Jednym z ostatnich miejsc prawie wolnych od turystów jest w Indiach region Ladakhu – trudno dostępny, klimatycznie kapryśny i przez połowę roku odcięty od świata. Do podróży po nim wybrałem środek lokomocji dający szansę na niezależność i będący zarazem legendą motoryzacji. Mało seksowny, hałaśliwy i niedoskonały technicznie. Dla jednych archaiczny, dla innych jednak kultowy. Motocykl Royal Enfield. W sam raz na himalajskie wertepy.
Razem z moją partnerką Dorotą wyruszyliśmy z Manali objuczeni bagażami jak uchodźcy, a nie turyści. Nasz RE Bullet Electra w kolorze zielony metalic ledwie ciągnął w górę, kiedy pokonywaliśmy pierwszą przeszkodę – przełęcz Rohtang (3878 m n.p.m.). Kolejne przełęcze: Baralacha La (4891 m), Nakeela Pass (4739 m) i pierwszy na trasie „pięciotysięcznik”, czyli przełęcz Lachalung La (5100 m), starały się wykończyć motocykl do reszty. Lecz ten nie poddawał się i mozolnie piął się w górę. Wtedy z wdzięczności nadaliśmy mu imię… Zielony Osiołek.
Dostępny PDF
I CO JA ROBIĘ TU?
Chwila refleksji i odpoczynku przed dojazdem do Sarchu, w połowie pięciodniowej wędrówki z Manali do Leh, stolicy Ladakhu. W tle dziwne formacje skalne przypominające zakapturzonych członków Ku Klux Klanu.
KONWÓJ NAD PRZEPAŚCIĄ
Widok na południową stronę przełęczy Zoji La, po której z Ladakhu do Kaszmiru czołgają się pracowite ciężarówki.
KARETKĄ NA SZCZYT
Witold zdobywa przełęcz Chang La motocyklem. Dorota, która przed szczytem odciążyła pojazd, przesiadła się okazyjnie do ambulansu, skąd sfotografowała finalny wysiłek Osiołka i jego pana.
BABA Z WOZU…
Electra z silnikiem 350 cc jest idealna na górskie szlaki, ale tylko z kierowcą. Nas dwoje plus obładowany bagażnik to było prawdziwe wyzwanie nie tylko dla pojazdu, ale i praw fizyki. Balansowanie niewyważonym ciężarem pozbawiało motocykl sterowności, więc jeden zły manewr mógł się zakończyć w przepaści. Po pięciu dniach klasycznej trasy Manali–Leh udało się jednak dojechać do stolicy Ladakhu.
Leh przywitało nas paskudną, jesienną szarugą. Nasze plany eksploracji regionu Changtang i doliny Nubra zawisły na włosku. Ale kiedy po tygodniu lekko się przetarło, zdobyliśmy zezwolenie na wjazd na tereny kontrolowane przez wojsko i w końcu ruszyliśmy. Fatalna nawierzchnia po 70 kilometrach sprowadziła nas jednak na ziemię. Nie da się zdobywać Himalajów ze złamanym resorem. W połowie drogi nad jezioro Tsomoriri musieliśmy więc odtrąbić odwrót i powrócić do Leh. Nasz Osiołek potrzebował dobrego „weterynarza”.
Potem spróbowaliśmy innej trasy – nad jezioro Pangong. Droga, początkowo łagodna i niemal relaksująca, po dwóch godzinach zaczęła delikatnie kręcić się i wspinać. Rozpoczął się mozolny, coraz trudniejszy podjazd pod Chang La. Trzecia wśród najwyższych przejezdnych dla ruchu cywilnego przełęczy na świecie (5360 m n.p.m.) nie poddawała się bez walki. Roboty na drodze, stromizny na zakrętach i kamienisto-piaszczysta nawierzchnia zrobiły swoje. Motocykl opadł z sił, a nieodpowiednio wyregulowany gaźnik dobił go do reszty. „Baba z wozu, Osiołkowi lżej” – można by sparafrazować ludowe powiedzenie, więc Dorota w pełnym motocyklowym umundurowaniu wchodziła na przełęcz pieszo. Ten trekking na szczęście szybko się skończył, bo skorzystała z lokalnego ambulansu, który ją podwiózł. Stanęliśmy na szczycie, a widok stamtąd był nagrodą za poniesiony trud.
Ostatnie kilometry podróżowaliśmy już rączo łagodnymi asfaltowymi wstęgami, aż stanęliśmy przed szafirową plamą jeziora. Pangong Tso jest największym i najwyżej położonym w Azji jeziorem słonowodnym. Leżące na wysokości 4420 m, szerokie na 4-6 km, a długie na 150 km, tylko w jednej trzeciej należy do Indii. Reszta to już terytorium Chin (a właściwie Tybetu). Wysoka zawartość soli mineralnych nie sprzyja życiu i kryształowo czysta woda jest domem jedynie dla form prymitywnych, krewetek i muszli. Spacer brzegiem, moczenie nóg w mineralnej solance, gapienie się w kolory wody dawało poczucie szczęścia i wolności. Zniknął zabójczy szafir i pojawiła się ultramaryna, przechodząca w stalową szarość.
LETNIE ZIMÓWKI
Błotnik i letnie opony enfielda tuż po zdobyciu Khardung La w drodze powrotnej z Doliny Nubry.
SAMOOBSŁUGA Z ASYSTĄ
W Debring przed zjazdem nad jezioro Tso Kar. W naprawie pękniętego bagażnika pomagają Dorocie mieszkańcy wioski.
WE WSI WESELE
Przyjęcie w Khardung Village, gdzie podróżnicy zostali honorowymi gośćmi hucznych uroczystości weselnych.
WYŻEJ KHARDUNG NIE POJEDZIESZ
Kolejną niezwykłą krainą okazała się dolina Nubry. Położona na północ od Leh i bliższa kulturowo Pakistanowi, odgrodzona jest od Indii kontynentalnych niebosiężną bramą Khardung La (5602 m n.p.m.), uznawaną za najwyżej na świecie położoną przełęcz dostępną dla cywilnego ruchu kołowego. Amortyzatory wystukiwały niepokojące ostinato na kamiennych wertepach tuż przed szczytem. Silnik ledwie ciągnął na jedynce, gaźnik głupiał, bagażnik trzeszczał w spawach, a kierownica wyskakiwała z rąk. Ale nie wolno było się zatrzymać, gdyż ponowny start na wzniesieniu byłby ponad siły motoru, a wyłączenie przegrzanego silnika na tej wysokości byłoby zdarzeniem zabójczym.
Nubra otwarta jest dla obcokrajowców dopiero od 1994 roku. Ze względu na bliskość Pakistanu jest ciągle terenem spornym. To właśnie tutaj, a nie w Kaszmirze, jak głoszą hasła reklamowe, odnaleźliśmy coś, co można by określić rajem na ziemi. Dwie malownicze doliny, leżące u zbiegu rzek Nubra i Shyok, tworzą krajobraz odmienny niż reszta Ladakhu. Niemal płaskie drogi, które biegną wzdłuż rzek, prowadzą przez żyzne obszary o unikalnym mikroklimacie. Teren jest czasami skalisty i surowy jak reszta Ladakhu, czasami zielony, a w okolicach Hunder pustynny, z efektownymi wydmami, pomiędzy którymi zobaczyć można karawany wielbłądów z turystami na grzbietach.
Klimatycznie czuliśmy się tu jak w Polsce. Dokładnie jak w polskiej wiosce jakieś 100 lat temu. Te same kwiaty w ogrodach, malwy pod drewnianymi okiennicami i warzywa na niewielkich zagonach, jedynie zamiast krów szwendających się po ulicach, wpadaliśmy na olbrzymie i bojaźliwe jaki. Za bazę swoich wypadów po dolinie obraliśmy wioskę Diskit. W trakcie jednego z nich Osiołek nagle stanął i nie reagował. Do jedynego w okolicy mechanika motocyklowego pojechał na pace wynajętej furgonetki. Czekanie na małą część, bez której byłby tylko kupą złomu, zajęło nam trzy dni.
Permit nam się skończył i przed oczami mieliśmy już widmo plutonu egzekucyjnego. Do tego jeszcze w drodze powrotnej na Khardung La świadomie nadwerężyliśmy ograniczenia regulaminowe. Przejeżdżając przez wioskę Khardung, natrafiliśmy bowiem na tradycyjne, ladakhowskie wesele. Takiej okazji nie mogliśmy przepuścić. „Jeśli mają nas rozstrzelać za nielegalne przedłużenie pobytu, to jeden dzień więcej nie pogorszy już naszej sytuacji” – postanowiliśmy – i zostaliśmy honorowymi gośćmi. Zabawa była rewelacyjna.
Po noclegu w chacie druhny ruszyliśmy na powtórne zdobywanie przełęczy. Ale kara militarna została chyba zamieniona na klimatyczną, bo wjechaliśmy na nią, ślizgając się po świeżym śniegu. To, co w weselnej wiosce było zaledwie zadymką, na tej wysokości stało się regularną śnieżycą. I znów ostatni kilometr Dorota musiała przejechać autostopem, bo motocykl na swoich wyślizganych letnich oponach ani myślał ciągnąć pod górę. Ale Khardung La została zdobyta, i to w warunkach zimowych!
PAMIĄTKA Z DUŻEJ WYSOKOŚCI
Na szczycie Khardung La, najwyższej na świecie przełęczy dostępnej dla cywilnego ruchu kołowego.
SIEDEM WIEKÓW MEDYTACJI
Założony w XIV wieku buddyjski monastyr w Diskit, w Dolinie Nubry, najstarszy w tym rejonie Indii.
KIERDEL W REDYKU
Wieczorny powrót stad z pastwiska w pobliżu wioski Korzok do ich letniej noclegowni w wiosce Puh na płaskowyżu Changtang.
KOZY Z KORZOK I PASTERZE CHANGPA
Ambicjonalnie zaspokojeni jako odkrywcy bocznych dróg w Ladakhu zdecydowaliśmy jeszcze raz zaatakować jezioro Tsomoriri. Tym razem już z nowiutkimi amortyzatorami. Wjechać do Changtangu można z dwóch stron. Klasyczna trasa wiedzie wprost z Leh wzdłuż rzeki Indus, ale my postanowiliśmy dotrzeć tam trudniejszą i mniej ludną – przez Moorey Plains i jezioro Tso Kar. Po odbiciu od głównej drogi, wiodącej do Manali, wjechaliśmy w totalne odludzie. Tylko nasz przyjaciel czuł się tu jak wśród swoich, kiedy pokazały się stada kiang (dzikich tybetańskich osłów). Jedyna wioska po drodze, Thukje, przywitała nas pustką i zamkniętymi drzwiami. Chorągiewki modlitewne łopotały na lodowatym wietrze, a my znów musieliśmy wracać na odludzie, jeśli nie chcieliśmy nocować wśród skał. Tuż przed nadejściem nocy dostrzegliśmy jednak zabudowanie – szkołę dzieci nomadów Changpa z wioski Puga. Nauczyciel zaoferował tam nocleg, a młodociany kucharz uraczył nas gorącym czajem.
Z Puga Sumdo, 5 km dalej, było już tylko 40 km do Tsomoriri. Ostatnie 10 km – jakby specjalnie zasypanych kamieniami przez kogoś chcącego zniechęcić potencjalnych gości – nie pozwalało na kontemplowanie widoków. Mając taflę jeziora po lewej, Osiołek dzielnie stukał po głazach, testując wytrzymałość nowych amortyzatorów. Te przeżyły, czego nie mogliśmy powiedzieć o bagażniku. Pomogła kolekcja „artystycznych” plecionek z drutu wiązałkowego oraz taśmy technicznej. Jezioro Tsomoriri słynie z urody. Oglądane wcześniej Pangong Tso to była tylko rozgrzewka przed estetycznym wstrząsem, jaki nas tu czekał. Tsomoriri za każdym razem różni się barwą, rysunkiem tafli, odbiciem otaczających je wzgórz.
Wreszcie zajechaliśmy do Korzok, jedynej udostępnionej turystom wioski nad jeziorem. Jej położenie na wysokości 4530 m n.p.m. umieszcza Korzok pomiędzy najwyżej na świecie leżącymi osadami stale zamieszkanymi. Na skraju wsi znajdował się check point. Wojskowi sprawdzili zezwolenia i paszporty, wpisali nas do księgi i mogliśmy już tam legalnie wjechać. Naszym głównym celem było właśnie dotarcie do nomadów z plemienia Changpa, którzy zamieszkują okolice Korzok, a w sezonie korzystają z pastwisk nad jeziorem.
Changtang, ojczyzna ludu Changpa, tylko w niewielkiej swojej części należy do Indii, reszta jest przypisana do Chin. Szczególnie wartościowe są tutaj kozy, z których pozyskuje się wełnę pashmina. Drugim „bydlątkiem”, jakie stanowi treść życia pasterzy Changpa, jest owca. Możliwości wypasu owiec i kóz decydują o trybie życia ich właścicieli. Jedyne żyzne, porośnięte roślinnością tereny w tym regionie znajdują się właśnie nad Tsomoriri. Ale Changpa nie są ich właścicielami – ziemię dzierżawią od ludu Ladakhi.
Zielony Osiołek dostał kilka dni urlopu i zaparkowany pod naszym hotelem powoli obrastał wioskowym kurzem, a my wybraliśmy się na pieszą wycieczkę. Wzdłuż rzeki dotarliśmy do wioski Puh, leżącej 4 km od jeziora i zamieszkanej także przez Changpa. Wyglądała jak opuszczona. Mieszkańcy pognali swoje stada bladym świtem nad jezioro, aby tą samą drogą, tuż przed zachodem słońca przyprowadzić je do kamiennych zagród we wsi. Za kilka tygodni, kiedy lód i śnieg skują drogę i kiedy zamarzną strumienie, Changpa wyniosą się w ogóle ze swojej wioski, aby przezimować razem z trzodami na pastwiskach w Korzok.
SŁODKIE POZOWANIE
Nomadzi Changpa – jeden z głównych celów tej wyprawy. Na zdjęciach: starsza mieszkanka z Korzok...
...oraz trzylatek z Puga Sumdo, który za wdzięczne pozowanie dostał garść cukierków.
DOJECHAĆ, BY POPATRZEĆ
Tsomoriri to jedno z najwyżej położonych jezior na świecie (4595 m n.p.m.). Do jego brzegów udało się dotrzeć dopiero przy drugim podejściu.
BROKPA I WOJOWNICY ALEKSANDRA
Mniej więcej w połowie drogi pomiędzy Leh a Srinagarem, w regionie Sham, leży kilka wiosek, które zamieszkuje niesamowite plemię Brokpa. Przez wielu uważane jest za potomków armii Aleksandra Wielkiego i uznawane jednocześnie za ostatnich Ariów czystej krwi. Nikt właściwie nie wie dokładnie, skąd wzięli się w tych okolicach. Odizolowani od reszty społeczeństwa, kultywujący odwieczne tradycje, dumni i pracowici weganie, długo nie byli znani światu. Dziś jest ich zaledwie 4 tysiące!
Droga do Brokpa wiodła wzdłuż Indusu. W miarę zbliżania się do wiosek Hanu i Dha malownicza dolina stawała się coraz bardziej surowa. To jedyne wioski udostępnione przez armię indyjską dla ruchu turystycznego. Siedmiodniowe pozwolenia wydawane w Leh nie obejmują już wiosek Garkone i Darchik. Korzystając z nieuwagi na posterunku, udało nam się wjechać do tej pierwszej. Na tych paranoicznie strzeżonych terenach nie była to mądra eskapada, ale za to nagrodzeni zostaliśmy sympatią mieszkańców, którzy rzadko goszczą obcokrajowców.
Spacerując kamiennymi ścieżkami, spotykaliśmy tam ludzi o wybitnie europejskich rysach i niebieskich oczach. Większość kobiet nosiła na głowach kapelusze, przystrojone monetami i suszonymi kwiatami. Miały długie, gęsto plecione i fantazyjnie związane warkocze i chętnie pozowały do zdjęć. Na parterze domu, w którym mieszkaliśmy, dziadek Tsewang (głowa rodu) co rano odmawiał tajemnicze modły. Okazał się być lhaba (lokalnym szamanem). Dowiedziawszy się o skręconej kostce Doroty, odprawił nad nią długi ozdrowieńczy rytuał.
Z prawdziwym żalem opuszczaliśmy niezwykłą krainę Ladakhu, świadomi też wyjątkowej łaskawości pogody. Ale ona nie mogła nas rozpieszczać w nieskończoność. Niebawem drogi mogły zostać zasypane śniegiem, który znika dopiero po sześciu miesiącach. Wtedy właśnie wpadliśmy na pomysł, który z powodzeniem realizują mieszkańcy Leh. Zamykają na pół roku swoje turystyczne interesy i przenoszą się kilka tysięcy kilometrów na południe, do niedawnej jeszcze portugalskiej enklawy Goa. Nawet widmo przedzierania się przez całe niemal Indie nie odstraszyło nas od podróży do jej słonecznych plaż. Naturalnie, na grzbiecie Zielonego Osiołka! Ale to już zupełnie inna historia.