Lata temu dostałam maskotkę – pluszowego bernardyna z baryłką na szyi. To on zainspirował mnie, by wybrać się na Przełęcz św. Bernarda, skąd słynne psiska się wywodzą. Tam też dowiedziałam się, że w rzeczywistości bernardyny baryłek na szyjach wcale nie nosiły.
Dostępny PDF
Wysokość 2473 m n.p.m. – wskazuje tablica. To wyżej niż Rysy! – uprzytamniam sobie. Stoję przy klasztorze, przy którym od wieków działa schronisko dla wędrowców. Tuż obok otoczone górami krystalicznie czyste jeziorko, a po jego drugiej stronie są już Włochy. Nie tak łatwo się tu dostać. Kręta, stroma, wysokogórska droga przejezdna jest tylko latem. Jest tu wtedy całkiem tłoczno – ze względu na widoki i słynne psy to dość popularne miejsce turystyczne. Prawdziwy jego urok można odkryć późnym popołudniem, kiedy odjeżdża ostatni autobus. Przełęcz pustoszeje i, jeśli nie liczyć szczekania bernardynów, można cieszyć się górami w kompletnej ciszy.
ARRIVEDERCI ORAZ BIENVENUE
W tym miejscu górskiej drogi przebiega granicą między Włochami a Szwajcarią. Szary budynek to teraz prawie nieużywane biuro celników.
WYPRAWA POD PATRONATEM
Stojący po stronie włoskiej pomnik św. Bernarda, założyciela schroniska na przełęczy, patrona alpinistów, turystów, narciarzy i ratowników górskich.
PIESKIE WAKACJE
Przedstawiciele szczekającej sfory zamieszkującej tylko latem Przełęcz Świętego Bernarda.
NAPOLEON NA KONIU, AMERYKANIN NA SŁONIU
Znaleziska archeologiczne dowodzą, że przez przełęcz przechodzono już w epoce brązu – około 800 lat p.n.e. Mijały wieki, wymiana handlowa kwitła, towary z jednej strony gór na drugą trzeba było dostarczać. Wędrowcom groziły niskie temperatury, burze, zamiecie, wyczerpanie, zabłądzenie, lawiny, a stroje nie były dostosowane do wysokogórskich warunków (na klasztornych rycinach widać wędrowców w eleganckich pantofelkach, kobiety w sukniach). O tym, że ludzie po drodze ginęli, świadczy wybudowana w XV wieku kostnica, w której doliczono się około 200 ciał, a to tylko niektóre ofiary. Wypadki zdarzają się i współcześnie – przykładem lawina, która w marcu 1991 roku zabiła wędrujących na nartach 6 studentów i zakonnika.
Wędrowców chodziło tędy sporo – w kronice z 1817 roku wyliczono, że tylko przez ten jeden rok przez klasztorne schronisko przewinęło się 20 tys. osób. Można było wynająć przewodnika, opcji różnych usług było zresztą więcej, np. już w 1692 roku w klasztorze zapewniano serwis pocztowy. Zimowa praca listonosza uprościła się znacznie, odkąd pojawiły się narty (XIX wiek).
Przez Przełęcz św. Bernarda przechodził także szlak pielgrzymkowy, prowadzący z katedry Canterbury w Anglii do grobu św. Piotra w Rzymie. Liczono go na 81 dni wędrówki (bez odpoczynku czy czekania na pogodę). Pierwsze opisy Via Francigena (Drogi Frankijskiej) pojawiły się już w 725 roku, i to właśnie w średniowieczu przypadał szczyt jej popularności, choć i teraz można spotkać pielgrzymów. Tyle że liczącą 1610 km trasę mało kto pokonuje na piechotę.
Przełęcz ma także epizod wojskowy. W 1800 roku przeprawiała się przez nią licząca 40 tys. żołnierzy armia napoleońska (jest nawet obraz nadwornego malarza cesarskiego „Portret konny Napoleona na górze św. Bernarda”). Z klasztornych zapisków wynika, że na potrzeby wojaków wydano 21724 butelek wina, 3498 funtów sera, 400 funtów ryżu, 500 funtów chleba, 1758 funtów mięsa oraz 500 koców. Całość wydatków wyceniono na 40 tys. franków, z czego Francuzi zapłacili tylko 18,5 tys. i to po 50 latach upominania!
Z grona ważnych ludzi pojawił się na przełęczy na przykład Aleksander Dumas, autor „Trzech muszkieterów”, wiele koronowanych głów (książę Walii, który potem stał się królem Edwardem VII, a sprezentował klasztorowi pianino, w 1883 roku – niemiecki cesarz Fryderyk III, a w 1909 roku królowa Włoch Małgorzata) czy w 2006 roku papież Benedykt XVI (świat obiegły jego zdjęcia z psami).
Drogę na przełęcz doprowadzono dopiero w 1896 roku – od strony szwajcarskiej, bo od włoskiej 9 lat później. Dzięki niej po latach korzystania z koni lub mułów można było przejechać góry dyliżansem, a z czasem – autem. Ciekawie wyglądają zdjęcia z 1910 roku pokazujące konie wyciągające samochód zasypany w czasie zamieci. Najbardziej zaskakująca jest jednak fotografia z 1935 roku, kiedy pewien Amerykanin wjechał na przełęcz… na słoniu.
KLUCZY NIKT NIE SZUKA
Skąd nazwa Przełęcz Świętego Bernarda? To właśnie on, wtedy jeszcze nie święty, tylko skromny zakonnik, około połowy XI wieku założył w tym miejscu schronisko, służące też jako punkt ratownictwa górskiego (zdaniem niektórych pierwszy w świecie). Trudno się dziwić, że z czasem Bernard z Menthon (imię od miejscowości we francuskiej Sabaudii, gdzie się urodził), zwany też Bernardem z Aosty (to z kolei we Włoszech, tam się przeniósł w ramach swojej działalności kaznodziejskiej), został patronem alpinistów, turystów, narciarzy, no i ratowników górskich. Jego pomnik wieńczy kamienną kolumnę stojącą na przełęczy po stronie włoskiej.
Malutkie początkowo schronisko obsługiwane przez kanoników regularnych (zakon katolicki oparty na regule św. Augustyna) na przestrzeni wieków znacznie się rozrosło. Teraz kompleks tworzy nastawiona na pielgrzymów część „kościelna”, z noclegownią za symboliczne jak na Szwajcarię opłaty, oraz dzierżawiona przez klasztor część hotelowa, gdzie już za większe pieniądze przenocować może każdy. Zimą część hotelową zamyka się, podczas gdy klasztorne schronisko jest zawsze otwarte. Dosłownie. Opowiada się, że tradycja ta sięga XI wieku, kiedy zgubiono klucze od wejścia.
Zakonników w klasztorze jest kilku, choć bywały lata, że ich liczba sięgała 50. Zapraszają mnie do zwiedzenia kościoła. Nie jest bardzo duży, powstał w 1689 roku. Jego sufit zdobią odnowione freski, przy ołtarzu uwagę zwracają eleganckie siedziska z drewna orzecha (a jakże, włoskiego). Przy wejściu zaskoczenie – odkrywam kopię obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej.
Warto obejrzeć jeszcze eksponaty z klasztornego skarbca, a także muzeum, pokazujące m.in., jak aktywni byli tutejsi mnisi. Niektórzy mieli poważne ambicje naukowe, tworzyli kolekcje minerałów, zielniki, a nawet postawili profesjonalną stację meteorologiczną, z której wyników korzystał instytut w Zurychu. No i rzecz jasna hodowali psy, które wspierały ich w służbie podróżnym.
MUZEUM POD PSEM
W 2006 roku otworzono w Martigny ciekawe muzeum. Jego tematem są słynne bernardyny i będące kolebką tej rasy schronisko na przełęczy.
KRZEPI LEPIEJ?
Te sympatyczne zwierzęta na początku XX wieku wykorzystano do reklamy słodyczy. W tym przypadku na szyi zamiast baryłki z alkoholem pojawiała się czekolada.
SZWAJCARSKA GWARDIA
O bohaterstwie i oddaniu czworonożnych ratowników świadczą historyczne obrazy, które można obejrzeć w Muzeum Psów Bernardynów w Martigny.
BARRY BOHATER
Któż z nas nie kojarzy uroczych psów z rasy bernardynów. Ich nazwa wywodzi się właśnie od Przełęczy św. Bernarda, gdzie w XVII w. zostały wyhodowane. Przyjmuje się, że kiedy dotarli w te rejony Rzymianie, przyprowadzili ze sobą słynące z agresywności mastify. Na skutek krzyżowania z lokalnymi rasami, a równocześnie w ramach przystosowania się do specyficznych górskich warunków, powstały sympatyczne bernardyny. Wykorzystywano je jako psy pociągowe i stróżujące, dopiero później zorientowano się, że można je przyuczyć do pomocy w poszukiwaniach zaginionych.
W XIX wieku jeden z zakonników tak opisywał ich pracę w schronisku: „Ich zadaniem jest rozpoznawanie przebiegu ścieżki, nawet jeśli jest ona głęboko pod śniegiem, służenie jako przewodnik we mgle, poszukiwanie zagubionych, wybieganie na powitanie podróżnych z chlebem, serem i winem…”. Wielu zawdzięczało im życie – ocenia się, że psy pomogły uratować około 2 tys. osób.
Do najsłynniejszych z psów należał Barry I. Urodzony w 1800 roku, przyczynił się do uratowania ponad 40 osób. Wiele niezwykłych historii na jego temat to jednak wymysły. Na przykład o tym, że przyniósł do schroniska dziecko uczepione grzbietu. Nawet najsilniejsze psy tej rasy nie byłyby do tego zdolne, ale tak pokazano go na jednym z XIX-wiecznych rysunków i obrazek się utrwalił. Albo legenda, że Barry I zginął zastrzelony przez francuskiego żołnierza, który wziął go za wilka. Francuska armia przekraczała przełęcz w maju 1800 roku, a wtedy Barry I jeszcze się nie urodził. W ogóle nie zginął w akcji, choć tak sugeruje napis na jego nagrobku: „Uratował czterdziestu ludziom życie. Zabił go czterdziesty pierwszy raz”.
Prawda była taka, że po 12 latach „pieskiej służby”, w ramach emerytury został przeniesiony do Berna, gdzie w spokoju pożył jeszcze 2 lata. A że stał się słynny, umieszczono go po śmierci jako eksponat w berneńskim Muzeum Historii Naturalnej. Stoi tam, w głównym hallu, do dziś, choć w 1923 roku jego wypchaną wersję zastąpiono gipsowym odlewem pokrytym sierścią bohatera. Po tej podmianie pochowano go z honorami na podparyskim cmentarzu dla zwierząt Cimetière des Chiens, na grobie stawiając rzeźbę ze wspomnianym dzieckiem na grzbiecie. W muzeum na przełęczy jest natomiast wypchany Barry III (imię Barry nadawano najsilniejszym psom w hodowli), kolejny bohater. Zginął w 1910 roku, spadając w zlodzony żleb, kiedy wybiegał na spotkanie podróżnym.
Pozostaje jeszcze wyjaśnić kwestię baryłek, które, jak się powszechnie mniema, wypełnione procentowym brandy, były roznoszone przez psy zmarzniętym wędrowcom. Mnisi zaprzeczają, żeby coś takiego było praktykowane, nie mówiąc o tym, że z punktu widzenia medycyny alkohol wcale nie jest na mrozie polecany. I znowu wszystkiemu winny obrazek namalowany w 1820 roku przez malarza brytyjskiego Edwina Landseera (notabene autora lwów pod kolumną Nelsona na londyńskim Trafalgar Square). Teraz bernardyn z beczułką to w szwajcarskim przemyśle pamiątkarskim niemal symbol narodowy, a jeśli gdzieś zobaczymy psy tej rasy pozujące do zdjęć, to zapewne będą miały na szyi swój atrybut. Beczułki to też powód do żartów. Nie raz w mediach pojawiały się rysunki kreujące bernardyny na nałogowych alkoholików, pociągających łyczka z noszonych przez siebie zapasów.
Do prawdziwych natomiast należy historia bernardyna, który w 1901 roku uratował od bankructwa klub piłkarski Manchester United. Kiedy zdesperowani piłkarze zorganizowali imprezę ze zbiórką pieniędzy, kapitan drużyny pojawił się na niej ze swoim bernardynem. Psem zainteresował się bogaty właściciel browaru, który z myślą o swej córce postanowił go odkupić. Piłkarz pupila oddawać nie zamierzał, ale miła pogawędka z biznesmenem sprawiła, że ten nabył klub, tym samym wybawiając go z problemów.
W GÓRACH BLIŻEJ NIEBA
Częścią przyklasztornego schroniska jest XVII-wieczny kościół. Msze odbywają się tu codziennie.
GRANICA, KTÓRA ZACHWYCA
Widok ze strony szwajcarskiej Przełęczy Świętego Bernarda na stronę włoską.
PSI CAŁUS
Pora na spotkanie z psami. Latem na przełęczy przebywa ich ok. 30. Po wakacjach zjeżdżają do Martigny, gdzie mieści się ich główna kwatera. Dzisiaj bernardyny nie są już psami ratunkowymi – w górskich akcjach korzysta się z dużo szybszych i sprawniejszych owczarków niemieckich czy belgijskich. Te na Przełęczy św. Bernarda trzyma się jako upamiętnienie historii i atrakcję turystyczną, choć równocześnie jest to też fachowa hodowla nadzorowana przez Fundację im. Barry’ego. Szczeniaki z niej pochodzące są wyjątkowo cenne – aby móc je zakupić, potrzebne są nie tylko pieniądze (9,5 tys. zł), ale też cierpliwość, bo czeka się kilka lat, a w międzyczasie specjalna komisja sprawdza, czy to, co wypisaliśmy w ankiecie odnośnie warunków dla psa, pokrywa się z prawdą.
Trzy bernardyny są właśnie wyprowadzane na spacer. Psiska, mimo że wielkie, są bardzo łagodne, przyjacielskie i inteligentne. Są przyzwyczajone do sesji zdjęciowych – chętnie pozują, a jednemu wpadam w oko, bo w przyjacielskim geście skacze i liże mnie zapamiętale po twarzy. Pocałunek jest soczysty, ale trudno się przed tymi objawami czułości bronić, bo to jednak spora masa. Nowo narodzone szczeniaki bernardynów, mające zaledwie 400–750 g, po tygodniu osiągają już ok. 1,5 kg, po pół roku ważą ponad 30 kg, a dwulatki dochodzą do nawet 100 kg.
W zagrodzie z klatkami dla psów czytam informacje o każdym z nich. Stąd wiem, że mający 9 lat Justin jest żywotny, wysportowany i lubi się bawić. Jego rówieśniczka, Jill, jest wyjątkowo ciekawska, towarzyska, a zarazem uczuciowa, podczas gdy 4-letni Capone to psiak dość bojaźliwy i nieśmiały. Pracujący tu wolontariusze to pasjonaci. Większość z nich to młode dziewczyny, z dumą pokazujące, czego swoich podopiecznych nauczyły. Z uznaniem patrzymy, jak jeden z psów „sprząta” upuszczone na podłogę chusteczki – zbiera je i zanosi do kosza, albo jak grając w psią koszykówkę, wrzuca piłeczkę do minikosza.
Przełęcz św. Bernarda to także okazja wycieczek po górach. Wyruszam o 5 rano. Powoli świta – zabarwione na czerwono chmury tworzą niezwykły spektakl. Jedyne żywe istoty, jakie dostrzegam w czasie wędrówki, to zające, choć w okolicy żyją też lisy, świstaki i kozice. Sporo jest kwiatów, rozpoznaję m.in. żółtą arnikę i ostowaty ostrożeń alpejski. Niestety psuje się pogoda, więc zawracam wcześniej, niż planowałam. Zanim wsiądę w autobus zjeżdżający do doliny, w sklepiku na przełęczy oglądam kolekcję pamiątkowych bernardynów (oczywiście z beczułkami). Podobne psiaki w wersji namalowanej widnieją na pociągu, którym dojeżdżam do Martigny. Tam, w centrum miasta zachodzę jeszcze do Muzeum Bernardynów, które oprócz ciekawej ekspozycji ma też kilka żywych psów. Przekazuję im pozdrowienia od kuzynów z przełęczy.