 

Trudności zaczęły się po pięciu dniach, poniżej połączenia z Little Colorado, dopływem niosącym ogromne ilości piasku barwiącego piękną szmaragdową wodę na kolor kawy z mlekiem. Mniej więcej na tej wysokości wpłynęliśmy we właściwy (geologicznie) Wielki Kanion. Na przywitanie zmierzyliśmy się z kilkoma poważniejszymi bystrzami huczącymi już z dala kotłującą się na spadkach wodą. Mike ocenił zbliżające się rapidy na tyle poważnie, że zarządził szkolenie z podnoszenia wywróconego pontonu. Nie jest łatwo odwrócić takiego kolosa. Dobrze, że nie musieliśmy w praktyce sprawdzać kilku sposobów, jakie pokazał nam „na sucho”. Nasi prowadzący pontony okazali się urodzonymi boatmanami – Finezja, Stefan i Smoku przeprowadzili „rafty” bez pudła przez najtrudniejsze bystrza.

Pierwszym rapidem z serii powyżej 7. stopnia trudności (na Kolorado stosowana jest 10-stopniowa skala) był Granite. Zanim zmierzyliśmy siły z tą przeszkodą, mieliśmy możliwość podejrzenia, jak radzi sobie z nią mijający nas spływ. Na 10 pontonów 3 miały wywrotkę, a większość spore problemy z utrzymaniem kierunku płynięcia. Rzeka obracała je we wszystkie strony, zalewała falami, przechylała niebezpiecznie na boki. Na duchu podniósł nas trochę Łuki, który spłynął dwukrotnie bystrze, za drugim razem wykonując niesamowity lot kajakiem, wybity w powietrze przez pędzącą falę. Na drugi dzień mocno spięci ruszyliśmy i my. Poszło gładko, choć bez piruetów się nie obeszło.

Tego dnia czekały nas jeszcze dwa miejsca z górnej półki. Co prawda na Hermicie zaliczyliśmy „kabinę kajakarza”, ale była to jedyna na całym spływie i choć dla przyzwoitości wypadało ją zaliczyć. Pozostali przeszli bezbłędnie, mimo że musieli przebijać się przez największe w kanionie fale dochodzące do 5 m. Ostatni tego dnia, trudny Cristal nie wzbudził większych emocji, wręcz sprowokował niektórych do przechodzenia przez sam środek olbrzymiej, zawijającej się nieregularnie fali.

Dla wszystkich największym wyzwaniem był ostatni na naszej drodze rapid Lava Falls. Już z daleka słychać było, że się do niego zbliżamy. Nawet otoczenie złośliwie potęgowało i tak już duże napięcie. Wkoło sterczały czarne, ponure skały wulkaniczne. Wszyscy długo wpatrywali się w kipiącą w dole masę wody. Każdy indywidualnie ważył w sobie decyzję, czy i jak płynąć. Ostatecznie na taniec z rzeką zdecydowali się Łuki, Sablik i Krzysiurek. Pontoniarze nie mieli wyboru. Ich ważących setki kilogramów pontonów nie dało by się obnieść. Wszystkich, w ogromnym napięciu, obserwowali ustawieni na asekuracji. Po kolei maleńkie sylwetki kajakarzy wypływały zza zakrętu, zbliżały się do spadku i wpadały w kipiel. Niknęli w kakaowej wodzie, wyskakiwali czasami dużo dalej, gdzie znowu zalewały ich masy wody. Łuki, najlepszy z nas, musiał ratować się eskimoską. Sabałę kilka razy wywróciło, przyparło do ogromnej skały na końcu bystrza, ale tak jak pozostałych łaskawie wypuściło ze swoich objęć.

Jako pierwszy z pontonów popłynął Mike. Przeszedł bez większych problemów, mimo że dwa razy całkowicie przykryły go olbrzymie fale. Stefana największa fala groźnie obróciła, przyparła do głazu, ale bez konsekwencji. Finezja przeszedł wzorowo, Smoka trochę zniosło na bok, poszarpało na koniec i puściło. Godnie wieczorem uczciliśmy szczęśliwe pokonanie największego problemu na rzece.

Kilka dni później żegnaliśmy się z amerykańskimi przyjaciółmi w Pearce Ferry. Część z nas poleciała do Waszyngtonu odwiedzić starych bystrzaków – po legendarnej wyprawie kajakowej Canoandes zamieszkali w Stanach Zjednoczonych. Jeden z nich, Piotr Chmieliński, pierwszy zdobywca Amazonki, organizuje od ponad 20 lat spotkania polskich kajakarzy na płynącym niedaleko Potomaku. Nie mogliśmy nie skorzystać z okazji.