Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2011-03-01

Artykuł opublikowany w numerze 03.2011 na stronie nr. 18.

Tekst: Opracował Janusz Czerwiński,

Jak turysta Doba ocean okiełznał



Poznaj Świat Przygody

Jest 10 grudnia 2004 roku. Z afrykańskiego portu Tema w Ghanie startuje wyprawa „Kaylantic”. W specjalne przygotowanym dwuosobowym kajaku – katamaranie wiosłowo-żaglowym – dwóch znanych polskich kajakarzy: Paweł Napierała i Aleksander Doba. Cel: pokonać Atlantyk! Niestety – próba kończy się już po 42 godzinach rejsu. Prądy morskie znoszą ich z powrotem. Nie taki kajak, nie takie wyposażenie, brak oceanicznych doświadczeń.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Jest 26 października 2010 roku, godz. 14:30. Z Dakaru, stolicy Senegalu, wypływa żółty kajak. Niezwykła konstrukcja budzi w porcie sensację. W kokpicie – Aleksander Doba. Tym razem płynie sam. Cel bez zmian: pokonać Atlantyk!

 

 

TURYSTA

 

Jestem kajakarzem. Turystą. Nęcą mnie wciąż nowe trasy, nowe rzeki, morza. Nowe wyzwania. Na liczniku przebytych kilometrów mam ich już ponad 70 tysięcy – przepłyniętych kajakiem po wielu rzekach i morskich akwenach. Gdy z Pawłem Napierałą podjęliśmy nieudaną próbę przepłynięcia Atlantyku, byłem rozczarowany. Bardzo! Sprawa ta przez lata nie dawała mi spokoju. Aż w końcu… postanowiłem spróbować ponownie! Jednak przybyło mi już trochę lat, więc była to jedna z najtrudniejszych decyzji w moim życiu.
Dakar – Fortaleza
Dlaczego właśnie tędy? Trasa z Afryki do Ameryki Południowej narzucała się sama. Konsultowałem to z wieloma ludźmi, głównie żeglarzami i meteorologami – zwłaszcza zaś z Andrzejem Armińskim, żeglarzem znakomitym; to z nim właśnie wspólnie wybraliśmy szlak z Dakaru do Fortalezy. To jedna z najkrótszych tras między tymi kontynentami. Miała zapewnić mi możliwe maksimum bezpieczeństwa. Liczyliśmy na to, że w okresie, kiedy miałem płynąć, nie ma tam z reguły zjawisk tak groźnych jak początki huraganów czy też bardzo gwałtownych, długotrwałych sztormów. Przygotowywałem się rzetelnie, studiując mapy, relacje żeglarzy, prognozy. Czy jest w ogóle możliwe bezpieczne, samodzielne przepłynięcie Atlantyku? Kiedy doszedłem do wniosku, że jest szansa – zacząłem szukać producenta, który byłby w stanie zbudować odpowiedni kajak.
Konstruktorzy ze szczecińskiej stoczni Andrzeja Armińskiego podeszli poważnie do zapewnienia mi bezpieczeństwa, przekraczając w tym znacznie nawet moje życzenia. Kajak z włókna węglowego miał zapewnić możliwość przetrwania każdego sztormu – i tak właśnie się stało. Owszem, jest nietypowy – jak widać na zdjęciu. Nie widać na przykład miecza, którego w kajakach raczej się nie stosuje, a co wybitnie pomaga utrzymać stateczność.
Siedmiometrowa jednostka została wyposażona w niezbędne do przeżycia urządzenia takie jak: odsalarka, panel słoneczny, akumulator, instalacja wody słodkiej. Bezpieczeństwo zapewniały dwie komory wypornościowe, podział na przedziały wodoszczelne oraz pałąki zapobiegające obróceniu do góry dnem, a schronienie kajakarzowi zapewniała niewielka kabina na dziobie zamykana wodoszczelnym lukiem. Łączność ze światem zapewniona była przez telefon satelitarny oraz dzięki GPS. Energii do wiosłowania dostarczały liofilizowane posiłki, zapasy słodyczy oraz ryby, które udawało się złowić po drodze.

 

OLEK I „OLO”

Kajak „Olo” z kapitanem Olkiem dopięli swego. Obaj mogą być z siebie dumni.

Co potrafił "turysta"

Aleksander Doba mówi o sobie: „turysta”. Niezorientowanym – przypomnijmy:

  • Rok 1988: rejs na trasie Przemyśl – Świnoujście, 1149 kilometrów w ciągu 13 dni
  • Rok 1999: nasz bohater opływa Bałtyk
  • Rok 2000: 5369 kilometrów na trasie Police – Narwik. Rejs trwa 102 doby, w skrajnie trudnych warunkach apogeum jesiennych sztormów na Morzu Północnym
  • Przy tych wyczynach opłynięcie niedawno jeziora Bajkał to była już „bułka z masłem”.

To tylko największe dotąd wyczyny najbardziej znanego w Polsce kajakarza, który – owszem – uprawia turystykę – lecz taką z najwyższej półki.

 

 

Kapitan i majtek. Majtek i kapitan.

OBRAZKI Z WYPRAWY

 

Na tej wyprawie pełniłem różne role: kapitana i załogi. Czasem kapitan decydował, co robić, a załoga nie chciała… Gdy byłem bardzo zmęczony, próbowałem odkładać czynności na później, ale wówczas odzywał się we mnie kapitan, zmuszając mnie do wykonania koniecznych obowiązków, więc jako załogant musiałem wychodzić nawet przy paskudnej pogodzie. Na przykład wtedy, kiedy następowały serie burz, gdy po 4-5 godzinach walki z żywiołem byłem przemoczony, zmęczony i pomimo tropiku było mi po prostu zimno. Po takich kilku godzinach, gdy próbowałem się ogrzać w kabinie, często okazywało się, że trzeba znowu wyjść i coś jeszcze zrobić. Kapitan wydawał rozkaz: zakładaj pas, wyłaź na pokład! Umocuj to, co się poluzowało!
Wniosek na przyszłość: przed udaniem się do kabiny należy wszystko sprawdzić! Kładąc wiosło na pokładzie, mocowałem je za pomocą krawatów, czyli krótkich linek. Przywiązywałem do pokładu, żeby nawet największy wiatr czy fale nie miały szans porwać go, bo to przecież mój motor. Co prawda, miałem jeszcze dwa wiosła zapasowe, ale nie mogłem sobie pozwolić na utratę choćby jednego.
Miałem łączność ze światem i z bliskimi osobami, mając ze sobą telefon satelitarny, a dla bezpieczeństwa nawet dwa. Mimo że rozmowy są drogie, często łączyłem się z żoną i synami. Wiedziałem, że ludzie trzymają kciuki, przesyłają pozytywną energię i to mnie podtrzymywało na duchu, pomagając przetrwać trudne chwile. Najtrudniej było podczas burz, ale świadomość, że ludzie wierzą, iż przepłynę, że dam radę – dodawała mi naprawdę mnóstwa energii. Bywało, że walczyłem z silnym, przeciwnym wiatrem i zamiast posuwać się do przodu – cofałem się. Raz nawet, zrobiwszy ogromną pętlę, wróciłem w to samo miejsce, w którym byłem kilka dni wcześniej.

 

 

HURRA – WRESZCIE LEŻĘ!

 

Wyruszając w podróż – musiałem mieć kabinę i miejsce do spania. W kabinie, na podłodze miałem dwie karimaty i gretingi (czyli płyty oddzielające karimaty od dna). Gdy do kabiny dostawała się woda – nie moczyła mi karimat, lecz pozostawała pod płytami. Miejsce to sprawdzałem przez otwory kontrolne, wietrzyłem i wybierałem raz po raz wodę, która pod postacią deszczu lub wlewających się fal wciskała się pod pokład.
W Szczecinie, załadowując kajak wielką liczbą niezbędnych rzeczy – zapomniałem jedynie o… sobie! Okazało się, że pod pokładem mieszczę się z trudem, przez co przez pierwsze dwa tygodnie musiałem spać skulony. W miarę jak ubywało zapasów jedzenia – miałem coraz więcej miejsca dla siebie. Wreszcie nadeszła ta wspaniała chwila: mogłem położyć się na plecach i wyprostować nogi!!!
Leżeć a wyspać się – nie to samo… Fale nie zawsze mile kołysały do snu. Właściwie – prawie nigdy. Po kilku spokojnych – pojawiała się silniejsza i jeśli akurat nie byłem bardzo zmęczony, budziłem się co chwilę. Początkowo, jako tako, spałem dwie do czterech godzin. Potem nieco więcej. Przy trudniejszych warunkach i dużych falach o śnie nie było mowy.
Na całej kilkumiesięcznej trasie miałem tylko półtorej doby ciszy: ocean był gładki, jak lustro.
Przed podróżą myślałem, że będzie upał, gorąco, nie będę mógł wiosłować, więc będę próbował spać… Rzeczywistość była inna. Ani razu nie udało mi się w upale zasnąć. Mimo że kabina była od zewnątrz pomalowana na biało, aby odbijała promienie słoneczne – w środku było gorąco, jak w piecu. Spałem więc tylko nocą, ale wtedy brakowało mi czasu na wiosłowanie, więc dzieliłem noc pomiędzy namiastki snu a poruszanie się do przodu. Wciąż nie mogłem porządnie wypocząć.

 

NA GRANICY ŚWIATÓW

Płynący kajak ślizga się po tafli wody. Tuż pod jej powierzchnią zaczyna się, wciąż niemal nieznana, kraina oceanicznej głębi. Człowiek, w łupince kajaka, może tylko przeczuwać tajemnice, jakie ona kryje.

LOS WE WŁASNYCH RĘKACH

Woda w oceanie jest znacznie bardziej słona niż w Bałtyku. Podczas długiego rejsu sól wżera się stopniowo pod skórę, drażni oczy. Do spółki z wiatrem i słońcem przyprawia człowieka o cierpienie. Samotny kajakarz, zdany tylko na sprawność swoich dłoni, nie ma wyboru: trzeba to wytrzymać!

 

CZY WYCIĄĆ WYROSTEK (NA WSZELKI WYPADEK)?

 

Miałem apteczkę zaopatrzoną dość bogato. Ponieważ jestem inżynierem mechanikiem, a nie lekarzem – byłem w kontakcie z medykami różnych specjalizacji. Kiedyś czytałem, że niektórzy żeglarze przed rejsem udawali się na operację i wycinali sobie zdrowy wyrostek robaczkowy – na wszelki wypadek, pozbawiając się potencjalnego kłopotu! Ja wyrostek mam nadal. Na szczęście, na trasie nie musiałem konsultować się z lekarzami.
Za to – zdarzały się problemy drobniejsze, ale bardzo uciążliwe. Nazajutrz po opuszczeniu Dakaru, przy bardzo wysokiej temperaturze, na spoconym ciele pojawiła się wysypka. Cały byłem pokryty bąbelkami, co wyglądało paskudnie i swędziało. Powinienem był myć się w słodkiej wodzie, ale ta była na to zbyt cenna. Do końca podróży tak się więc męczyłem. Ozdrowiła mnie dopiero kąpiel pod prysznicem w brazylijskim porcie.
Kilka razy byłem też na granicy udaru cieplnego; to było ostrzeżenie, bym nie wiosłował w upale. Rano, gdy wstawałem, nie mogłem otworzyć oczu, tak były zaropiałe. Sól wchodziła do nich, drażniła spojówki – dobrze, że miałem krople, które przynosiły ulgę. Płynąc w warunkach tropikalnych, bardzo się pociłem. Wychodziłem na pokład w eleganckim stroju: białej koszuli z długim rękawem oraz białych rękawiczkach. To dla ochrony przed słońcem. Kajak ma 7 metrów długości, ale ja do chodzenia miałem tylko 4 metry: od włazu do kabiny – po rufę. Chciałoby się pospacerować, pobiegać. Cóż, mój kajak ma metr szerokości, spacery więc robiłem głównie na czworakach.
Na rufie miałem także toaletę i łazienkę. Spocony, najchętniej wskoczyłbym do oceanu. Ale już po tygodniu od wypłynięcia z Dakaru ujrzałem rekina. Gdy chciałem się umyć, podpełzałem na rufę, brałem ze sobą miskę uwiązaną na sznurku oraz szampon, bo żeglarze powiedzieli mi, że w oceanicznej wodzie mydło się nie pieni. Na rufie, po obu stronach burty, są dwa wygodne uchwyty; siadałem więc przodem do steru i wkładałem do wody odstraszacze rekinów. Czyli moje stopy. Pewnego razu, podczas mycia, około 20 metrów ode mnie, zobaczyłem płetwę rekina. Wtedy ostatecznie odeszła mi chęć na kąpiel w tym ciepłym i czystym basenie, jakim jest ocean.
Do wskoczenia zniechęcały mnie także wielkie, okołometrowe, drapieżne barakudy, które towarzyszyły mi niemal przez cały rejs. Było ich stale około 5-6 sztuk dyżurnych, a nocą nawet do 10, po obu stronach kajaka. To wielkie ryby: łeb, jak moje udo przed rejsem (schudłem w jego trakcie), drapieżne paszcze. Lecz wyglądały bardzo pięknie, bardzo szybko pływały, a ich ulubionym daniem były latające ryby, na które polowały.
Ryby najczęściej płynęły pod kadłubem kajaka, ale były bardzo ciekawskie. Gdy tylko przestawałem wiosłować i robiłem coś innego – płynęły obok, jakby zaglądając, z ciekawości, co się dzieje. Starałem się o nich pamiętać ? zawsze to szkoda palca lub nogi.
Zdarzał się prysznic z deszczu. Pod koniec burz, gdy był słabszy wiatr, myłem się w kokpicie, po czym zużytą wodę wybierałem na zewnątrz. To był taki relaks – umycie się w słodkiej wodzie. Woda oceaniczna jest bardzo słona, w porównaniu z Bałtykiem – 4 razy bardziej. Skórę bardzo głęboko miałem nasyconą tą wodą. Czasem specjały, np. konfitury od żony, wyjadałem palcem ze słoika. Konfitury były bardzo słodkie, ale smak soli z palców przebijał nawet cukier! Więc, przed konsumpcją, najpierw przez kilka minut wysysałem ją z palców, ale nawet to nie pomagało. Była bardzo głęboko! Całe ciało miałem nią nasycone.
Gdy się je i pije – trzeba też wydalać. Małe potrzeby mogłem załatwiać w kokpicie, do pojemnika, który miałem zawsze pod ręką. I – ciach, za burtę. W przypadku potrzeby większej rangi trzeba było ruszyć się na rufę kajaka. Oczywiście, cały czas byłem przywiązany uprzężą żeglarską, czyli pasem z szelkami i linką umocowaną do ucha przy ściance z włazem do kabiny. Po dwóch tygodniach szelki nie wytrzymały i się rozlazły, ale pas służył mi do końca wyprawy. Tyle, że musiałem go zaciskać wciąż mocniej i mocniej… Schudłem 14 kg, czyli kilogram na tydzień.

 

 

TĘSKNIĄC ZA NUDĄ

 

Im bliżej było wyjazdu, tym więcej miałem spraw do załatwienia. Już wtedy brakowało mi snu i wypoczynku. Łudziłem się, że gdy wsiądę do kajaka, to sobie odpocznę. Figa z makiem! Wciąż byłem w napięciu. Niedosyt snu pogłębił się jeszcze bardziej. Podczas poprzednich wypraw robiłem codziennie notatki. Teraz tak byłem zajęty, że zacząłem je prowadzić dopiero w osiemnastej dobie rejsu. Nie wziąłem ze sobą żadnej książki ani też urządzenia do słuchania muzyki. I słusznie. Wciąż byłem zajęty. Na przykład – myśleniem. Zawsze musiałem dobrze przemyśleć, w jaki sposób mam to czy owo zrobić. Żebym nie popełnił błędu, żeby mnie, na przykład, fala nie zmyła. O nudzie nie było mowy!

 

„OLO” NIE WIELORYB

Ryby jednak wytrwale towarzyszyły Wielkiej Żółtej Rybie.

 

SPOTKANIA

 

Miałem ze sobą mapę pokazującą, którędy biegną trasy statków. Statki widywałem w dzień i w nocy. Raz zdarzyło się, że nie widziałem żadnego przez 2 tygodnie. Ale jakież to emocje, gdy po wielu dniach pustki nagle pojawia się taki kolos! Zdarzało się, że zmieniał kurs, z ciekawości. To były duże emocje, bo miałem wrażenie, że statek płynie prosto na mnie. Przepływali 200-300 metrów ode mnie, pozdrawialiśmy się. Nocą, obserwując niebo, widywałem na horyzoncie gwiazdy, które potem okazywały się światłami statku. Nie spotkałem żadnego jachtu.

 

 

BESTIE I BESTYJKI

 

Przed rejsem niejeden straszył mnie rekinami. W zasadzie, miałem z nimi spotkanie tylko kilka razy. Na przykład – płynąc w nocy, poczułem mocne uderzenie. Z tyłu, w rejonie steru. Za chwilę – drugie. Ooooo, to nie były takie sobie uderzenia fali. Cóż to?! Nie mielizna – pode mną ze cztery kilometry głębi…
Miałem włączone światła nawigacyjne. W tej poświacie, ledwie – ledwie, dostrzegłem rekina. Płynął prosto na mnie, mógł mieć ze trzy metry. Po chwili płetwa zniknęła pod wodą, kilka metrów od burty. Przepłynie pode mną? Nie czekałem dłużej. Gdy tylko wyczułem, że jest z drugiej strony – łup wiosłem, tuż za łbem. Zdrowo mu przyłożyłem.
Problem z głowy? Bynajmniej… Bestia znów nadpływa!
No, koniec żartów. Miałem go tuż przy burcie, może na pół metra. Sprężyłem się mocno i wiosłem (a mocne jest, zapewniam) znów w łeb z całej siły – jeden raz. I drugi. Dał spokój, odpłynął. Teraz myślę sobie, że to było… powitanie. On uderzył w kajak, no to ja podobnie. Wymieniliśmy uprzejmości. Takie rekinie zaczepki jeszcze się zdarzały, ale dialogu już nie podejmowałem. Kiedyś chciałem się jednak wykąpać na zewnątrz kajaka. Już prawie skoczyłem (uwiązany, rzecz jasna, na lince), gdy w ostatniej chwili ujrzałem znajomą płetwę.
Ożż… kurczę, nie ma mowy, za kąpiel dziękuję.

 

 

PRZYJACIELE, PRZEPRASZAM!

 

Już drugiego dnia przyłączyły się do mnie małe rybki w niebieskie paski. Płynęliśmy razem. Właściwie się zaprzyjaźniliśmy. Trochę więc wstyd mi teraz – bo ja tych przyjaciół zjadałem… Gdy wiatry pchały mnie w złą stronę, a ja musiałem pospać – to, żeby mnie nie wyniosły zbyt daleko – włączałem hamulce. Dryfkotwy. Woreczki na długiej linie. Wystawiałem je za burtę i czasem wpadała tam jakaś ryba. Kiedyś zrobiłem sobie zupę rybną. Innym razem – spróbowałem na surowo. Wnętrzności też, a jakże! Baaardzo smakowało. Odtąd już jadłem ryby tylko na surowo, bardzo sobie to chwaląc.
Ryby towarzyszyły mi bardzo różne. Filmowałem je pod wodą. A zdarzył się i żółw, płynął ze mną trochę. Stukał tą skorupą o dno czy może z boku. On też stał się gwiazdą w moim filmie.
Wspomniałem o barakudach. Długość: metr – półtora. Bardzo drapieżne. Piękne miałem spektakle, gdy taki potwór rozpędzał się, goniąc latającą rybę. Ryby latały po kilkadziesiąt metrów, a barakuda śmigała w wodzie za nimi. Gdy ryba spadała do wody, zadowolona, że już uciekła, to barakuda była tuż za nią. Więc te pościgi kończyły się często przykro dla latających ryb.
Już po dwóch dniach rejsu kadłub kajaka zaczął obrastać małżami. Rosły z każdym dniem, rósł więc i opór, jaki stawiały wodzie, co utrudniało mi płynięcie. Starałem się je usuwać, ale bardzo mocno się trzymały. Tylko paznokcie sobie połamałem.
U brzegów Ameryki ptaki wykorzystywały mój kajak do odpoczynku. Przylatywały wycieńczone, zwłaszcza po burzy, i odpoczywały, siedząc na rufie. Czasem i pięć ptaków jednocześnie gościłem na moim kajaku. Inna rzecz, że rano musiałem po nich sprzątać. Zdarzyło się, że po walce o dobre miejsce przegrany usiadł na moim palcu. Jednego znalazłem rano w kokpicie. Wtulił się w kąt, zmarznięty. Myślałem, że to ryba, bo czasem latające ryby rozbijały się o kajak. Trafiały też i we mnie: w czoło, w policzek, w pierś wiele razy. Na szczęście, nie dostałem w oko! Ptaszka ogrzałem w dłoniach, wysuszyłem piórka, postawiłem – niech leci. A on cyk – do kabiny skoczył. Schował się w kącie. Wyciągnąłem go jeszcze raz, a on znowu do kabiny. Więc dałem mu spokój, a jak odpoczął, to sam odleciał.

 

BESTIA CZY BESTYJKA?

Ten osobnik ma w sobie coś z rekina. Lepiej nie sprawdzać.

KTO PRZYSPAWAŁ MAŁŻE?!

To nadzwyczajne, jak te stworzenia trzymają się swego przewoźnika.

GWIAZDOR W AKCJI

Żółw wpadł tylko na chwilkę, ale i on otrzymał swoją rólkę w moim filmie.

 

MOJA WINA

 

Przygotowywałem się do rejsu, korzystając z różnych wydawnictw, map. Wiedziałem, że będę miał do czynienia z przeciwnym prądem – równikowym prądem wstecznym, ale po prostu go zlekceważyłem. Przez to miałem wielkie kłopoty, przepływając nad podwodnym pasmem górskim Sierra Leone. W tym rejonie Atlantyk ma głębokość około 3-4 km. Walczę w prądem, płynę wiele godzin na południe, i okazuje się, że przepłynąłem 1-2 km, a czasem wręcz się cofnąłem. Płynąłem ok. 0,5 węzła, czyli ok. 1 km na godzinę, przy możliwościach 3-4 km na godzinę. Długo zachodziłem w głowę, co też mnie tak znosi. Dopiero po kilku dniach z mapy fizycznej odczytałem, że pode mną są góry! Inne wiatry wieją w górach, a inne w dolinach, nad szczytami silniej. Na mapach dla statków nie były te góry ujęte, ale dla mnie to było istotne. Postanowiłem uciekać na południowy zachód. Udało mi się w zasadzie uciec od szczytów, później uciekałem od gór. To była przykra dla mnie niespodzianka, że ten prąd tak mnie trzymał. Przez to, że go zlekceważyłem – dostałem później w kość. Innych zaskoczeń nie było.

 

 

NERWY

 

Przez cały rejs byłem w wielkim psychicznym napięciu. Musiałem walczyć z niesprzyjającymi wiatrami, znosiło mnie na zachód, a ja chciałem na południe. W końcówce, 200 km od Fortalezy, która miała być portem docelowym, wiatry południowe zaczęły mnie spychać. Wybrzeże tam jest tak ukształtowane, że prądy płynące równolegle do niego wynosiły mnie w kierunku północno-zachodnim. Nie jestem cyborgiem, żeby wiosłować przez 24 godziny. Wiosłować można przez 8-12 godzin, taka jest efektywna porcja wysiłku… Siła wynoszenia mnie była tak duża, że bałem się, iż nie dopłynę do Brazylii, że zniesie mnie do Gujany, a to byłyby kolejne tygodnie męki. Wykrzesywałem z siebie adrenalinę i resztki sił – no i dopłynąłem do lądu ogromnie wyczerpany.

 

 

TĘSKNIĄC ZA...

 

Brakowało mi kontaktu z ludźmi. Nie jestem samotnikiem, a tu przez kilka miesięcy gadałem tylko z ptakami, rybami… Inna rzecz – to jedzenie. Miałem ze sobą takie specyficzne, liofilizowane, o kilku smakach, ale brakowało mi świeżych owoców. No i zwykłego chodzenia po lądzie…

 

 

ZIEMIA!

 

Wreszcie to osiągnąłem, mimo wielkich przeciwności. Byłem już bardzo wyczerpany, walczyłem o to, by wylądować jak najbliżej ustalonego miejsca. Niestety, w końcówce zniosło mnie daleko od Fortalezy. Żeby nie znosiło mnie dalej aż do Gujany, złapałem się ziemi amerykańskiej. To było uczucie wielkiej ulgi, że jestem wreszcie na tym kontynencie. Ale krzyknąłem „Ziemia!” – dopiero, kiedy naprawdę ją ujrzałem (a nie tylko łuny świateł). Wtedy poczułem się jak odkrywca! Aż wreszcie stanąłem na niej! Nieużywane niemal nogi, o dziwo – działały!

 

HURRA, ZIEMIA!

Jesteśmy w Ameryce…

 

NIE MAM DOSYĆ!

 

Zawsze jestem ciekawy czegoś nowego. Przed podjęciem wyprawy przez Atlantyk, wierząc w swoje doświadczenie, byłem pewny, że jestem w stanie to zrobić. To było zupełnie coś nowego. Nowa trasa, nowe doznania. Płynę na nieznane mi wody, w nieznane warunki i to mnie najbardziej pociąga. Do tej pory nie byłem w żadnej Ameryce, ani Południowej, ani Północnej, a pojawił się kajak, który to umożliwił. To była wyprawa międzykontynentalna, udało mi się przepłynąć między jednym kontynentem a drugim.
Już przed wypłynięciem planowałem, że jeśli się uda, a ja nie będę miał dosyć, to ruszę na północ. Jeszcze płynąc, już czyniłem przygotowania do następnego etapu. Teraz w planie mam przeróbki kajaka, bo mimo, że był dobry i bezpieczny, to okazało się, że… może być lepszy. Za kilka tygodni powinienem być gotowy do podjęcia dalszej drogi. Moim celem jest dopłynięcie do Waszyngtonu. Kiedy to będzie i jak? Jednym ciągiem czy odcinkami, i jakimi? Nie wiem, co jest jeszcze przede mną, ale chciałbym dopłynąć do Ameryki Północnej.

 

 

POST SCRIPTUM

 

Pytają mnie, czy ta wyprawa, doświadczenie, zainspiruje innych kajakarzy w Polsce do podobnych, równie ambitnych ekspedycji.
Otóż, chciałbym, aby ludzie nie podejmowali pochopnych decyzji. Ja do tej wyprawy przygotowywałem się wiele lat. Od trzydziestu lat intensywnie pływam kajakami i to wszechstronne doświadczenie, także życiowe, było w takiej ekspedycji potrzebne. Nie radziłbym nikomu zbyt wcześnie wybierać się na podobną wyprawę. Moje przygotowanie nawigacyjne z szybownictwa i żeglarstwa było niezbędne, by dobrze interpretować różne prądy, warunki pogodowe, by mimo wielkich przeciwności poruszać się i zbliżać do celu. Wykorzystywałem różne metody i odkrywałem w sobie różne pokłady wiedzy. Pod koniec wyprawy z wiatrami radziłem sobie coraz lepiej, mimo że sił miałem coraz mniej.
Jeśli chodzi o inspirowanie innych: stawiajcie sobie ambitne cele, próbujcie je realizować, ale nabierajcie doświadczenia, korzystając z rad i pomocy innych. Jestem bardzo chętny do dzielenia się moim doświadczeniem.
Kilka lat temu podjąłem próbę przepłynięcia Atlantyku z Pawłem Napierałą, który później ją ponowił. Mam nadzieję spotkać się z nim, porozmawiać i odradzić dalsze próby. Życie jest naszym wielkim darem i należy je szanować… pamiętajcie o tym.

 

Po 99 dniach, 7 godzinach, 20 minutach Aleksander Doba jako pierwszy Polak i trzeci człowiek na świecie samotnie przepłynął kajakiem Atlantyk, bez pomocy z zewnątrz ani korzystania z żagla (jak jego poprzednicy). Dokonał tego, korzystając wyłącznie z napędu wiosłowego, pomimo przeszkód, które stawiała przed nim natura w postaci przeciwnych prądów, silnych wiatrów i wysokich fal. Walcząc z ogromnym zmęczeniem, 2 lutego 2011 o godzinie 21:50 (czasu polskiego) Aleksander Doba dotarł do Ameryki Południowej, do wioski rybackiej Acarau w Brazylii, znajdującej się około 180 km na zachód od Fortalezy.