Znana z folderów turystycznych jako kraj o pięknych, szerokich plażach z palmami chylącymi się ku morzu, odwiedzana jest przez osoby, które pragną odpoczynku w słońcu. Dominikana oferuje jednak dużo więcej niż zamknięte, luksusowe kurorty. Życie poza ich murami jest bajecznie kolorowe, pociągające. Radość, uprzejmość, gościnność – to zawsze będzie mi się kojarzyło z Dominikaną. I wszechobecna muzyka.
Głośna muzyka wita nas już na lotnisku i będzie towarzyszyć przez całą podróż po kraju. Czy to radosne merengue, czy zmysłowa bachata – Dominikańczycy potrzebują tych dźwięków do życia chyba bardziej niż tlenu. Bez muzyki duszą się, markotnieją, przestają się uśmiechać. Charakterystyczne melodie słychać w guaguas – minibusach, którymi codziennie przemieszcza się tysiące mieszkańców Dominikany. W salonach fryzjerskich. Uciekają one przez otwarte okna domostw, a czasem nawet nie muszą, bo młodzi ludzie wystawiają głośniki na podwórko. W klubach oczywiście też jest muzyka. Zaprasza do tańca, uśmiechu, pogawędki, niezobowiązującego flirtu.
Dostępny PDF
PLACE I PAŁACE, ROZRYWKI I ROZGRYWKI
Plaza de España to jeden z głównych zabytkowych placów Santo Domingo z rezydencją Diego Kolumba i kilkoma eleganckimi restauracjami. Mieszkańcy stolicy lubią spędzać czas na grze w karty, szachy czy domino.
GRA MUZYKA
– Zatańczysz? – zagaduje mnie chłopak w barze w Las Terrenas, kiedy sączę z koleżanką santo libre. – Nie mówię po hiszpańsku – próbuję się wykręcić, bo nie chcę zostawiać towarzyszki, a poza tym trochę się boję. Tyle się nasłuchałam, jaka ta Dominikana niebezpieczna, jak to nie należy wychodzić z hotelu, a już na pewno nie po zmroku. Ktoś powiedział mi, że kraj ten znajduje się na pierwszym miejscu pod względem ilości przestępstw popełnianych na turystach, więc staram się być ostrożna. Chyba aż do przesady.
– Akurat! – uśmiecha się chłopak. – Wiem, że trochę mówisz. Jechaliśmy wczoraj tą samą guagua! – Te minibusiki mają, tak jak w wielu biedniejszych krajach, magiczną właściwość powiększania swojej objętości. Do pojazdu, który został zaprojektowany na osiemnaście osób, bez problemu wejść może nawet dwa razy tyle. Tak też wygląda nasza podróż z Punta Cana do Las Terrenas – stoimy w ścisku, w przejściu, próbując umościć się pomiędzy plecakami a innymi podróżnymi. Muzyka z głośników jest tak donośna, że chcąc porozmawiać, musimy do siebie krzyczeć. Nie przeszkadza to innym pasażerom nieustannie nas zagadywać. Ciekawią się, skąd jesteśmy i dokąd jedziemy. Odpowiadam łamanym hiszpańskim, trochę na migi, trochę uśmiechem. Gdy zauważą, że próbuję wychylić się przez okno, by zrobić zdjęcie, od razu przesuwają się, bym miała choć odrobinę więcej miejsca. Już wtedy zaczynam się zastanawiać, czy tu faktycznie jest tak niebezpiecznie.
Zgadzam się na jeden taniec. Rytmy merengue sprawiają, że nogi same rwą się na parkiet. Taniec powstał właśnie tutaj, na Dominikanie, w połowie XIX wieku i został spopularyzowany przez Rafaela Trujillo, przywódcę i dyktatora rządzącego krajem w latach 1930–1961. Merengue stało się dominikańskim tańcem narodowym, następnie zdobyło popularność w Stanach Zjednoczonych i w innych krajach Ameryk. Potem zostało spopularyzowane na świecie, choć nie jest tak znane jak kubańska salsa. To muzyka zwykłych ludzi, pochodzi zresztą z wiejskich obszarów na północy kraju. Kroki są łatwe i szybko można się ich nauczyć, rytm mocny, wyraźny, a Dominikańczycy taniec mają we krwi. Nie pozostaje nic innego, jak dać ponieść się tej radosnej chwili.
UKRYTE SKARBY
Są tu bujne lasy, piękne plaże i wspaniałe wodospady, jak ukryty w głębi dżungli Salto el Limón. W grotach Los Haitises odnaleźć zaś można malowidła naskalne rdzennych mieszkańców – Indian Taino.
NAMORZYNY JAK MARZENIE
Być może to wszechobecna muzyka sprawia, że Dominikańczycy stale się uśmiechają, mimo że większość z nich nie ma łatwego życia. Szacuje się, że nawet 40 proc. społeczeństwa żyje poniżej progu ubóstwa, chociaż Dominikana uważana jest za jeden z najlepiej rozwiniętych i najbogatszych krajów regionu Ameryki Środkowej i Karaibów. Skutkuje to ogromnymi różnicami, które widać, podróżując po kraju. Z jednej strony wielkie posiadłości ziemskie, luksusowe nadmorskie wille i eleganckie domy w stolicy kraju – Santo Domingo. Bardziej jednak rzucają się w oczy kolorowe, charakterystyczne drewniane domki często kryte płatami blachy, które stoją przy wszystkich drogach. Przed tymi domkami, na podwórkach bawią się dzieci w czasem poszarpanych, ale zawsze czystych ubrankach. Biegają kury. Leniwie wylegują się wychudzone psy. Na sznurach lub płotach suszy się pranie. A z okien dobiega muzyka.
Tłem tej kolorowej codzienności jest bujna przyroda. Tak soczyście zielona, że mogłaby stanowić wyznacznik dla wszystkich roślin świata. Gęste lasy, wysokie bananowce o wielkich liściach i oczywiście strzelające w niebo palmy porastają łagodne wzgórza. Lasy palmowe znajdujemy na każdej dominikańskiej plaży. A namorzyny w Los Haitises to już prawdziwe arcydzieło matki natury.
Przypływamy tu niewielką łódką z innymi turystami. Na plaży przewodniczka wita nas kubkiem santo libre. To taki lokalny odpowiednik cuba libre, czyli drink składający się z brązowego dominikańskiego rumu Brugal, sprite’a i kawałka limonki. Wszystko oczywiście podane z lodem, dla orzeźwienia. Drink jest lekki i odświeżający, lecz jednocześnie niezwykle zdradliwy, bo nie czuć, kiedy uderza do głowy. – Po santo libre będzie wam łatwiej dostrzec pelikany. – Mruga do nas przewodniczka. Za chwilę wyruszamy w rejs i rzeczywiście niedługo potem możemy obserwować te ptaki krążące nad naszymi głowami i przesiadujące na drzewach na niewielkich wysepkach. Pelikany to zresztą niejedyni przedstawiciele fauny, jakich możemy tu obserwować. Różnorodnego ptactwa jest w bród.
Płyniemy pomiędzy małymi, skalistymi wyspami, by dotrzeć do lasów namorzynowych w zatoce Bahía de Samaná. Mangrowce porastają miejsca osłonięte na przybrzeżnych płyciznach, tam gdzie występują pływy morskie. To lasy, które w czasie przypływu wyglądają jakby rosły w wodzie, podczas gdy odpływ odsłania ich korzenie przybyszowe, pozwalające na ustabilizowanie rośliny w podłożu, i oddechowe, umożliwiające drzewom i krzewom korzystanie z tlenu z atmosfery. Wygląda to wszystko niczym z filmu grozy, człowiek nie chciałby na noc utknąć tu, w tej plątaninie gałęzi i korzeni, a jednocześnie przygląda się wszystkiemu z fascynacją. Nasza przewodniczka wyłącza na chwilę silnik motorówki i każe nam się nie odzywać. Wydawałoby się, że otoczy nas cisza, ale przecież las żyje i to życie teraz słyszymy. Donośny śpiew ptaków, szum wiatru w liściach drzew, falująca woda.
W Los Haitises znajdujemy również ślady pierwszych mieszkańców wyspy Haiti i innych wysp Wielkich Antyli oraz Bahama – Indian Taino. Nie wiadomo dokładnie, skąd się tu wzięli, lecz uważa się, że mogli przybyć z kontynentu w XII wieku. Byli ludem rolniczym, a gospodarką zajmowały się głównie kobiety, podczas gdy mężczyźni udawali się na polowania lub – częściej – na połów ryb. W okresie gdy Kolumb przybył w te okolice, Taino zamieszkujący wyspę podzieleni byli na pięć królestw, które kolonizatorzy podporządkowali sobie w zastraszającym tempie, wykorzystując przyjazne nastawienie tubylców i własną przewagę militarną.
Gwoździem do trumny Indian były choroby przywleczone tu przez Europejczyków, takie jak ospa, na które Taino nie wykształcili odporności, więc populacja została błyskawicznie przerzedzona. Ślady tamtych wydarzeń znaleźć można w malowidłach naskalnych w grotach, które odwiedzamy. Przewodniczka pokazuje nam prosty rysunek człowieka z krzyżem, który ma symbolizować… diabła. Bo czymże byli dla Indian najeźdźcy z krzyżami w dłoniach i na płaszczach jak nie szatańskimi posłańcami przynoszącymi zagładę?
KIERUNEK: ZONA COLONIAL
Krzysztof Kolumb spogląda w dal z pomnika stojącego przed najstarszą katedrą w Ameryce. Obok kolonialna część Santo Domingo – zabytkowe budowle i nieco zaniedbane boczne uliczki.
ULICĄ DAM, ŚLADAMI KOLUMBÓW
Krzysztof Kolumb przybył do brzegów Haiti w 1492 roku, jednakże kolonizacja wyspy na dobre rozpoczęła się cztery lata później. Datę 1496 uznaje się za rok powstania obecnej stolicy Dominikany – Santo Domingo, które jest najstarszym dotychczas istniejącym miastem założonym przez Europejczyków w Amerykach. To tu, na wschodnim brzegu rzeki Ozama, brat Krzysztofa Kolumba, Bartłomiej, postanowił stworzyć miasto, które w 1502 roku zostało przeniesione na jej zachodni brzeg przez ówczesnego gubernatora wyspy Nicolasa de Ovando.
Docierając do głównej części Santo Domingo, stajemy przed obliczem samego Krzysztofa Kolumba. Żeglarz spogląda na nas z pomnika na środku Parque Colón. Za jego plecami dumnie prezentuje się katedra Santa María la Menor, znana lepiej jako Primada de America, najstarsza w Ameryce, mogąca cieszyć się tym tytułem tylko dlatego, że jej starsza siostra wybudowana w Meksyku już nie istnieje. Budowa rozpoczęła się w 1512 roku, ale nikt z obecnych tu na placu Dominikańczyków nie ma tej daty w pamięci. Odnoszę wrażenie, że bardziej niż te historyczne ślady interesuje ich ślad szachowego konia, który mknie po planszy do zwycięstwa. Bo właśnie nieopodal katedry, w cieniu drzew przy stolikach zbierają się grupki mężczyzn umilających sobie czas grą w szachy czy domino albo rozkładających gazetę i czytających najnowsze wieści ze świata skorumpowanej polityki.
Sprzed katedry ruszamy główną ulicą w kierunku Plaza de España, przy którym można znaleźć szereg nie najtańszych restauracji, za to z widokiem na Alcazar de Colón, dawną rezydencję syna Krzysztofa Kolumba, Diego, i jego żony. Calle de las Damas to najstarsza brukowana ulica Ameryk. To tutaj w 1502 r. żona Diego wychodziła na przechadzki w towarzystwie przyjaciółek, to dla niej została wybudowana ulica. Damy nie mogły przecież taplać się w błocie i brudzić swoich pięknych trzewików. Od tych pań wzięła się właśnie nazwa – ulica Dam. Dzisiaj po obu jej stronach stoją najnowsze auta, a ich lakier błyszczy w promieniach słońca. Nie ma tu duchów historii. Pouciekały przed turystami i skryły się w bocznych uliczkach Zona Colonial – Kolonialnego Miasta, najstarszej dzielnicy Santo Domingo. Zaglądamy tam więc i my.
Gdy schodzimy z głównego szlaku, naszym oczom ukazują się kamienice nadgryzione zębem czasu. Omszałe, stare mury sprawiają wrażenie, jakby stały na słowo honoru. Większość niewysokich budynków jest odrapana z farby i przybrudzona od kurzu i spalin. Brzydkie – mógłby ktoś powiedzieć. Z duszą – mówię ja. Ale tym, co tak naprawdę sprawia, że w bocznych uliczkach Zona Colonial jest przyjemniej niż na najstarszej alei, są ludzie. Dzięki nim dzielnica żyje. To oni sprawiają, że przybysz czuje się tu dobrze. A tak się czuję, kiedy chłopcy sprzedający z paki samochodu owoce i bagietki uśmiechają się do nas i machają, a potem odjeżdżają, by gdzieś indziej zarobić parę pesos. Gdy znikają za rogiem, w uszach dudni jeszcze przez chwilę rytm merengue z ich samochodowych głośników.