Do Szwajcarii nie pojechałem założyć konta w banku ani po nowy zegarek. Ser i czekoladę kupowałem w skromnych ilościach, bo niewielka porcja kosztowała tyle, co niezły obiad w polskiej restauracji. Nawet góry nie były tym razem w centrum mojego zainteresowania. Po co więc pojechałem? Po kawałki desek i ścian…
Pierwszym przystankiem była Lucerna, miasto, którego położenia można naprawdę pozazdrościć. To miejsce wybrał sam Pan Bóg, wysyłając do mieszkańców biednej, rybackiej wioski anioła na świetlistym obłoku, żeby wskazał im miejsce, w którym mają wybudować kaplicę ku czci św. Mikołaja, który jest patronem m. in. właśnie rybaków. Ów plan okazał się strzałem w dziesiątkę. Goethe, wspiąwszy się na jedną z okolicznych gór, napisał po wiekach: „Dookoła wspaniałość świata”. Zresztą nie tylko Pan Bóg miał dobre oko, Wilhelm Tell również – to właśnie niedaleko stąd zastrzelił z kuszy habsburskiego zarządcę. Wagner z kolei pracował tu nad swoimi operami i często gościł Nietzschego. Do „miasta światła” z dalekiej Ameryki zawitał nawet Mark Twain.
Dostępny PDF
WALECZNE SERCE
Lucerna usadowiła się u podnóża góry Pilatus, po obu stronach rzeki Reuss, wypływającej z Jeziora Czterech Kantonów. Leży zatem w sercu kraju i jest tym sercem dosłownie, bo właśnie w tym regionie, przeszło siedemset lat temu, trzy kantony podpisały pakt o utworzeniu konfederacji (od jednego z nich, Schwyz, nazwę pożyczył sobie cały kraj). Jednak nie tylko malowniczość położenia była kapitałem, którym miasto skutecznie obracało. Ważna była też jego strategiczność. Odkąd w XIII wieku poprowadzono przez Przełęcz św. Gotharda bity szlak, łączący północ Europy z południem, Lucerna zaczęła się bogacić dzięki wędrującym tędy pielgrzymom i kupcom.
Najstarszy z istniejących do dziś mostów, będących częścią owego szlaku, opowiada historię grodu umieszczonymi na nim malowidłami. Niestety część czternastowiecznej drewnianej konstrukcji spłonęła w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku – ogień wdarł się na Kappellbrücke z przycumowanej do niego łódki. Dziś starannie odrestaurowany most może być czytany dosłownie od deski do deski. Przeszło sto scen opowiada o patronach miasta, Świętych Legerze i Maurycym, oraz jego odważnych mieszkańcach. I nie są to bynajmniej czcze przechwałki, podkolorowane na ich zlecenie.
Świadczy o tym również najsmutniejszy kamień na świecie, jak nazwał wykutego w skale lwa wspomniany Mark Twain. Lew, zaprojektowany przez Thorwaldsena (tego od księcia Poniatowskiego i Kopernika w Warszawie), kona przebity włócznią. Bo pomnik upamiętnia szwajcarskich żołnierzy, którzy polegli, broniąc francuskiego króla Ludwika XVI przed rewolucjonistami. Dlatego nad głową cierpiącego lwa wyryto napis „Helvetiorum Fidei ac Virtuti” (Szwajcarskiej wierności i odwadze). Zresztą ową wierność i odwagę do dziś doceniają papieże (Lucerna to ostoja katolicyzmu w protestanckiej Szwajcarii) i swoich gwardzistów rekrutują właśnie w tym kraju.
WIERNY JAK SZWAJCAR
Konający lew przebity włócznią – smutny, przejmujący pomnik poświęcony „Szwajcarskiej wierności i odwadze”, znajdujący się w Lucernie.
BENEDYKTYŃSKA PRACA
Fragment późnobarokowego wnętrza katedry św. Gawła w opactwie St. Gallen. W 747 roku powstał tu Klasztor Benedyktynów, którzy stworzyli podwaliny pod słynne w średniowieczu duchowe centrum chrześcijaństwa. Tutejsza biblioteka do dziś posiada jeden z najbogatszych i najstarszych księgozbiorów na świecie.
MURALE
Ściany starych mieszczańskich kamienic w Lucernie, bogato zdobione malowidłami i freskami.
ŚRODA POPIELCOWA NA MOŚCIE
Mieszkańcy Lucerny dbają o podarunki, które dostali od Pana Boga. Świadczy o tym choćby niezwykła czystość wody w rzece, jaką udaje się im utrzymać. Innym dowodem na to są ściany kamienic pełne kolorowych fresków, tych starych, i tych nowszych. Czyż można w sposób bardziej widoczny wyrazić radość z powodu tego, gdzie się mieszka?!
Te bogato zdobione domy zamożnych mieszczan mają tu jednak swoją drugą szalę, która stara się zachować równowagę między tym, co doczesne, a tym, co będzie potem. To malunki na Moście Młyńskim, zwanym też Plewnym, bo kiedyś wrzucano stąd do wody roślinne odpady. To prawdziwy taniec śmierci… Ponad sześćdziesiąt obrazów Caspara Meglingera, powstałych na drewnianych deskach w pierwszej połowie siedemnastego wieku, jest jak nieustanna Środa Popielcowa, przypominająca przechodniom o ulotności tego świata. I mimo tego, że on przeminie, nie należy zapominać, że nasze uczynki są skrupulatnie notowane, a w odpowiednim czasie będą podliczone. Dlatego kościotrupy otaczają nadętych pychą wielmożów i skąpe kobiety, strzelają z łuku do tłustych mnichów i przygrywają na harfie zakonnicom. Gdzie jak gdzie, ale w mieście bogaczy i hazardzistów takie rekolekcje są ciągle przydatne. Bo przecież w Szwajcarii nawet bieda wygląda bogato…
Pamiętam, że będąc w drodze na szczyt Säntis, najwyższy w masywie Alpstein, wyczytałem, że przejeżdżam właśnie przez najbiedniejszy region kraju. Zacząłem się więc intensywnie rozglądać na lewo i prawo, wyglądając „biedy”. Może chodzi o to, że po drodze mijam pasterzy i pasterki prowadzących na łąki stada krów? Może oznaką biedy jest tu noszenie nie garnituru, ale spodni na szelkach oraz długich sukien i koronkowych bluzek, zamiast garsonek i butów na wysokim obcasie? Może to, że zamiast laptotów noszą pięknie zdobione, drewniane wiadra na mleko, a pasterze, zamiast złotych zegarków na przegubach, mają złoty kwiatek w uchu?
Rzeczywiście czas tutaj nie płynął tak szybko, jak w Lucernie, gdzie jeden z zegarów posiada nawet przywilej wybijania godzin z minutowym wyprzedzeniem. W krainie szwajcarskiej „biedy” żyje się blisko natury, a czas mierzy się wschodem i zachodem słońca.
W SANATORIUM DLA DUSZY
Malowaną Szwajcarię zastałem też w Sankt Gallen, którego nazwa pochodzi od imienia irlandzkiego mnicha, św. Galla, który na początku VII wieku założył tu swoją pustelnię. Z czasem rozrosła się ona do rozmiarów wielkiego opactwa. Wielkiego nie tylko z powodu rozmiarów, ale i kulturowego znaczenia dla ówczesnego chrześcijańskiego świata. Świadczyć o tym może choćby przyklasztorna biblioteka, podobnie jak kościół przebudowana w stylu późnego baroku. Czyli mnóstwo zdobień, mnóstwo fruwających między półkami aniołków, każdy centymetr sufitu zamalowany freskami. Jednak dzięki stojącym na owych półkach księgom oraz proporcjom sali nie czujemy, żeby coś nas rozpraszało, bo to one skupiają uwagę.
Wśród 170 tysięcy dzieł jest tu ponad dwa tysiące manuskryptów, z których czterysta ma co najmniej tysiąc lat. Kunsztownie zdobione stronice opowiadają nie tylko o świętych czasach i ich bohaterach, pełne są także porad prawnych czy medycznych, można wraz z nimi podążać ścieżkami literatury i muzyki. W galleńskim „sanatorium dla duszy”, jak określa bibliotekę grecki napis nad wejściem, wiedziano też, że i innych trzeba rozumieć – największe freski opisują spotkania ekumeniczne wczesnego kościoła.
Muzykujący w pobliżu uliczny grajek, stojący pod starą kamienicą z kolorowymi wykuszami, musiał raptem przerwać swój koncert i spakować jednoosobową orkiestrę. Nie miał pozwolenia. Gdyby żył nie na początku trzeciego tysiąclecia, ale pod koniec pierwszego, ostrzegłaby go pewnie Święta Wiborada, która w swojej wizji ujrzała zbliżające się do opactwa i miasta oddziały węgierskich najeźdźców. Mieszkańcy i mnisi ze swoimi skarbami zdążyli się ewakuować, dzielna kobieta postanowiła jednak zostać na miejscu dłużej i, niestety, została przez okupanta zabita.
Grajek potulnie wykonał polecenie, bo taką wizję porządku mają dziś miejscy rajcy. Teraz tylko cisza, od czasu do czasu przerywana dzwonkiem roweru, który można wypożyczyć, żeby poruszać się po starówce. Co ciekawe, rowery są też pomalowane – można sobie wybrać ten z czerwonymi oponami albo zielony czy niebieski; siodełka też do wyboru i koloru – w kwiatki żółte albo różowe, w pasy albo esy floresy. Największe pole do malarskiego popisu dały jednak ramy i błotniki, na których wyrosły prawdziwe ogrody! Jednak wielka uczta dla oczu dopiero mnie czekała.
PĘDZĄCY PRZEZ WIEKI
Jeden ze średniowiecznych fresków w malutkim (3 tys. mieszkańców), baśniowym miasteczku Stein am Rhein, przedstawiający pędzący powóz. Tutaj czas zatrzymał się w miejscu, a najstarsze dekoracje opisujące dawne życie mają prawie pół tysiąca lat.
TE WYKUSZE MAJĄ DUSZE
Kolorowe fasady kamieniczek z pięknymi, sędziwymi wykuszami na starym mieście w Stein am Rhein.
PELIKANEM BĄDŹ!
Ptak karmiący młode własną krwią to pelikan, będący w średniowieczu symbolem ofiary i poświęcenia. Ten umoralniający fresk widnieje na jednym z zabytkowych domów w Stein am Rhein.
GALERIA POD NIEBEM
Gdybym miał nakręcić filmową baśń o dzielnych książętach i urokliwych księżniczkach, to nie budowałbym scenografii, tylko od razu pojechał do Stein am Rhein, bo tam gotowe dekoracje już stoją. I to od średniowiecza. To prawdziwa, mieszczańska galeria pod gołym niebem. Fasady domów z pruskiego muru są bogato zdobione malowidłami, z których najstarsze mają blisko pięćset lat. Czego my tu nie mamy! Są sceny z życia miasteczka, takie, które opisują mieszkańców i ich profesje – jakby ówczesne reklamy, z tą jednak różnicą, że po zapoznaniu się z malunkiem ma się ochotę patrzeć nań dalej. Są historie z morałem, jest antyk, jest miłość i pożądanie, jest frywolność.
Anioł sąsiaduje tu z bykiem, pelikan, karmiący potomstwo własną krwią, z myśliwym polującym na dzika, a nad skrzętnie odzianą niewiastą z książką w dłoni stoi ta, która nie ma na sobie żadnego przyodziewku. Jest też filozof Diogenes, który poucza z beczki Aleksandra Wielkiego, a nieco dalej dwaj mężczyźni taszczą na kiju olbrzymią kiść fioletowych winogron. Ich głowy odwracają się w naszym kierunku tylko na chwilę, bo błysk w oczach sugeruje, że biesiada, na którą się pewnie spieszą, raczej nie będzie miała intelektualnej natury (przy tutejszym klasztorze można do dziś podziwiać olbrzymią drewnianą prasę do produkcji wina). Ja jednak owego dnia nigdzie się nie spieszyłem, więc stałem tam dalej i upajałem się ich widokiem…