Nieuchwytny jak ruda cegła, ulotny jak stalowy dźwig, efemeryczny jak dwustumetrowy prom, zwiewny jak heavy metal. Portowy Göteborg, drugie miasto Szwecji, to enigma.
Dostępny PDF
CICHA WODA
Łodzie zacumowane w centrum. Mogłoby się wydawać, że w Göteborgu od morza wieje nudą.
HANDLOWO I NASTROJOWO
Uliczki handlowe w tutejszej Hadze, dzielnicy drewnianych domków...
...i na ceglanej starówce
Zagadkę Göteborga zgłębiam jeszcze przed wyjazdem. Googluję zdjęcia z miasta i przyswajam bufet ujęć portu i eleganckiej architektury z żółtej cegły i drewna. Wstępne rozeznanie nasuwa wrażenie miasta schludnego i dostojnego, aczkolwiek niegrzeszącego intrygą czy wyjątkowymi atrakcjami. „Ładne i czyste”, mówi mi kolega, który niedawno spędził tam dzień czy dwa. Wymownie dorzuca pytanie, czy aby na pewno nie mogę zamiast do Göteborga pojechać do północnej Kiruny. Znajoma Szwedka mówi, że miasto jest ciekawe – podobno, bo nigdy nie była. Z kolei przewodnik określa Göteborg jako miasto towarzyskie, o życzliwej atmosferze. Jak imieniny u cioci, myślę.
Robi się coraz bardziej oczywiste, że w Göteborgu od morza wieje nudą. Dziwna to wizja – port o serdecznym usposobieniu, miasto robotnicze pełne nienagannych kamieniczek i kawiarenek. Oliwy do ognia dezorientacji dolewa przez intercom pilot samolotu ogłaszający, że za moment lądujemy nie w twardo brzmiącym „Göteborgu” a w śpiewnym „Jetebori” (jak wymawia się nazwę miasta po szwedzku).
FASADA I ZAPLECZE
Śródmieście z zabytkowymi kamienicami i nowoczesnymi biurowcami. Po prawej przemysłowo-portowa przeszłość – kominy fabryczne przy rzece Göta i łodzie na kanale.
ZŁOWROGIE TRAMWAJE I INDUSTRIALNE SERCE
W XVII wieku Göteborg wybudowali Holendrzy, zatrudnieni z racji doświadczenia w budowie na podmokłym terenie i rzekomo wzorowali się na miastach niderlandzkich. Rzeczywiście, tak jak w Amsterdamie, centrum otacza kanał. Tutaj podobieństwa się kończą. Ruszam w miasto o świcie. W porannym słońcu błyszczą złowrogie przyłbice nasuwające na myśl potop szwedzki. To tramwaje, które en face wyglądają jak rycerze w zbrojach. Groźna facjata kontrastuje z błękitnym, pokojowym, ONZ-owskim kolorem.
Służby porządkowe sprzątają bruk przykryty dowodami ekscesów piątkowego wieczoru. Po ulicach snują się zmordowani imprezowicze i przebudzają bezdomni. Na oko śpiący na ulicach mogą być z Bałkanów albo dalej, z Iraku. Iracka diaspora w Szwecji jest jedną z największych w Europie.
W powietrzu wyczuwam dziwny dysonans – jakby eleganckie budynki z cegły skrywały historie niewidoczne na pierwszy rzut oka. W prześwitach między kamieniczkami, w oddali, rysują się to kominy fabryczne, to dźwigi portowe. Industrialna przeszłość zagląda na stare miasto. W Göteborgu, o ile śródmieście to umalowana fasada, przemysł to serce – niezłamane, ale z arytmią. Kryzys paliwowy w latach 1970. i szersze zmiany w systemie ekonomicznym doprowadziły do upadku dużej części przemysłu. Jednak dalej są tu siedziby szwedzkich firm legend – w tym Ericsson, SKF i, przede wszystkim, Volvo.
JAZDA I FANTAZJA
Pielgrzymka fascynatów klasycznych volvo do źródeł marki w północnej części miasta...
...oraz tramwaje, których przody przypominają złowrogie przyłbice
VOLVO LOVE
– Tu się urodziło to cudo, tak jak i wszystkie za nami – mówi z nutką sentymentu Peter, wskazując na bramę hali. Milczący dotychczas pasażer z tyłu podkręca atmosferę, mówiąc, że to miejsce mistyczne, o znaczeniu wręcz religijnym. Peter obwozi mnie i grupę pasjonatów Volvo w kawalkadzie klasycznych modeli z lat 1950. i 1960. Mówiąc o narodzinach, ma na myśli bramę fabryki, z której wyjechał każdy z klasycznych modeli Volvo PV.
Jeździmy po północnej, przemysłowej części Göteborga, a Peter wydaje się w historię miasta wplatać żarciki po szwedzku. W samochodzie nikt się jednak nie śmieje. Na pielgrzymce nie wypada. Pasażerowie z tyłu są ze Sztokholmu i ta podróż to ich, wydawałoby się, przemysłowy hadż, pielgrzymka do industrialnej Fatimy, samochodowa kąpiel w Gangesie, a grzechot co chwilę wyskakującego trzeciego biegu to kojąca mantra.
Mijamy kompleksy fabryczne poprzetykane nowoczesnymi muzeami i nowiutkimi apartamentowcami dla klasy średniej. Nad kolejnymi budowami górują ogromne maszyny portowe, relikty setek lat historii przemysłowej.
MYCIE O ŚWICIE
Wczesnym rankiem trwa zmywanie śladów weekendowych ekscesów.
BŁYSKA SIĘ I SŁYCHAĆ SZCZĘK ŻELAZA
Grupa szwedzkich studentów czeka na łodzi na rekonstrukcję historycznej bitwy morskiej.
WIELKA SZTUKA
Główna przestrzeń wystawiennicza w monumentalnym centrum kulturalnym „Czerwona Cegła”.
DRUGIE ŻYCIE CEGŁY
W Göteborgu, jak i wielu innych miastach o industrialnym rodowodzie, opuszczone, walące się i niekochane świątynie przemysłu stają się domem dla klasy kreatywnej. Dawne hale maszynowe dają schronienie i zapłon dla różnych form sztuki. Pod mostem niezgrabnie chowa się wielka „Czerwona Cegła” (Röda Sten). To dziwacznie osamotniony budynek centrum kulturalnego, pokryty graffiti od podnóża do wysokich okien przywołujących na myśl gotyckie witraże. Obok, na żwirze, stoją rzeźby, a na nich, w anarchistycznym geście, wylegują się nastolatki. Po drugiej stronie budynku chłopak ćwiczy backflipy na małym skateparku. Pod mostem przepływa właśnie prom gigant obserwowany przez intelektualistów i göteborską bohemę z tarasu przymuzealnej kawiarni.
W „Cegle” pokazywana jest właśnie sztuka wideo artystki o miękko-twardym imieniu Lilibeth Cuenca Rasmussen – pół Dunki, pół Filipinki. Nagrywa ona teledyski w estetyce klipów z MTV, rapując bądź wyśpiewując teksty o m.in. pokręconej tożsamości i tęsknocie. Jej sztuka wydaje się idealnie łapać ducha Göteborga – miasta pół przemysłowego, pół kreatywnego, pół w recesji, pół w awangardzie nowych trendów, pół dumnego, pół w kryzysie osobowości.
RYBI KOŚCIÓŁ
Feskekörka to hala targowa z owocami morza. Budynek wzorowany na architekturze sakralnej został także konsekrowany i dziś można tam wziąć ślub.
DŻINSY Z DOŻYWOCIEM
Salon lokalnej marki Nudie Jeans. W niemałą cenę spodni wliczona jest dożywotnia usługa naprawy.
Ilustruje to lokalna scena muzyczna. Postprzemysłowy krajobraz nadaje kontekst rozbuchanej scenie deathmetalowej. Muzyka ciężka jak tankowiec jest logicznym wypełnieniem postindustrialnej pustki. Na szczęście nie trzeba jej słuchać na żywo, żeby zrozumieć, że pasuje do Göteborga jak młot do kowadła. Z drugiej strony obecnie najsłynniejszym muzycznym towarem eksportowym Göteborga jest nie morderczy gitarowy riff, a melodyjny elektro pop Little Dragon – hipsterskiej grupy ubóstwianej wszędzie, gdzie dotarła trzecia fala kawy i organiczne ciasta marchewkowe.
Symbolem Göteborga jest posąg barokowo potężnego Posejdona. Bóg mórz stanął na placu przed muzeum narodowym z okazji trzechsetnej rocznicy założenia miasta, na czas światowej wystawy przemysłowej. Miał reprezentować potęgę portu, siłę fizyczną i witalną. Nagi bóg obdarzony został przez artystę adekwatnie imponującym przyrodzeniem. W mieście podniosły się krzyki, że to nie przystoi, i pod presją opinii publicznej artysta musiał interweniować.
Posejdonowi ostał się atrybut wielokrotnie mniejszy i tak umięśniony heros stał się pół mężczyzną, pół chłopcem, pół władcą mórz, pół małym bratem, jednocześnie potężnym i wątłym, dumnym i lekko zawstydzonym. Posejdon jako uosobienie kontrastów – jak Göteborg.