Nasz sposób podróżowania to mało znana forma turystyki futbolowej. Nazywa się groundhopping. Polega na pojawianiu się w różnych krajach, na różnych meczach w celu poznawania lokalnego kolorytu piłkarskiego.
Dostępny PDF
Jeździmy, aby pooddychać miejscową atmosferą, poznać nieznane umiejętności piłkarskie, a czasami zobaczyć niezwykły stadion (już słyszę głosy kolegów z branży – „dopisz jeszcze piwo”). Na razie jest nas w Polsce kilkudziesięciu (Anglików i Niemców sporo więcej). Groundhopperzy łączą to, co kochają, czyli piłkę nożną i podróżowanie, a przy tym poznają naturalne zachowania tubylców, bez „maski” zakładanej na potrzeby turystów.
ZOBACZYĆ GRACZA Z KRAGUJEWACA
Pani zza okienka, a właściwie zza dziury w ogrodzeniu, spogląda na nas wybałuszonymi ze zdziwienia oczami, gdy wręczamy jej swoje paszporty. Pewnie myśli: „kto przy zdrowych zmysłach jedzie 1200 km do jakiegoś Kragujewaca, żeby pójść na mecz serbskiej ligi?”. Po chwilowej dezorientacji i zastanowieniu konsultuje się z policjantem, bo przecież nie zawsze sprzedaje bilety, spisując wymagane dane z polskich paszportów. W końcu kupujemy wejściówki. Wchodzimy na stadion miejscowego klubu Radnički 1923…, którego nie widać. Obiekt o nieco egzotycznej nazwie Čika Dača leży bowiem w dolinie. Podchodząc kilka metrów w stronę urwiska, dostrzegamy murawę i otaczającą ją bieżnię oraz krzesełka.
Jest trzydzieści parę stopni i zero cienia. Wodzimy wzrokiem po terenie stadionu – jakaś blacha, cegłówki (przedmioty, które wręcz dopraszają się, żeby za ich pomocą przedyskutować różnicę zdań). Dostrzegamy zardzewiałą wiatę – coś jak polski przystanek autobusowy w starym stylu. Ta „ambona”, jak się okazuje, to miejsce na kamery. Rzuca skromny, bo skromny, ale jednak cień na kilkanaście krzesełek. Nie tylko my wpadliśmy na pomysł, żeby się tam schronić. Wokół głównie panowie w średnim wieku, którzy skubią słoneczniki i inne pestki, rozmawiając o ostatnich wynikach serbskiej piłki. Mecz lada chwila, więc trybuny niemrawo zapełniają się (22-tysięczną Čika Dačę odwiedziło tego dnia jakieś trzy tysiące widzów).
Po 10 minutach oglądania meczu w ciszy kilkuset fanatyków zwiera szyki i rozpoczyna śpiewy. Tego nam brakowało, doping głośnością wprawdzie nie powala, ale mecz w ciszy jest jak oglądanie książki kulinarnej – popatrzeć możesz, ale się nie najesz. Sektor gości za to świeci pustkami. W 15. minucie dostrzegamy jednak jakieś zamieszanie. Kilkadziesiąt osób w pośpiechu wbiega na trybunę, rozwiesza szybko flagi i ustawia bęben. Są i kibice Napredaka! Przyjezdni bawią się dobrze, wokalnie prezentują się nawet lepiej niż liczniejsi miejscowi.
„Czerwone diabły” (tak, tak, nie tylko Manchester United ma piekielny rodowód) po golu w samej końcówce wygrały 2:1. Kragujewac dzisiaj szybko nie zaśnie, zresztą to 150-tysięczne miasto, pomijane konsekwentnie w każdym przewodniku, ma dość bogate życie nocne. Ma też swoją historię i współczesność – tutaj uchwalono pierwszą serbską konstytucję, Kragujewac był też pierwszą stolicą państwa, a obecnie jest miejscem, gdzie działają znane zakłady samochodowe Zastava.
LOTNY KIBIC
Paralotniarz przelatuje nad boiskiem Lokomotiva Skopje podczas meczu z Napredokiem Kiczewo.
CZŁOWIEK ORKIESTRA
Pan pełniący w klubie Lokomotiva rolę porządkowego, napełniacza butelek i podawacza piłek, podczas meczu relaksuje się na trawie.
KIBOLE Z BITOLI
Bojowe graffiti na ogrodzeniu stadionu Pelistera Bitola wykonane przez jego utalentowanych kibiców.
GÓRĄ NAPREDOK KICZEWO!
Z Serbii udajemy się autem do Macedonii. Rozbijamy namiot na kempingu pod Skopje. Po zwiedzaniu stolicy meldujemy się na malutkim stadionie, gdzie mecze rozgrywa drugoligowy zespół Lokomotiva Skopje. Jego „kompleks sportowy” składa się z boiska, trybuny na kilkadziesiąt osób oraz… kilku starych wagonów kolejowych, które robią za szatnię i klubowy bar. Coś pięknego, wspaniałe nawiązanie do nazwy klubu, no i jaki wyjątkowy klimat!
Oprócz nas na mecz czeka może 20 osób. Siedzą przy stołach, popijając i dyskutując. Gdy wchodzimy do barowagonu, wszystkie oczy skupiają się na nas. Wewnątrz wiszą zdjęcia zespołu i klubowe pamiątki. Miły starszy pan za ladą pyta, co podać (prawdopodobnie – bo z macedońskim u nas słabo). Na szczęście niektóre słowa i gesty są po prostu uniwersalne, więc o suchym pysku nie siedzimy. Słowianie, choć dalecy, zawsze się jakoś dogadają. Jeden z Macedończyków dostawia nam krzesło, byśmy wszyscy się pomieścili. Na naszych oczach trwa skomplikowana operacja wnoszenia stołu przez okno wagonu…
Spiker głosem na bezdechu (widać, że robi w branży od dłuższego czasu) zapowiada mecz w ramach 1/16 Pucharu Macedonii pomiędzy Lokomotiva Skopje a Napredokiem Kiczewo. Znowu słońce smaży niemiłosiernie. Piłkarze zaopatrzeni są w butelki, które napełniono wodą z kranika znanego z polskich ogródków działkowych. Nasza pięcioosobowa grupa stanowi jakieś 10 procent widowni. Pan w odblasku, pełniący w klubie rolę porządkowego, napełniacza butelek i podawacza piłek, wyleguje się za bramką. Podczas meczu ma jedną i jedyną okazję, żeby się wykazać, gdy piłka ląduje za ogrodzeniem stadionu gdzieś w bujnej trawie.
Na widowni trwają rozmowy, niekoniecznie o rozgrywanym spotkaniu. Docierają do nas takie nazwiska, jak Mourinho czy Pandev. Ktoś obok przegląda tablet. Nikt nie dopinguje. Tuż za naszymi plecami, czyli za jedyną trybuną na tym stadionie, przebiega ruchliwa ulica Skopje, którą przejeżdżają samochody i jadący pod prąd rowerzyści (częsty widok w Macedonii). Co jakiś czas kierowcy wybijają na klaksonie popularne stadionowe rytmy. Nad boiskiem przelatuje dwóch paralotniarzy. Dobrze, że nie zostali strąceni przez piłkarzy posyłających piłkę wysoko ponad bramki.
Miejscowy klub występujący na co dzień w drugiej lidze ambitnie stawia czoło rywalowi z pierwszej i prowadzi 1:0. Ale tylko przez chwilę… mecz kończy się bowiem wynikiem 1:5 dla Napredoka. Na boisku nie biegają gwiazdy pokroju Lewandowskiego czy Drogby, a piłkarze nie zarabiają kroci. My jednak dobrze się bawimy. Chłopaki z obu zespołów zostawiają serce na boisku, co widać. Na dodatek oglądamy bramki, które spokojnie mogłyby kandydować do „top 10 miesiąca”, tylko że kto je zobaczy…
Po spotkaniu zawodnicy rozmawiają z widzami i wspólnie wracają do domów, bo tutaj wszyscy się znają.
PIĄTA TRYBUNA
Część kibiców Pelistera wykorzystała zjeżdżalnię sąsiadującego ze stadionem aquaparku jako dodatkową trybunę.
CZY SIEDZI Z NAMI „FRYZJER”?
Tuż za linią boczną boiska Lokomotiva Skopje panuje biesiadna atmosfera.
FLAKOŻERCY NA ZJEŻDŻALNI
Następnego dnia przenosimy się na południe Macedonii. Poznajemy uroki wciąż mało znanego turystom kraju. Zwiedzamy Ochrydę, Prilep i twierdzę Markowe Kule. Przemierzamy kanion Matka wykutym w skale wąskim trawersem. Docieramy w końcu do Bitoli, miasta – jak mówią zgryźliwie niektórzy skopijczycy – obrażonego na to, że nie jest stolicą. Miejscowość ta, choć nie figuruje w przewodnikach jako szczególnie turystyczna, robi na nas pozytywne wrażenie. Odwiedzamy t u ruiny Heraklei Lynkestis. Trafiamy też na prawosławne święto Zaśnięcia Bogurodzicy.
W centrum unosi się gwar z pobliskich pubów wypełnionych po brzegi ludźmi. Spotykamy się ze znajomą parą polską-macedońską. Gdy Macedończyk Sasza słyszy, na jakim meczu byliśmy w Skopje, łapie się za głowę. To często spotykana reakcja ludzi, którym opowiadamy o naszych stadionowych wojażach. Tym razem ma być nieco bardziej prestiżowo, bo wybieramy się na pierwszą ligę macedońską – Pelister Bitola kontra Metalurg Skopje.
Zmierzamy powolnym krokiem w stronę stadionu Tumbe Kafe. Podchodzimy do dwóch starszych panów z plikiem zielonych biletów. Nabywamy wejściówki za 7 zł. Przed wejściem mijamy piękne graffiti ze starożytnym żołnierzem z bojową miną i charakterystycznym hełmem z grzebieniem. Obok wymalowany herb klubu, w którym tkwi dumnie Pelister – najwyższy górski szczyt masywu Baba. Malunki napawają nadzieją na gorącą atmosferę meczu.
Wchodzimy na stadion. Naszym oczom ukazuje się trybuna z betonowych stopni. Tylko w rogu zachowała się część krzesełek lub postrzępiony plastik, który trudno nazwać siedziskiem. Musiało bywać tu gorąco, a najbardziej w 1993 roku, gdy do Bitoli zawitał odwieczny wróg Vardar Skopje. Doszło do zamieszek i mecz się nawet nie rozpoczął. Siadamy na betonie, w miejscu gdzie nie ma wystających śrub, i podziwiamy „klimatyczny” obiekt. Powoli robi się ciasno, frekwencja jest dość wysoka jak na macedońskie standardy – 2,5 tys. widzów.
Wraz z pierwszym gwizdkiem sędziego ruszają z dopingiem lokalni kibice, zwani Čkembari, czyli Flakożercy. Od Saszy dowiadujemy się, że popularną potrawą w rejonie Bitoli są… flaki. Nazwa ta widoczna jest niemal wszędzie – na dużej fladze rozwieszonej na płocie i na koszulkach kibiców. Obserwujemy żywiołowe trybuny i jednocześnie dobry, trzymający w napięciu mecz. Zorganizowana grupa odpala zielone race (barwy FK Pelister Bitola), co nie uchodzi uwadze policji, która wszystko nagrywa. W Macedonii za używanie środków pirotechnicznych grozi nawet 700 euro grzywny, co przy średnich zarobkach na poziomie 200 jest kwotą astronomiczną. Jeden z kibiców unika ewentualnej kary, odpalając race ze szczytu zjeżdżalni pobliskiego aquaparku. Nie jest więc na imprezie masowej.
Zacięte piłkarskie widowisko trwa nadal. Przyglądają mu się także sympatycy z wodnej zjeżdżalni. Kilka osób wnosi i ustawia na jej szczycie krzesełka. Na boisku powstaje zamieszanie, pada bramka dla Metalurga. Piłkarze cieszą się, ale sędzia po chwili wahania wskazuje spalonego i nie uznaje gola. Zawodnicy gości protestują, a kibice Pelistera obrzucają przyjezdnych piłkarzy butelkami, skandując w ich kierunku, w oryginale (ale tłumaczyć nie trzeba) „Skopska pička!”. Jeden z fanów, żeby być lepiej słyszanym, włazi nawet na płot. Z zainteresowaniem obserwujemy macedoński folklor. Duże emocje trwają do samego końca, a wynik 2:2.
Poznajemy jeszcze uroki nocnego życia w Bitoli, by następnego dnia ruszyć powoli do Polski.