Patrząc na mapę Afryki, można bez trudu odnaleźć grubą niebieską krechę w kształcie paraboli, przecinającą środek kontynentu, przy której kreseczka Wisły prezentuje się niewinnie niczym górska struga. Już sama nazwa wzbudza respekt, ale prawdziwym szacunkiem można obdarzyć to coś dopiero wtedy, kiedy się jest na powierzchni… Kongo.
Docieram do Kinszasy. Ogrom miasta daje przeczucie ogromu rzeki, której nazwę dzielą dwa skłócone ze sobą państwa - Kongo Kinszasa i Kongo Brazzaville. Dotarcie do jej brzegu nie jest jednak proste. Kongo pełni funkcję granicy i każde pojawienie się białego w okolicach rzeki traktowane jest jako posunięcie szpiegowskie, bo co - jak chciał wiedzieć jeden z niezliczonych patroli - może być interesującego w rzece Kongo? Miasto broni dostępu do wody, przez co rzeka intryguje mnie jeszcze bardziej. W końcu, za którymś razem, pod kanonadą podejrzliwych policyjnych spojrzeń, udaje mi się otrzymać w dzielnicy Gombe kilkuminutowe pozwolenie na zaspokojenie moich jakże dziwnych pragnień. Przede mną - fragment węża długiego na trzy i pół tysiąca kilometrów. Daleko, po drugiej stronie, widnieje Brazzaville, z jego charakterystyczną wklęsłą po środku wieżą. O tej porze roku stan wody jest niski, ale i tak rzeka imponuje ogromem. Sprawnie poruszające się na przekór wartkiemu prądowi pirogi przypominają strąki fasoli na ogromnej, mąconej końcówką kija kałuży. Mętna woda unosi małe wysepki traw, wodorostów i połamanych kłód, płynących jakby pod prąd. Ta właśnie rzeka, wraz z rzeką Ubangi, ma mnie ponieść na północ, do Republiki Środkowej Afryki, o 1300 kilometrów bliżej domu.
Przed bitwą
Próbuję załatwić miejsce na barce odpływającej do Lisali, lecz spotkany kilka dni wcześniej polski misjonarz Andrzej Smółka stanowczo odradza mi tę drogę, gdyż, jak twierdzi, co 20-30 kilometrów dochodzi do policyjnych kontroli celem wymuszenia pieniędzy i konfiskat wszelkich podejrzanych przedmiotów, co w moim przypadku jest nieuniknione, bo już sam biały człowiek - tylko w majtkach - jest wystarczająco podejrzany, aby zatrzymać go na kilka dni, miesiąc albo na zawsze. Drugim problemem okazuje się granica w Zongo. Nikt tak naprawdę nie wie, czy jest otwarta, czy nie. Walki toczące się na północy i ostatnia masakra w Rwandzie skutecznie blokują jakiekolwiek informacje, przez co nie można niczego zaplanować. Przeniosę się więc do Brazzaville. Coś, co u nas uchodzi za zwykłą formalność, tutaj urasta do rangi małej wojny. W tej części Afryki przez granicę się nie przechodzi, ale się przedziera. Do największych sukcesów mojej podróży zaliczam przede wszystkim udane przejścia na drugą stronę granic. Zamieszanie, które panuje na przejściu Kinszasa-Brazzaville, można przyrównać chyba tylko do bitwy. Zakratowane okienka budynku kas biletowych przypominają parterowy areszt śledczy. Nad potężną, obstawioną przez policję bramą, oddzielającą miasto od terenu granicznego, brakuje tylko napisu „Arbeit macht frei”. Skojarzenie to potęgują stare tory kolejowe. Gdy stoję w pobliżu, obsiada mnie tłum wykrzykujący ceny transportu na drugą stronę. Jedyną sprawdzoną techniką na opędzenie się jest ciągły ruch - tak więc przemieszczam się bezustannie w nadziei, że coś się wyjaśni. Poddaję się przeznaczeniu. Jest dużo łatwiej. Nie walczę z rzeczywistością. Czekam, co z tego wyniknie. Nie odpowiadam na żadne zaczepki, wykrzywiając usta w głupkowatym, beztroskim uśmiechu człowieka nieobecnego. Jak zwykle jestem w centrum uwagi. W końcu podchodzi mniej więcej 40-letni mężczyzna z aktówką. Stanowczym ruchem wyciąga mnie z tego młyna. Wszelkie krzyki i nawoływania kwituje ruchem ręki w taki sposób, jakby odpędzał muchy. Choć nie możemy się porozumieć werbalnie, ufam, że nie jest oszustem, zresztą w tych okolicznościach przestaje to być ważne. Narastające gorąco przytępia czujność i czyni obojętnym na wszystko. Człowiek wprowadza mnie do „aresztu”, czyli okratowanego budynku kas, gdzie sprzedawane są bilety na statek z Kinszasy do Brazzaville. Koszt połączenia - 12 dolarów. Charanga, bo tak się nazywa mój opiekun (?), jest tu szefem. Ma wyjątkowo cyniczny wyraz twarzy.
Powierzam mu paszport. Tymczasem tłum rzuca się do otwieranych kasowych okienek, wykłócając się i przepychając. Ja grzecznie siedzę na krzesełku i na szczęście patrzę na to z drugiej strony. W końcu zostaję dopuszczony przed oblicze oficera rezydującego w odrapanym z farby i śmierdzącym rybami biurze. Oficer, łamanym angielskim, z najwyższą powściągliwością odcyfrowuje przeglądane wizy, zerkając na mnie z niesmakiem, po czym pyta, po co przyjechałem do Kongo, co jest tutaj takiego ciekawego. Po raz kolejny, udając entuzjazm, recytuję regułkę o mojej podróży, o wyjątkowości Afryki i urzekającym krajobrazie. On z kolei, przytakuje mi, tak jakby rozumiał wszystko z tego, co mówię (nie rozumiejąc jednak niczego, bo na pytanie „How are you?” odpowiada: „Mr Kamara.”). Władczym gestem wręcza mi paszport, wypowiadając sakramentalne „Go!”. Szturm Charanga prowadzi mnie w stronę jakiejś awantury. To odprawa celna. Jedynie tutaj nikt na mnie nie patrzy i nie wytyka palcami. „Mundele” (biały) słyszę tylko wtedy, kiedy zagradzam drogę komu. Biegnącemu ze stukilową paką na plecach. Charanga zabiera moją torbę podręczną i kamerę; jego nikt nie będzie sprawdzał - ja miałbym duże kłopoty. Wszędzie pełno „economic police”, zatrzymującej biegnących tragarzy, którzy w przelocie wprawnym gestem wkładają do już otwartych dłoni zwitki banknotów. Charanga razem ze mną przeciąga plecak przez kolejną policyjną zaporę. Ciemny podłużny korytarz, prowadzący do trapu promu, wygląda jak trasa slalomu z poustawianymi jak tyczki postaciami w mundurach, omijanymi przez przygniecionych białymi, ogromnymi workami ludzi. Nie wiadomo, co tu jest przemytem, a co legalnym transferem. Różnice nikną w ogólnym zgiełku i ciemności korytarza.
Kiedy wszystko zdaje się być za mną - znów, jak w starej baśni, wyrasta następna przeszkoda: trap statku, do którego bronią dostępu potwory w mundurach, głodnymi ślepiami przewiercające plecak i to, co mam na sobie. Stanowczo zatrzymują, krzyczą coś, czego nie rozumiem. Korzystają na tym tragarze, wbiegając niezauważeni na pokład. Ktoś mnie potrąca. Tracąc równowagę, wpadam na dwóch przewracających się mężczyzn. Zdezorientowani policjanci każą mi szybko iść dalej. Nie jest to łatwe. Po nas, leżących na trapie, nie pozwalając się nam podnieść, przechodzą następni. Ktoś podaje mi dłoń - łapię równowagę. Jakiś mężczyzna okładany pięściami i kopniakami, wyrzucany z promu, zasłania głowę skrzyżowanymi rękami. Jak spod ziemi wyrasta Charanga. Opędzając się od wiecznie coś od niego chcących ludzi, ciągnie mnie przez kłębiący się tłum w miejsce, gdzie wreszcie mogę zdjąć plecak i spojrzeć spokojnie na rzekę. Prom to trzy rzeczne statki połączone ze sobą burtami. Na każdej ludzie, towar i zwierzęta w ilościach przewyższających pojemność pokładu. Oddalamy się od Kinszasy, by za niecałych 30 minut przywitać Brazzaville. Popołudniowy wiatr miło chłodzi przegrzane słońcem i nadmiarem wrażeń ciało i zaczynam czuć, że jestem po lepszej stronie świata. Zewsząd dochodzi mnie gwar coraz spokojniejszych rozmów i gromki śmiech. Udało się. Kolejna bitwa została wygrana.
Ten lepszy świat
Port w Brazzaville to maleństwo w porównaniu z rozległymi portami Kinszasy. Schodząc z pokładu, nie czuję napięcia. Policjanci w ciemnogranatowych mundurach są mniej natarczywi i ku mojemu zaskoczeniu nie dziwi ich widok mundele. Charanga zna tu wszystkich, także po nim widać wyraźne odprężenie i zmianę nastroju na lepszy. Jakiś facet próbuje mi wcisnąć „bilet wyjścia z portu”, ale ja nie daję się już na to nabrać. Wypełniam kartę pokładową i bez przeszkód staję się tymczasowym obywatelem Brazzaville. Miasto nie jest duże. Żyje spokojnym rytmem. Nikt się donikąd nie śpieszy. Samochody przypominają samochody, a zadbane taksówki za siedemset CFA zawożą pod wskazany adres bez krzyków i hałasów, w warunkach wręcz komfortowych. Chociaż skończona kilka lat temu wojna przypomina o swoim istnieniu wystającymi gdzieniegdzie kikutami budynków, można się czuć tutaj pewnie i żyć prawie niezauważenie. W odróżnieniu od Kinszasy jest tu dużo sklepów, zwłaszcza z kolorowymi afrykańskimi tkaninami, a w ślad za tym pełno tu małych zakładów krawieckich obwieszonych wewnątrz posterami różnych modnych fasonów. Maszyny do szycia to zazwyczaj stare, sprawdzone „singerki” o napędzie ręcznym lub nożnym, przypominające mi moją babcię i wakacje w Sochaczewie. Ktoś proponuje mi samolot, ale po namyśle, zaopatrzony jedynie w sześć puszek sardynek i dwa litry wody, decyduję się na trzytygodniowy rejs.
Pływająca wioska
Statek, który ma mnie ponieść do Bangui, to trzy połączone ze sobą szeregowo potężne, wypełnione mazutem barki z mizernym biało-niebieskim holownikiem z tyłu o nazwie „Kotto”. Atakowany pytaniami, niezmiennie automatycznie odpowiadam „no parle France”, co kwitowane jest stwierdzeniem „Americano”. Kapitan - według zapewnień mający znać angielski - nie zna ani słowa. Posługuje się sango (język środkowoafrykański) i francuskim, ale tylko wtedy, kiedy jest to konieczne. Przerzucany z miejsca na miejsce, ląduję w końcu na mostku kapitańskim, gdzie przychodzi mi spać pierwszej nocy. Cieszę się z chwili samotności, nietrwającej jednak długo. Około drugiej w nocy gwałtowna burza wpycha w moje miejsce wszystkich niemających dachu nad głową. Afrykanie - zauważam - potrafią ukształtować swoje ciało tak, aby wypełniało przestrzeń o dowolnym kształcie niemalże w stu procentach, tak więc o świcie zastaję ich przeplecionych między dźwigniami tablicy rozdzielczej statku i na zaadaptowanych na koje półkach, zdawałoby się mogących pomieścić tylko jakieś drobne przedmioty. Około szóstej rano pojawia się milczący kapitan i odpala silniki.
Tego ranka dostrzegam pierwszą metamorfozę barki. Prawie cała jej powierzchnia pokryta została dziesiątkami jasnych prostokątnych płacht różnej wielkości, przywiązanych do rur odpowietrzających mazut, niczym do stelaży namiotów. Każdy hak, śruba czy dziura w metalowej konstrukcji zostały skrupulatnie wykorzystane w celu umocnienia prowizorycznych dachów, które będą chroniły przed słońcem i deszczem przez wszystkie dni rejsu. Dla naciągnięcia konstrukcji napięte sznurki przytrzymujące płachty dowiązane są do śladowych burt barki, co tworzy słabo widoczny, ale bardzo skuteczny tor przeszkód. Dwa duże, cholernie głośne silniki holownika przesuwają rzekę pod nami z szybkością czterech do pięciu kilometrów na godzinę. W pośpiechu, byle jak, składam swoją matę i wynoszę się z kabiny sterowniczej. Od 24 godzin niczego nie jadłem, nie czuję jednak głodu. Barka leniwie nabiera życia. Rozgadane kobiety z wiadrami pełnymi wody stoją przed dwiema kabinami łazienkowymi, cierpliwie czekając na swoją kolej. Zauważywszy mnie schodzącego z mostka, milkną, taksując wzrokiem, szepcząc przy tym „mundele” (lingala) lub „mundu” (sango). Nie mając odwagi wyjść na pokład, pośpiesznie wracam na górę, siadając obok kabiny sterowniczej. Słońce redukuje do zera niewielkie obszary cienia i chyba tylko ja, cierpliwie się smażąc, czekam na jakiś energiczny powiew wiatru. Setki par oczu niestrudzenie obserwują mnie, a ich właściciele pełni zdziwienia wytykają palcami. Tylna część holownika to miejsce na kuchnię, gdzie na dziesiątkach przenośnych, specjalnych grilli kobiety przygotowują posiłki, smażąc benie - małe pączki sprzedawane później na całej barce jako śniadanie większości pasażerów. Tam też jest miejsce przechowywania żywego drobiu i wędzenia ryb. Pełno tu kolorowych, plastikowych misek i kobiet przekrzykujących warkot silników. Na krawędzi rufy zaimprowizowana została męska łaźnia, oblężona zazwyczaj wczesnym rankiem i późnym popołudniem.
Trwanie
Jakaś awantura przed ładownią. Mały policjant w lustrzanych matrixach na nosie szarpie jakiegoś - mężczyznę. Pięciu następnych próbuje ich rozdzielić, a kapitan raz po raz trąbi syreną, obojętnie spoglądając na nich z góry. Mijamy Ntsele - rodzinną wioskę znienawidzonego dzisiaj Mobutu Seseseku. Barka płynie zygzakiem od brzegów Zairu do brzegów Republiki Konga, według widocznych z odległości kilku kilometrów białych kierunkowskazów. Słońce rozgrzewa żelazne platformy do temperatury 70-80 stopni. Pomimo wiatru po rękach spływają mi strugi potu. Długopis ślizga się w dłoniach, a kartki pod wpływem dotyku wilgotnieją, marszcząc się przy tym. Kapitan drzemie w fotelu. Statek opustoszał. Ludzie, skryci pod płachtami, czekają wieczora. Pogrążony w półśnie niczym gekon, kiwam się na taborecie, nie mogąc znaleźć dogodnej pozycji. Ktoś macha do mnie z dołu. Ma na imię Fidel. Wiezie pięćset wiórowych płyt z Brazzaville do Impfondo. Częstuje mnie potrawką z mbinzu – gotowanych gąsiennic, przypominających z wyglądu larwy bielinka kapustnika. Bardzo dobre - dużo protein. Płyniemy non stop. W nocy, wabieni nadpsutym reflektorem, podpływają niepostrzeżenie od strony Zairu drobni przemytnicy na mniejszych lub większych kanu, oferując alkohol, węgiel drzewny, garnki, koszulki z podobizną prezydenta, papierosy. Śpię, gdzie popadnie. Wszelkie możliwe miejsca na pokładzie są skrzętnie wykorzystane przez przeszło dwustu pasażerów. Nie mam materaca ani płachty, tak więc koczuję – przysposabiam kolejne skrawki blachy na kilkugodzinne obozowisko. Najczęściej śpię za blaszaną wiatą, w miejscu skrzyżowania dwóch ścieżek miedzy platformami. Można tu zainstalować moskitierę. Codziennie po piątej rano dziesiątki ludzi przystają, hipnotyzując mnie wzrokiem. Chcąc nie chcąc, budzę się i aby nie blokować szlaku, potulnie wstaję, demontując swój dom na kolejnych 16 godzin. Przed godziną 5.30 wszyscy już są po porannym myciu zębów. Potykając się o linki namiotów, zaczynam wypuszczać się w nieznane rejony barki. Poznaję Patrika - wysokiego koszykarza z Bangui. Jego pomieszczenie do spania położone jest wprost za maszynownią. Dłuższe przebywanie w tym miejscu wywołuje pisk w uszach. Jemu to nie przeszkadza. Spotykam go tu często w ciągu dnia, zamyślonego lub śpiącego.
Po trzech dniach drogi - nowa niespodzianka. W Makatipoko natrafiamy na holownik „20 September”, z sześcioma platformami wypełnionymi mazutem i ponad trzystoma osobami na pokładzie. Podniecenie, radość, szał. Od tej chwili płyniemy jako jedno, ponadpięciusetosobowe miasto. Jednak wkrótce nagły odgłos wybuchu gna ludzi w stronę maszynowni. Niestety, ubył nam jeden silnik… Do przebycia dziewięćset kilometrów. Średnia prędkość mniej więcej trzy kilometry na godzinę. Mijamy po obu stronach mniejsze lub większe wioski postawionych na palach słomianych domków. Zbliżamy się do równika. Jest coraz goręcej. Uczę Fidela gry „w mecz”- futbol na kartce papieru. On z reguły daje mi coś do jedzenia - przeważnie kuangę (chleb z manioku) i jakieś ryby. Tracę poczucie czasu i drogi. Tutaj odległości określane są przebytymi dniami. Powoli zaczynam czerpać przyjemność z nabierania umiejętności nierobienia niczego. Uderzenie jak trzęsienie ziemi. Wjeżdżamy na mieliznę. O tej porze roku Kongo jest bardzo płytka i żegluga łączy się z ryzykiem utknięcia w miejscu takim jak to. - Możemy tak stać ładnych kilka dni, dopóki nie spadnie deszcz - mówi Fidel. Rozglądam się dookoła. Wszyscy stoją przy burtach ze wzrokiem wbitym w toń rzeki. W nikim nie widzę ani grama zdenerwowania. - Tak ma być - mówi Fidel.