Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2015-06-01

Artykuł opublikowany w numerze 06.2015 na stronie nr. 36.

Tekst i zdjęcia: Maciej Jaworski,

Last minute po zamachu


Ugandyjski współbrat Julius, słysząc, że wybieram się do Mombasy i Malindi, podsunął mi oryginalną teorię. Sam zaprawiony w ucieczkach przed łapankami dzieci do Armii Pana w latach 1990., doradzał z przekonaniem, że najlepszy czas na podróżowanie w niepewne tereny to tydzień po atakach. – To takie miejscowe last minute. Ceny spadają, ruch mniejszy, obsługiwany będziesz jak król – zapewniał mnie Julius.

Wielu turystów zrezygnowało ostatnio z przyjazdu do Kenii z powodu ataków terrorystycznych w regionie wschodniego wybrzeża i północy kraju graniczącej z upadłą Somalią. Władze próbują przekonać opinię międzynarodową, że turyści mogą już czuć się bezpiecznie, ale niewiele to zmienia, luksusowe hotele riwiery Oceanu Indyjskiego świecą pustkami.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

NABOŻNA TWIERDZA

Fort Jesus w Mombasie wznieśli Portugalczycy w XVI wieku. Zbudowany został na planie ukrzyżowanej postaci Chrystusa. Na zdjęciu po lewej arsenał w forcie zlokalizowany w prawym ramieniu Jezusa.

BAJAJARZE NA TROTUARZE

Autoriksze (zwane często tuk-tukami) indyjskiej firmy Bajaj Auto opanowały ulice Mombasy.

 

OSŁUPIENIE SŁONI

 

Kończąc jesienną sesję na Uniwersytecie w Nairobi, wyjeżdżałem w czasie, kiedy kolejny atak terrorystów z Al Shabab wstrząsnął Kenią, tydzień po masakrze 24 młodych urzędników, w większości nauczycieli, jadących na bożonarodzeniową przerwę. Ich winą było jedynie to, że znaleźli się w autobusie linii Madera-Nairobi i nie potrafili odczytać wersetów Koranu. Jechałem więc, według teorii Juliusa, w najlepszym czasie. Dziwne to uczucie.
Godzinę po egzaminie z duchowości afrykańskiej siedziałem już w autobusie linii Nairobi-Mombasa. O wydarzeniu sprzed tygodnia przypomniała ponadstandardowa kontrola bezpieczeństwa. Na dziewięciogodzinną drogę każdy pasażer otrzymuje gwarantowane w bilecie za 11 dolarów: butelkę wody, coca-colę, orzeszki ziemne i atrakcje przejazdu tak zwaną „autostradą” przez środek parku narodowego. Po pięciu godzinach, zmęczony czytaniem i liczeniem wyprzedzanych ciężarówek, zacząłem wpatrywać się w krajobraz. Nagle dostrzegłem dwa brunatne słonie. Była to ostatnia rzecz, jakiej spodziewałem się na dziurawym poboczu „autostrady”. Nieruchome, zastygłe jak żona Lota, stały na wyciągnięcie ręki.
Zapytałem współpasażerkę, czy to pomniki przypominające turystom, że są jeszcze w egzotycznej Afryce. Angelina z powagą odpowiedziała, że dwa dni wcześniej tych brunatnych postaci tu nie widziała, więc chyba pomnikami nie są. To dlaczego tak nieruchome? Może dlatego, że wrzucone zostały między dwa ognie. Za nimi rozpościerała się chińska inwestycja stulecia – kolej łącząca port w Mombasie ze stolicą Kenii i krajami wschodniej Afryki. Słonie znalazły się w pułapce między koleją a jednopasmową „autostradą”. W nieruchomych czarnych oczach dostrzec można było tęsknotę za znajdującym się po drugiej stronie drogi masywem Kilimandżaro. Dwa brunatne, nieruchome słonie na dziurawym poboczu stały jakby w oczekiwaniu na rozjechaną zebrę, by przejść na drugą stronę jezdni przepisowo, po pasach.
Uporawszy się z osłupieniem osłupionymi słoniami, wpatrując się w afrykański busz, dostrzegłem wyraźnie wystające ponad linie zielonych krzewów sawanny żółte wysokie szyje. Jednak dziwne ruchy i ich łatwość schylania odsunęły jednoznaczne skojarzenie. W sercu parku chińskie dźwigi, koparki i buldożery nicują teren, kładąc nić kolei. Żyrafy zastępowane żółtymi koparkami mogą być symbolem tego, co następuje we wschodniej Afryce. Turystyka na pstrym koniu jeździ, wystarczy bowiem kilka ataków terrorystycznych i turyści znikną na długie lata. Pojadą w inne dziewicze tereny, a miejscowi zostaną ze swymi żyrafami i pustymi kieszeniami.

 

 

JEZUS ZA WYSOKIM MUREM

 

Stojąc w sercu starej Mombasy, pośród wijących się wąskich uliczek i codziennych zajęć społeczności suahili (arabsko-afrykańskiej), można poczuć, jaki to niezwykły kulturowy tygiel. Alex, znajomy z autobusu, zaproponował mi tour po miejscach, gdzie białemu turyście lepiej nie zapuszczać się w pojedynkę. Zatrzymał się nad studzienką kanalizacyjną z wygrawerowanym symbolem Królestwa Brytyjskiego. Gestykulując, pokrzykiwał: – To jest cywilizacja! – Patrząc na kamienice z próchniejącymi portugalskimi balkonami, szukałem jej śladów.
Kałuże pod balkonami obwieszonymi praniem, wiadra wynoszone z kilkupiętrowych kamienic z wodą wylewaną wprost pod przepychające się muły, dzieci i handlarzy rybami uświadomiły mi, że dla Alexa studzienka kanalizacyjna stanowi symbol cywilizacyjnego postępu, który miasto przeżywało w czasie brytyjskich kolonii. Następnie Alex poprowadził mnie na bazar, w niewyobrażalny ścisk i specyficzne zapachy – czyszczonych ryb, patroszonych kur, otwartych worków z proszkiem i perfum testowanych przez ukryte za burkami kobiety. Arabski styl funkcjonowania w otoczeniu kamienic budowanych przez portugalskich i brytyjskich kolonizatorów to dość oryginalna mieszanka, niestety czasami wybuchowa. Spotkanie różnych kultur i religii, świata Zachodu i arabskiego na obcym dla obydwu terenie nie stanowiło li tylko malowniczego krajobrazu, ale było i jest polem konfliktów.
Fort Jesus, XVI-wieczna portugalska forteca, robi wrażenie opasłymi murami, wieżyczkami wartowniczymi, a przede wszystkim kształtem. Zbudowana została na planie ukrzyżowanej postaci Chrystusa. Na miejscu głowy usytuowano barak kapitana, w prawym ramieniu arsenał, w lewym – baraki św. Mateusza. W XVII wieku, po zdobyciu fortecy przez arabskie wojska, odbiciu Mombasy Portugalczykom i przekazaniu na nowo pod władanie muzułmańskie, w forcie nastąpiła zaskakująca zmiana. Wybudowano wysoki mur. Długo nie potrafiłem sobie wyobrazić jego militarnego przeznaczenia.
Portugalscy żołnierze trochę z nudów, a trochę dla zabawy, węgielnymi rysikami na wysokiej na 3 metry koralowej skale rysowali statki pod banderami dekorowanymi krzyżami. Koślawe ryciny po wyrzuceniu wojsk chrześcijańskich stały się dla muzułmańskiego zaciągu niebezpieczną obecnością wroga wewnątrz wojskowego fortu. Bezskutecznie próbując je zeskrobać, w końcu zakryto wysokim murem, by żołnierze udający się do meczetu w samym sercu Jezusa nie demoralizowali się widokiem krzyży. Po zburzeniu kościółka usytuowanego przy lewej stopie Jezusa poczuli się u siebie, nie niepokojeni symbolami obcych religii.
Mombasa żyła codziennym rytmem, jednak od dwóch tygodni z podwyższonym ciśnieniem, po tym jak kenijskie służby specjalne, nie zdjąwszy czarnych traperów, wtargnęły do trzech meczetów. Krótka inspekcja pozwoliła znaleźć zasobny arsenał terrorystycznych bojówek Al Shabab. W miejscu na modlitewniki przechowywano granaty, zapalniki, koktajle Mołotowa i maczety. Rano przed meczetem Swafaa widziałem policję i kłódkę na bramie. Wieczorem policja zgodziła się na otwarcie miejsc modlitewnych, ufając, że po uwięzieniu bojowych liderów meczety wrócą do swej pierwotnej roli. Napięcie w mieście opadło.

 

PLAŻA PIRATÓW

...czyli ogólnodostępna plaża w Mombasie.

WIEŻA NIEWOLNIKÓW

Z tej budowli, widocznej w tle ruchliwego skrzyżowania w Nyali, chrześcijańscy misjonarze w XIX w. ostrzegali mieszkańców przed nadpływającymi statkami handlarzy niewolników.

POGADAJMY!

John, przewodnik po Gede, mówiący płynnie czterema językami.

 

MIASTO DROGĄ PODZIELONE

 

Egzotyczna riwiera białych plaż Oceanu Indyjskiego wzdłuż tzw. autostrady Mombasa-Malindi robi wrażenie. Pas zieleni po prawej stronie dziurawej drogi, wypełniony luksusowymi hotelami dla turystów, otwartymi na nieskalany błękit oceanu, wydaje się jednak uśpiony. Za to lewa strona drogi, świat zwykłych mieszkańców, tętni życiem, a może lepiej – walką o przeżycie.
Przy ruchliwym rondzie za mostem Nyali szukam dzwonnicy. To jeden z głównych symboli wybrzeża Mombasy. Przeciskając się przez korek luksusowych aut dla turystów, zdezelowanych matatu dla mieszkańców i przeładowanych wozów z ludzkim zaprzęgiem, odnajduję dzwonnicę, ale bez dzwonu. To stąd chrześcijańscy misjonarze w drugiej połowie XIX w. ostrzegali mieszkańców przed nadpływającymi statkami handlarzy niewolników.
Tętniące dziś pełnią życia przedmieście Mombasy było pierwszą na wschodnim wybrzeżu Afryki wsią dla wykupionych afrykańskich niewolników, Frere Town. W bujnej zieleni ukryta jest świątynia wybudowana przez nich samych. Obsikany monument i zamglone oczy otumanionych mężczyzn mówią wyraźnie, że to nadal miejsce symbol dla przegrywających z presją życia po lewej stronie asfaltu. Pozdrowiłem nieradzących sobie z wyzwaniami wolności, zebranych wokół Wieży Niewolników, i poszedłem szukać kolejnego przepełnionego matatu.
Kilka kilometrów dalej wielka tablica – „Pirates Beach”. To plaża publiczna, mimo że po prawej stronie szosy, to otwarta dla każdego. Przy wejściu – stoiska utkane z patyków znalezionych po lewej stronie drogi. Każdy prosi o promotion. Nie o datek, ale promocję miejscowej przedsiębiorczości. Znowu jestem jedynym białym. Dwie duże restauracje prawie puste, kilka osób przy piwie, młodzież ścigająca się z wycofującą się wodą. Na brzegu Józef i Aramin – właściciele próchniejącej łódki i starego wielbłąda. Nie ulegając pokusie zatonięcia czy złamania nogi pod ledwo stojącym na własnych wielbłądzie, nie chciałem zostawić ich bez niczego. Józef zapytał, czy nie jestem głodny – byłem. Zaproponował świeżą rybę – zgodziłem się szczerze.
Ryba smakowała wyśmienicie. Dwie godziny wsłuchiwania się w zatroskanie o przyszłość rodzin, biznesu, regionu i świata dało mi wiele do myślenia o ludziach żyjących po drugiej stronie asfaltu. Właściciele wyschniętej łodzi i starego wielbłąda wyżalili się białemu, że coraz mniej Europejczyków przybywa w ich tereny. – Teraz coraz więcej Chińczyków, ale oni przyjeżdżają z własnym ryżem, z nich pociechy tutaj mieć nie będziemy – skwitował Joseph.

 

DUŻE ZWIERZĘ

Armin ze swoim sfatygowanym wielbłądem bezskutecznie oczekują turystów na Plaży Piratów.

U JOHNA POLIGLOTY

 

Malindi to nie tylko miejsce przybycia Vasco da Gamy czy św. Franciszka Xawerego przed wypłynięciem do Indii. To przede wszystkim region starej oryginalnej mieszanki arabsko-afrykańskiej kultury. Ruiny XII-wiecznego miasta Gede, które w swoim szczytowym okresie zamieszkiwane było przez trzy tysiące ludności suahili, dziś kompletnie porośniętego tropikalnym lasem, przypominają o zacnych dziejach regionu. Przy wejściu na teren miasta muzeum zagadnął mnie 25-letni John. Uśmiechnięty i nienatrętny wzbudził moje zaufanie, dałem się poprowadzić. Po zwiedzaniu zaprosił mnie do siebie.
Rodzina, powiadomiona na czas o wizycie, czekała w progach skromnego domu, zasiedliśmy więc do zimnego tuskera. Był prąd i telewizor, dużo sąsiadów i gwar pełni życia. Nikt z rodziny nie mówił po angielsku, za to John znał angielski, francuski i włoski. – Jak się nauczyłeś? – spytałem z podziwem. – Podsłuchiwałem starszych przewodników przy ruinach – odpowiedział.
Członkowie rodziny to chrześcijanie. Za domem przy szopce dla kóz zobaczyłem jednak młodą muzułmankę bawiącą się z dzieckiem, tzw. cocktail baby. John opowiedział historię swej koleżanki z dzieciństwa, 25-letniej Fatmy. Rodzice sprzedali ją, gdy miała 15 lat. 40-letni Jemeńczyk zaoferował za ślub pokaźną sumę. Okazało się, że to kolekcjoner nieletnich dziewic. Zniknął po skonsumowaniu zakupu. Fatma była wysyłana przez rodzinę na długie spacery, by zainteresować swoją delikatną urodą emerytów. Zaszła w ciążę z 70-letnim Włochem. Po wakacjach zniknął, a nastolatka z dzieckiem wyznała koledze, że już więcej rodziny nie posłucha. Dziś spędza większość czasu z kilkuletnią Matyldą u chrześcijańskich sąsiadów.
O zmroku pod dom podjechała riksza – kuzyn dowiedział się, że w wiosce jest muzungu w drodze do miasta. Po 40 minutach siedziałem już w Malindi przy plecionym stoliku pod strzechą dla miejscowych rybaków, szumnie nazwaną „Bora Bora Cafe”. Blade światło dobiegało z wytwornej i pustej restauracji po drugiej stronie asfaltu. Nieopodal kolejna ekskluzywna knajpa pod nazwą „Stary człowiek i morze”. Przewodniki mówią, że Ernest Hemingway zatrzymywał się w hotelu w centrum miasta.
Poranny rumor riksz obudził mnie skutecznie. Przez dziurawą moskitierę i brudne okno pokoju za 9 dolarów zobaczyłem odbijającą się na tafli Oceanu Indyjskiego monumentalną kolumnę z niewielkim krzyżem, pamiątkę przybycia Vasco da Gamy do Malindi w 1498 roku. Spełniony turystycznie, po porannej mszy w sąsiedniej kapliczce pod strzechą z czasów św. Franciszka Xawerego i kawie fundowanej przez arabskiego właściciela hoteliku po lewej stronie asfaltu, poszedłem szukać powrotnego autobusu do Nairobi.
Czarnoskóra policja wokół przystanku autobusowego w mieście zamieszkanym przez arabską większość rodzi podejrzenia. Po potrójnej kontroli wsiadłem. Kierowca jeszcze żwawo dyskutował z ochroną dworca. Pomyślałem, że coś się święci. Gazety pozostawione po poprzednich pasażerach niestety rozjaśniły wszystko. Na pierwszej stronie dzienników zobaczyłem zdjęcia 36 górników niemuzułmanów, rozstrzelanych poprzedniego poranka w biedaszybach złota w północnej Kenii przez somalijskie bojówki Al Shabab.