Aby poznać kraj, trzeba przejść go pieszo. Z tego założenia wyszedłem, udając się do Iranu. Plan był zwodniczo prosty: przejść na własnych nogach ponad 2300 kilometrów przez pustynne góry Zagros, po drodze szukając ludzi, dla których ten nieprzyjazny region, na przekór wszystkiemu, jest miejscem życia.
Zagros to potężny łańcuch górski ciągnący się przez cały zachodni Iran, od granicy z Turcją po Ocean Indyjski. Od europejskich Alp po pakistańskie Karakorum na przestrzeni tysięcy kilometrów nie ma większego wypiętrzenia skorupy ziemskiej. Przez stulecia góry te były historyczną barierą, dzielącą Persję i Mezopotamię. To tu mają swoje źródła rzeki zasilające w wodę żyzne doliny obecnego Iraku.
Znaczna część Zagrosu na zdjęciach satelitarnych wygląda jednak na ziemię jałową. To setki kilometrów pustkowi. Kamienista gleba utrzymuje jedynie najbardziej wytrzymałe gatunki nielicznych roślin i zwierząt. A jednak to surowe miejsce jest domem dla wielu ludzi. Kim są i jak potrafią przetrwać w tych warunkach? Postanowiłem znaleźć odpowiedź na to pytanie. Moim zamiarem było spięcie podczas pieszej wędrówki dwóch przeciwległych krańców Zagrosu. Od północnych wyżyn, sąsiadujących z Turcją i Armenią, po wybrzeże Oceanu Indyjskiego. Planowałem iść z niewielkim bagażem, zdany na siłę własnych nóg.
Dostępny PDF
POGAWĘDKA Z AZERAMI
– Odkuda ty? – Iz Polszy. – Tak może wyglądać początek rozmowy w hotelu w Tabriz, stolicy irańskiego Azerbejdżanu. Leżącą na północy kraju prowincję zamieszkują nie Persowie, ale Azerowie. Od setek lat te narody żyją jednak wspólnie, będąc jednym z wielu elementów etnicznej układanki w tym kraju. Mężczyzna, którego spotkałem pierwszego wieczoru, przyjechał tu do rodziny z terenu dawnego Związku Radzieckiego, stąd bez problemu porozumiewaliśmy się po rosyjsku. Na ulicach słyszy się mowę azerską i turecką. Perski, oficjalny język Iranu, jest rzadki. Dobrze pokazuje to, jak różnorodny jest to kraj: dla połowy jego mieszkańców lokalne języki – kurdyjski, bachtiari, luri, beludżi, turecki, arabski – są tymi, których używają na co dzień.
Tabriz to początek mojej drogi. 2 października, nad ranem, staję przed Błękitnym Meczetem, w historycznym centrum miasta. Odwracam się i ruszam na południe. Od tej chwili zamierzam przemieszczać się wyłącznie pieszo. Już pierwsze godziny po opuszczeniu miasta pokazują, z jak nieprzyjaznym środowiskiem przyjdzie mi się mierzyć. Gdy kończą się zabudowania, wyrastają przede mną wyschnięte wzgórza o barwie piasku. W promieniu wielu kilometrów ani śladu człowieka. Ziemia jest sucha jak pieprz, w 30-stopniowym upale cały zapas wody wsiąka we mnie jak w gąbkę. Spragniony rozglądam się po okolicy, ale wśród pustych dolin brak choćby odrobiny zieleni, wskazującej na obecność wilgoci. „Gdy chodzi o przetrwanie na pustyni, brak życia mówi więcej niż jego obfitość” – dźwięczą mi w głowie słowa z „Diuny” Franka Herberta. Gdy po całym dniu wędrówki docieram do pierwszej wsi, siadam wyczerpany przed meczetem i długo piję. Irańskie świątynie nie raz będą mnie ratować. Jak każe tradycja, przy prawie każdej znajduje się miejsce do rytualnej ablucji.
A jednak Zagros tylko na pierwszy rzut oka wydaje się kompletną pustynią. Czasem godzinami idę przez jałowe okolice, by niespodziewanie otworzyła się przede mną tętniąca życiem zielona dolina. Wypływająca spomiędzy skał woda zamienia kamienistą glebę w sady i pola. Wzdłuż strumieni ciągną się zabudowania, między domami rosną daktylowce, na łagodnych, południowych zboczach uprawia się winorośl. Wielopokoleniowe rodziny żyją w skromnych, schludnych domach, budowanych z suszonych na słońcu cegieł. Pokryte glinianym tynkiem wtapiają się w krajobraz. Mieszkańcy nie spodziewają się wędrowca, ale kilka słów wystarczy, by przyjęli mnie pod swój dach i opowiedzieli o sobie nad szklankami czarnej, słodkiej herbaty, którą częstuje się tu każdego i zawsze.
PÓŁNOC–POŁUDNIE
Bachtiarski pasterz doglądający zwierząt w trakcie corocznej jesiennej migracji z gór na południe kraju.
Na poprzednim zdjęciu: typowy krajobraz północno-zachodniego Iranu.
TRANSGRANICZNY WYPAS
Kurdyjscy pasterze wypasający owce na granicy z Irakiem.
W GOŚCINIE U KURDÓW
– Przyjdź do nas do domu – mówi Rokszan, którą poznałem na drodze zaledwie trzy minuty temu. Patrzę z niedowierzaniem w duże, ciemne oczy kurdyjskiej dziewczyny. W Iranie zaproszenie przez kobietę samotnego mężczyzny pod swój dach może dziwić i przez chwilę jestem bardziej zaskoczony niż ona, gdy mnie zobaczyła. – Nie chcę Wam robić kłopotu… – mówię, na co ona kręci zdecydowanie głową.
Przez cztery dni szedłem sam przez pustynne góry. Moją jedyną nawigacją był kompas i sowieckie mapy wojskowe sprzed lat. Rzeźba terenu szybko przestała zgadzać się z tym, co widziałem na arkuszu, napotkani ludzie nie potrafili powiedzieć, jak nazywa się miejsce, w którym byliśmy. Pokonując dziennie mniej niż 20 kilometrów w linii prostej, wspinałem się na wzgórza i kluczyłem między dolinami, by ostatecznie wyjść na szosę o dwa dni marszu na zachód od planowanego celu.
Góry zmuszają do pokory i zastanowienia nad sobą. Gdy po kilku dniach samotności głodny i zmęczony wędruję przez wieś, na darmo wyglądam sklepu. Przychodzi mi wtedy do głowy, jak śmieszne jest moje położenie. Niosę ze sobą lekkie ubrania, śpiwór, aparat i zwitek pieniędzy, wszystko to, co w polskich górach uznałbym za niezbędne. Tu jednak nie ma to znaczenia, skoro nie kupię jedzenia. Patrzę na domy, które mijam – budowane z gliny, otoczone murkami z nieobrobionego kamienia – i wiem, że tu i teraz ich mieszkańcy są dużo bogatsi ode mnie. Mają niewiele, ale dokładnie to, co potrzebne: jedzenie, dach nad głową i miejsce do odpoczynku, których mi brakuje. Dziesiątkom ludzi takich jak Rokszan, jej siostry i rodzice zawdzięczam posiłek, ciepło i niezakłócony sen. Dla nich przybycie obcego jest z kolei oknem na świat – podczas kolacji padają pytania o moją rodzinę i życie w Polsce. Na takie spotkania schodzi się często dalsza rodzina i sąsiedzi.
MIGRACJA BACHTIARÓW
Po miesiącu wędrówki docieram w centralny Zagros. Jest już listopad, trzy– i czterotysięczne szczyty wznoszą się ku niebu postrzępionymi graniami, które pokrywa śnieg. Noce stają się zimne. Za dnia wędruję długimi na dziesiątki kilometrów dolinami, po zmroku opatulam się we wszystko, co mam. Masyw, przez który idę, to Kuh-Dena, najwyższy punkt na mapie mojej wędrówki. Tylko w tym jednym paśmie istnieje około 40 szczytów wyższych niż 4000 metrów n.p.m. To również miejsce zamieszkiwane przez irańskich nomadów.
Środkowy Zagros jest ojczyzną Bachtiarów, pasterskiego narodu, zamieszkującego trudno dostępne i odizolowane masywy. Odległe o dziesiątki kilometrów od miast i głównych dróg, te góry są domem dla ludzi prowadzących koczowniczy tryb życia. Sezon letni bachtiarskie rodziny spędzają w wysoko położonych dolinach, opiekując się stadami liczącymi setki owiec i kóz. Mieszkają w namiotach, rozbitych zazwyczaj w pobliżu wody. Każdego dnia mężczyźni i starsi chłopcy wyganiają zwierzęta, którym udaje się odnajdywać pożywienie nawet tu, na tej mało żyznej ziemi.
Docieram do końca długiej doliny. Wieczór jest chłodny i zastanawiam się, czy uda mi się przejść na drugą stronę łańcucha górskiego, który wyrasta przede mną. Nagle zza zakrętu wyłania się młody mężczyzna prowadzący dziesiątki owiec. Łapię za aparat i biegnę za nim, gdy widzę pozostałych członków rodziny. Wszyscy skupiają się wokół stada i zaczynają ładować zwierzęta na ciężarówki. Mam szczęście, trafiłem na doroczną migrację Bachtiarów, którzy wraz z nadejściem mrozów wyruszają kilkaset kilometrów na południe, w pobliże Zatoki Perskiej, aby przeczekać zimę w ciepłej okolicy. Dawniej wędrowaliby pieszo lub na wielbłądach, wiodąc swoje stada za sobą, a dobytek wioząc w jukach, na grzbietach zwierząt. Dziś malownicze karawany zostały zastąpione samochodami dostawczymi i ciężarówkami, które skróciły tę drogę do 1-2 dni.
Obok ciężarówek leży już góra bagażu, namioty, koce, ubrania, naczynia – wszystko, co potrzebne pasterskiej rodzinie do przeżycia. Przy bagażach czekają kobiety. Ich codzienna praca to opieka nad domem i tak jest też podczas migracji. Gdy ich mężowie i bracia zganiają z gór zwierzęta, one pakują cały dobytek. Choć tradycja jest wciąż żywa, coraz mniej Bachtiarów podejmuje doroczne wędrówki, wybierając osiadłe życie. Coraz rzadziej widuje się irańskich nomadów w ich drodze.
HANDEL NA WYSOKIM POZIOMIE
Góry Zagros to oprócz olbrzymich przestrzeni także miasta pełne pamiątek perskiej kultury. Na zdjęciu 700-letni bazar w Tabriz, w północnym Iranie.
TAK WPŁYWA RZEKA
Tam gdzie jest woda, pojawia się też życie. Dolina rzeki Beszar, wypływającej z najwyższych pasm Zagrosu w południowej prowincji Iranu Kohgiluyeh-o Buyer Ahmand.
NIE TAK BLISKI WSCHÓD
– My, Lurowie, jesteśmy w prostej linii potomkami Ariów – nie bez dumy powiedział Hosein. Nie mam zamiaru tłumaczyć mu, że niemal wszyscy Irańczycy są potomkami starożytnego ludu, jaki przywędrował tu z Azji Centralnej. Na wieść o cudzoziemcu, który zatrzymał się na noc w domu pod przełęczą Baba Hasan, pod jednym dachem zjawiło się ośmiu nieoczekiwanych gości. Hosein, miejscowy geodeta, jest jednym z nich i nieźle mówi po angielsku.
Iran, postrzegany często przez pryzmat międzynarodowej polityki, wydaje się krajem zamkniętym, niemal wrogim Zachodowi. Zaskakujące, jak często przekonywałem się o fałszywości tego poglądu. Wielu młodych Irańczyków uczy się angielskiego, ciekawi są tego, co dzieje się poza ich krajem. Telewizja satelitarna, choć potępiana przez władze, jest wszechobecna. Ludzie, których spotykam, śledzą na bieżąco wydarzenia na świecie. Ze wstydem stwierdzam, że o irańskiej rzeczywistości wiem dużo mniej niż oni o europejskiej.
Dzień po spotkaniu z Hoseinem, na górskiej drodze koło miasta Jasudż, mijam miejscowego nauczyciela. Nadżid, widząc mnie na poboczu, zaprasza do szkoły i oprowadza po budynku. Zaglądam do jednej z klas, gdzie uczennice szykują się do egzaminu dojrzałości, studiując klasycznych pisarzy perskich i… angielskich. Tak, choć oba kraje zerwały stosunki dyplomatyczne kilka lat temu, uczniom tutejszych szkół nie są obce dzieła Szekspira. I znów to poczucie asymetrii, i myśl, jak niewiele wiemy o tym kraju, który leży przecież parę godzin lotu z Europy.
15 grudnia, 76 dni po opuszczeniu Tabrizu, wyłania się przede mną pas ostrych, poszarpanych skał. Droga omija je szerokim łukiem, by po drugiej stronie wejść pomiędzy zabudowania dużego miasta. Niecierpliwie idę między domami, mijam kolejne ulice i o zachodzie słońca dostrzegam przed sobą pas wody. Chwilę później staję nad brzegiem, patrząc na Ocean Indyjski.
Nie ma we mnie euforii. Chociaż przeszedłem jedną z najtrudniejszych dróg życia, czuję tylko ulgę, że się udało. Siadając na brzegu, wracam myślą do tych, których spotkałem w tej drodze. Jadąc do Iranu, wyobrażałem sobie wędrówkę przez pustkowia. Niespodziewanie pustkowia te okazały się pełne ludzi. A spotkania i rozmowy z nimi pokazały mi nieznany wcześniej kraj: różnorodny i niejednoznaczny, gdzie przed gościem otwierają się tysiące drzwi, a przybycie obcego traktowane jest jak święto.