Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2015-04-01

Artykuł opublikowany w numerze 04.2015 na stronie nr. 28.

Tekst i zdjęcia: Robert Gondek,

Droga na dziurawy szczyt


Nie jedźcie tam, to niebezpieczne – mówili wszyscy. Nawet Ministerstwo Spraw Zagranicznych odradza podróże do tego kraju. Ja też obawiałem się wyjazdu, ale miałem przeczucie, że warto. Poza tym chciałem zdobyć kolejną górę w projekcie „W drodze na najwyższe szczyty Afryki”.

Niewiele wiedziałem o tym państwie. Kojarzyłem, że graniczy z Rwandą. Wiedziałem, że stolicą jest Bużumbura i że Burundi ma dostęp do drugiego pod względem powierzchni afrykańskiego jeziora Tanganika. Ale nic poza tym. Burundi to jedno z najmniejszych afrykańskich państw. Jego powierzchnia wynosi 27,8 tys. km2, co odpowiada w przybliżeniu powierzchni województwa wielkopolskiego.
Musimy zdobyć wizę. Osiem zapytań wysłanych mailem do ambasady w Berlinie pozostaje bez odpowiedzi. Znająca język niemiecki koleżanka dzwoni do placówki i trafia na personel władający jedynie francuskim. W końcu udaje jej się połączyć z mężczyzną, który mówi po angielsku. A raczej się stara. Koleżanka przekazuje nam to, co jej się wydaje, że zrozumiała. Aby się upewnić, do ambasady dzwoni znajomy mówiący po francusku. Potwierdza informacje.
Wypełniam wniosek wizowy, dołączam paszport, dwa zdjęcia, 65 euro, i wysyłam do Berlina. Dwa dni później odbieram telefon z ambasady. Pani mówi po niemiecku. Kiedy informuję, że nic nie rozumiem, przełącza telefon do kolegi, który mówi po angielsku. Pyta, po co do niego dzwonię… W końcu okazuje się, że muszę mieć jeszcze potwierdzenie o rezerwacji hotelu w Burundi. Wysyłam do kilku hoteli prośbę o rezerwację. Po kilku godzinach mam pierwszą… na styczeń roku ubiegłego. Gdy w końcu dostaję prawidłową, wysyłam ją do ambasady. Ambasador decyduje, że zasłużyłem na wizę!

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

RAZ NA WOZIE…

W Burundi nie ma wielu samochodów. Mieszkańcy korzystają z okazji i podróżują w zakamarkach ciężarówek z mozołem podjeżdżających pod wzniesienia.

SKARBY TANGANIKI

Drugie pod względem powierzchni jezioro Afryki jest pełne wyjątkowo smacznych ryb. Dla mieszkańców Burundi stanowi podstawowe źródło ich utrzymania.

 

REWOLUCJONIŚCI Z BUŻUMBURY

 

Do Burundi jedziemy autobusem z Rwandy. Naszym pierwszym celem jest dostanie się do Bużumbury położonej nad jeziorem Tanganika. Zadanie wydawałoby się proste, ale na przeszkodzie może stanąć kierowca autobusu. Mkniemy krętymi, wąskimi górskimi drogami z zawrotną prędkością. Po wyjeździe z Rwandy kierowca przestał przestrzegać jakichkolwiek zasad bezpieczeństwa. Pasażerowie z przerażeniem patrzą, jak ścinamy zakręty i wyprzedzamy na trzeciego, ledwo mieszcząc się obok innych samochodów. Co kilka chwil podnosimy krzyk na kierowcę. Wtedy zwalnia. Na parę minut. I znów zaczyna przyśpieszać. Na wyobraźnię działają dodatkowo leżące w przydrożnych rowach rozbite pojazdy.
W kłębach czarnych spalin wyprzedzamy przeładowane ciężarówki, z mozołem podjeżdżające pod górę. Rowerzyści i pasażerowie uczepieni pojazdów wykorzystują je jako środek transportu i siłę pociągową. Późniejsza podróż zdezelowaną taksówką z rozbitą przednią szybą przez stolicę Burundi nie stanowi już dla nas wielkiej atrakcji.
Idziemy wzdłuż ruchliwej ulicy prowadzącej do centrum Bużumbury. Wzbudzamy zainteresowanie – niezbyt często widuje się tu Europejczyków. Burundyjczycy nie rozumieją angielskiego, na szczęście przed wyjazdem poznaliśmy podstawy suahili oraz francuskiego. Pytamy młodych chłopaków na rowerach, czy mogą nas zawieźć do supermarketu. Po krótkim targu uzgadniamy cenę, wsiadamy na bagażniki i ruszamy. Jadą przed siebie, śmiejąc się do rozpuku, ale po pewnym czasie zatrzymują się i zaczynają zastanawiać, dokąd my tak naprawdę chcemy jechać. Próbujemy wytłumaczyć. Wydaje się, że zrozumieli. Docieramy do sklepu z napisem „East African Super Market”. Z tym, co u nas uznajemy za supermarket, niewiele ma jednak wspólnego.
Zwiedzamy Bużumburę. Filmuję pokonywaną przez nas drogę. Dojeżdżamy do ronda i nagle kierowca mówi, żebym schował kamerę. Tu nie wolno nagrywać ani robić zdjęć. To rejon działalności opozycjonistów. Mogę zostać aresztowany. W centrum, na rogu stoi pomnik – kolorowy, jakich dużo w Burundi. W większości zakryty jest foliowym workiem. To dawny bohater burundyjski, który przestał być bohaterem po przejęciu władzy przez obecnego prezydenta. Dlatego został zakryty. Nie wolno mi fotografować, grozi za to więzienie. W Burundi panuje strach. Ludzie się obawiają, gdy robimy zdjęcie komuś czy czemuś. Nie wolno fotografować i koniec. Przeważnie dlatego, że nie wolno.
Wyjaśnienie obaw przychodzi, gdy przewodnik w szczerej rozmowie zdradza swoje marzenia. Jego pragnieniem jest zostanie rewolucjonistą. Chce obalić prezydenta. Dlaczego? Tego nie wie. Po prostu chce. Jeśli więcej Burundyjczyków marzy o obaleniu prezydenta, to robienie zdjęć rzeczywiście jest podejrzane. Nigdy nie wiadomo, kto je wykonuje i na czyje polecenie…

 

KASKADY KARERA

Te wodospady znajdują się w mało znanym zakątku Burundi. Na niewielkim obszarze jest ich aż pięć.

ROWER JEST WIELCE OKEJ

Potrzeba matką wynalazków. Rowerem można przewieźć prawie wszystko: kilka osób, zwierzęta, a nawet komplet mebli.

PORZĄDNIE UHEHANI

Trekking na Mount Heha tylko zapowiadał się ciężko. Okazało się, że Burundyjczycy pokonują tę trasę boso.

 

NAJNIŻSZY Z NAJWYŻSZYCH

 

Głównym celem naszej podróży do Burundi było zdobycie najwyższego szczytu tego kraju. Jest nim Mount Heha, mierzący 2670 m n.p.m. Czego możemy się spodziewać po wspinaczce na tę górę? Na pewno nie trudności technicznych, szczególnie że wjeżdżamy samochodem na wysokość 2300 metrów n.p.m. To będzie prawdopodobnie nasz najłatwiej zdobyty afrykański szczyt spośród dotychczasowych.
Podczas podejścia towarzyszą nam kameleony. Jest ich całkiem sporo, choć ciężko je dostrzec pośród zielono-brunatnych traw. Idziemy wydeptaną szeroką ścieżką przez iglasty las. Mijamy mieszkańców, grupa mężczyzn niesie chorego do najbliższego szpitala. Wzbudzamy zainteresowanie, bo wyglądamy nieco dziwnie. Założyliśmy profesjonalne buty trekkingowe. Pomagamy sobie kijkami. Z plecaków wystają butelki z wodą. Oddychające stroje mają nam zapewnić komfort podczas górskiej wędrówki. Tymczasem mijani Burundyjczycy wędrują przez góry boso, niosąc na głowach ciężkie pakunki lub gałęzie.
Po niecałej godzinie stajemy na szczycie. Dookoła las, dwie ogromne dziury w ziemi i hałdy piachu obok nich. To wierzchołek Mount Heha. Dlaczego są tu te dziury? Nikt nie jest nam w stanie odpowiedzieć. Po prostu są. Zostawiamy burundyjskie tajemnice na górze i wracamy.
Następnego dnia czeka nas kilkugodzinna podróż z Rutany do Bużumbury. Pakujemy plecaki do samochodu i ruszamy. Nagle kolega zauważa sznurek na drodze. A to niespodzianka. Droga jest zablokowana. Trwają obowiązkowe prace społeczne, w których musi brać udział każdy Burundyjczyk. Nie można podróżować, nie wolno handlować. Pilnujący sznurka nie pozwala na przejazd. Nie trafiają do niego argumenty, że turystów obowiązek pracy nie dotyczy. Powinniśmy otrzymać zezwolenie na przejazd od kogoś ważnego.
Kierowca idzie we wskazane miejsce i znika za drewnianymi budkami. Po chwili wraca i mówi strażnikom, że jest pozwolenie. Gdzie? Jest pozwolenie ustne. To rzeczywiście działa. Sznurek ląduje na ziemi i jedziemy. Nie musimy czekać na koniec prac ku chwale Burundi.

 

WSZĘDZIE TE SUPERMARKETY

Autor poprosił napotkanych w Bużumburze przechodniów o zaprowadzenie do supermarketu, który okazał się także superzaskoczeniem.

CHMURY ZNAD BUŻUMBURY

Widok ze wzgórza w okolicach stolicy kraju. Styczeń to burzowy i deszczowy miesiąc. Nad jeziorem Tanganika często można zobaczyć gromadzące się burzowe chmury.

ZIELONY POSTERUNEK

Podczas podróży przez kraj bardzo często spotyka się żołnierzy i policjantów kontrolujących mieszkańców i turystów.

 

BĘBNIĄCE SANKTUARIUM

 

Gishora to niewielka wioska znajdująca się kilkanaście kilometrów od Gitegi. To miejsce nazywane jest Sanctuaire Des Tambours. W Burundi jest ich kilka. Każdym z nich zarządza wybrana w tym celu rodzina, zwana abatimbo. Ludzie ci wyrabiają i opiekują się bębnami. Instrumenty zwane karyenda wykonuje się, drążąc otwór w pniu drzewa o nazwie d’umuvugangoma tree. Następnie naciąga się na niego krowią skórę.
W sanktuariach od wielu pokoleń kultywuje się tradycję gry na ogromnych bębnach. Zwyczaj przekazywany z pokolenia na pokolenie towarzyszył najważniejszym państwowym wydarzeniom, wyborom i pogrzebom królewskim. Dawał też sygnał do rozpoczęcia sezonu zbiorów sorgo. Gra na bębnach dla mieszkańców Burundi jest czymś wyjątkowym. Wyrażają przez to między innymi szacunek i uznanie. Są w stanie wydobyć z nich kilkadziesiąt różnych rytmów, a każdy ma inne znaczenie.
Koncerty tamburyniarzy to niezwykłe spektakle. Pół godziny spędzone w tym miejscu było najbardziej interesującym i emocjonującym fragmentem pobytu w Burundi. Siadamy pod blaszanym dachem. Jeden po drugim na specjalnie przygotowane klepisko wchodzi dwudziestu czterech tamburyniarzy, niosąc ogromne bębny na głowach i wybijając na nich rytmy. Stawiają instrumenty w półokręgu. Najważniejszy z nich – inkiranya – zostaje ustawiony przed wszystkimi. Zaczyna się przedstawienie. Bębniarze z ogromną energią wybijają rytmy. W tym samym czasie po kolei wychodzą na środek i tańczą lub skaczą wysoko. Niektórym fragmentom pokazu towarzyszą również śpiewy. Występ kończy się tak, jak się zaczął. Mężczyźni podnoszą bębny, kładą je na głowach i wymaszerowują ze sceny jeden za drugim, nieustannie wybijając rytmy.

 

ŚWIĘTE I ŚWIETNE

Tradycyjny występ tamburyniarzy z Sanctuaire Des Tambours. To niezwykle energetyczne przedstawienie, budzące zachwyt widzów i gromadzących się wokół mieszkańców wiosek, dla których te bębny mają ogromne znaczenie.

WYPROWADZIĆ CZŁOWIEKA

Ten szympans zapałał taką sympatią do autora, że zabrał go na spacer.

KOZA NA PATYKU I SŁODKI SZYMPANS

 

Najlepsze burundyjskie przysmaki to jedzenie dla odważnych. Palące słońce, upał trzydzieści stopni. Obok drogi stoi drewniany stragan. Na haku ogromny kawał koźliny pokryty muchami. Mężczyzna kroi spory kawał mięsa, dzieli na kawałki i nabija na patyki. Obtacza w soli i kładzie na ruszt. Po kilkunastu minutach podaje do zjedzenia. To jest przepyszne! Ale zawsze ryzykujemy, że razem z mięsem zjemy muchę. Można tu zjeść również wiele innych specjałów. W mojej pamięci utkwiły przepyszne frytki z duszoną cebulą. Niby nic oryginalnego, a smakuje wybornie. Oprócz tego mnóstwo świeżych ryb, z których najlepszą jest mukeke.
Burundi oferuje też bogactwo owoców: banany, ananasy, arbuzy, pomarańcze, marakuje i wiele innych. Wystarczy się zatrzymać w jednej z licznych wiosek, aby przy oknach samochodu pojawili się sprzedawcy z rękoma pełnymi owoców i warzyw. A wszystko świeże, naturalne, bez konserwantów. Bez przepisowych wymiarów. Takie, jak natura stworzyła.
A co do picia? Coca-cola jest wszędzie. Ja jednak polecam świeży sok z trzciny cukrowej. Można go wysysać bezpośrednio z długiej łodygi. Należy pamiętać, aby nie połykać „wiórów”, które pozostają po jego wyssaniu. Jeśli nie mamy w tym doświadczenia, możemy poprosić o podzielenie trzciny na kawałki i obranie z wierzchniej warstwy albo skorzystać ze specjalnych metalowych maszyn do jego wyciskania. Gwarantuję, że można zostać smakoszem tego napoju.
Na koniec podróży odwiedzamy jeden z luksusowych hoteli nad jeziorem Tanganika. Czysta plaża, przyjemna restauracja nad brzegiem i stoliki ustawione na żółtym miękkim piasku. Sączymy colę i obserwujemy bawiącego się z psem szympansa. Gryzą się, ganiają i biegają po piachu.
Nagle szympans podbiega do mnie i chwyta za rękę. Ciągnie, abym z nim gdzieś poszedł. Idziemy jak rodzic z dzieckiem, trzymając się za ręce. Nagle zatrzymuje się i przytula głowę do moich nóg. Głaszcze mnie po ręce. A ja głaszczę go po głowie. Serce łomocze mi z wrażenia. Nie zapomnę tego spaceru do końca życia.