Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2015-09-01

Artykuł opublikowany w numerze 09.2015 na stronie nr. 12.

Tekst i zdjęcia: Sławomir Kozdraś,

Tylko w Kapsztadzie


O czoło obijają mi się zasuszone łapy jakiegoś ptaszyska. Zrogowaciała skóra i czarne pazury z żółtawym osadem dyndają leniwie na sznurku. Niezidentyfikowane skóry miziają po plecach. Pytam, na co te pazury. – Na ochronę przed poronieniem i żeby dziecko było zdrowe – pada odpowiedź. No tak. – Nosi się je jako amulet. – Zagajam, że różowa maź w piersiówce po smirnoffie to pewnie na depresję. – Nie. To na niestrawność u noworodków.

Jestem w blaszanym kontenerze, długim może na cztery metry i szerokim na dwa. Jest bardzo ciemno, choć to samo południe. Przytłumione, pojedyncze promienie światła wpadają przez jedyne wejście między skórami rozwieszonymi na zakratowanych drzwiach. W środku, od podłogi do sufitu piętrzą się półki pełne czaszek, proszków, szmat, lalek, zasuszonych roślin i zwierząt. Podobne artefakty zwisają z sufitu na sznurkach. Przestrzeń, po której można się poruszać, to maksymalnie trzy metry kwadratowe. Miejsca jest akurat dla mnie i dla sagumy.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

W BIURZE U SAGUMY

Tradycyjny uzdrowiciel saguma w swoim biurowym kontenerze w Landze, najstarszym township w Kapsztadzie.

BAJER À LA HIPSTER

Broda, rower oraz iMac – tradycyjne atrybuty każdego szanującego się hipstera. Takie same w Warszawie czy Londynie. W Kapsztadzie najczęściej spotykane w dzielnicy Woodstock.

MIŁOSNA KANAPKA OBAMY

Słynna na cały Kapsztad The Love Sandwich. Sławę zyskała po tym, jak w zeszłym roku taką samą zjadła Michelle Obama.

 

ZAPOZNAJ SIĘ Z FARMACEUTĄ

 

Saguma to tradycyjny uzdrowiciel. Umawiając się na wizytę, spodziewałem się czegoś na kształt seansu spirytystycznego, z wróżeniem z dłoni albo kurzych kości. Rzeczywistość okazała się bardziej prozaiczna. Saguma bez ogródek mówi, że nie jest szamanem czy doktorem, bo nie leczy, a tylko przygotowuje leki – jest więc aptekarzem. Na seanse spirytystyczne nie ma po prostu miejsca w jego kontenerze. Saguma oszczędza na większy, więc obsesyjnie gra w loteriach, a do licznych czaszek przykleja na szczęście wygrywające losy lotto.
Na pytanie, skąd ma wiedzę na temat leków, odpowiada, że nauczył się, obserwując swojego dziadka, który też był sagumą. Pytam więc, czy to tytuł dziedziczny i czy mój saguma od dziecka przygotowywał się do tej roli. Nie do końca. – Przez lata pracowałem na kolei, ale straciłem robotę i nie mogłem znaleźć nowej. Zostałem więc sagumą. – Wykorzystując doświadczenie utraty pracy, teraz specjalizuje się w amuletach na… znalezienie pracy. Klientów ma sporo, bo bezrobocie w Landze to duży problem – wynosi blisko 30 procent.
Langa to najstarsze township Kapsztadu. Townships to osiedla poza centrum miasta, aż do końca apartheidu zarezerwowane dla ludzi o kolorze skóry innym niż biały, często oddzielne dla czarnoskórych i dla mulatów. To mikrokosmos historii apartheidu – to tutaj wypędzono ludność niebiałą na początku XX wieku po tym, jak oskarżono ich o wywołanie epidemii dżumy. Ulice, umyślnie szerokie i proste, a zatem ułatwiające kontrolę mieszkańców, były świadkami pierwszych protestów antyapartheidowych w latach 1960. Dzisiaj Langa, mimo ubóstwa, to pod wieloma względami wzór dla innych townships – jest tu w miarę schludnie i bezpiecznie, w domach powstają hoteliki dla turystów, a po okolicy oprowadzają lokalni przewodnicy.
Wracając do kontenera, pytam sagumę, czy na do widzenia mogę zrobić mu zdjęcie. – Oczywiście, ale momencik – dłonią wskazuje, żebym zaczekał. Z półki zdejmuje, otrzepuje i zakłada na głowę wielką czapę z szopa pracza z dyndającym pyszczkiem i łapkami. Do ręki bierze kijek z doczepionymi długimi czarnymi piórami i zaczyna nim machać jak miotełką do kurzu. Teraz mogę pstrykać. Wiadomo, na potrzeby zdjęcia trzeba mieć styl.

 

KOLOROWA DZIELNICA

Bo-Kaap, słynna dzielnica muzułmańska, pełna jest domów we wszystkich kolorach tęczy. Budynki są regularnie odmalowywane, żeby utrzymać wyjątkowy charakter.

KĄPIEL Z REKINAMI

Atak rekinów w wodach przybrzeżnych to realne zagrożenie. Wolą one ciepłe wody Oceanu Indyjskiego od zimnych fal Atlantyku po drugiej stronie miasta.

 

ZADAĆ SZYKU NA WOODSTOCKU

 

Styl to klucz w postindustrialnym Woodstocku. W przyportowych magazynach kryją się awangardowe galerie sztuki i designerskie butiki. Czekam na mojego przewodnika – Keitha, który wychował się w okolicy. Mam trochę czasu, więc wchodzę do szykownego butiku z butami. Zza parawanu wyłania się wysoki blondyn o pięknych rysach i arystokratycznej manierze à la brytyjski lord. Od razu wiem, że wpadłem w sidła. Okazuje się, że przed oczyma mam nie damskie sandały, a opatulające stopy dzieła sztuki. Materiały w stu procentach naturalne, wegańskie, fair trade, ręcznie robione, szyte na miarę. – Małżonka nie przyjechała? To zrobi się na oko, nie szkodzi. – Litania słów kluczy sprawia, że ręka bezwiednie sięga po portfel. Z sandałowej nirwany wyrywają mnie słowa „antygrzybiczna i antypoślizgowa”. W duszy dziękuję za niepotliwą podeszwę – przywołanie tej prozaicznej cechy przywraca mnie na ziemię. Bo po co żonie w Londynie letnie sandałki za ileśset dolarów.
W starych trampkach wychodzę na ulicę. Naprzeciwko widzę tłum kłębiący się wokół niepozornej knajpki. Ludzie walą do środka, żeby – jak Michelle Obama parę miesięcy wcześniej – przekonać się, czy najsłynniejsza kanapka w mieście, The Love Sandwich, to rzeczywiście poezja miłosna w gębie. Teraz się nie przekonam, bo nadchodzi Keith.
Około 50-letni mężczyzna, niski, krępy, sam określający się jako coloured, czyli rasy mieszanej. Keith, urodzony i wychowany w Kapsztadzie, chce pokazać mi dom, w którym się urodził, kiedy Woodstock był zagłębiem klasy robotniczej, zanim jeszcze stał się enklawą modnej klasy kreatywnej. Nieopodal znajdował się słynny District Six – część miasta w centrum zamieszkana przez ludność niebiałą, zrównana z ziemią, żeby zrobić miejsce dla domów białej klasy średniej. Teren do dziś pozostaje rażącym pustym polem – tysiące byłych mieszkańców wciąż walczy w sądach o sprawiedliwość i oddanie zabranych im ziem. Keith pamięta, jak buldożery rozwalały budynek jego szkoły. W domu do tej pory ma wyniesioną z District Six plakietkę z jednej z ulicznych ławek „Tylko dla białych”.

 

TĘCZOWA PLAŻA

Kilkukilometrowa plaża w Muizenbergu, oblewana ciepłymi falami Oceanu Indyjskiego, za czasów apartheidu dostępna była jedynie dla białych. Dzisiaj to kalejdoskop południowoafrykańskiego społeczeństwa, dla którego Desmond Tutu ukuł określenie Tęczowy Naród.

KOLEJ NA ZMIANY

Kalk Bay to malutka plaża pod torami kolejowymi. W czasach apartheidu jedynie tutaj mogli kąpać się niebiali.


Chodzimy po okolicy i zatrzymujemy się przy zdobiących domy graffiti. W ramach oddolnego projektu miejskiej regeneracji artyści z całego świata zapraszani są do Kapsztadu i za pozwoleniem mieszkańców pokrywają budynki malunkami – zwykle z przesłaniem społecznym. Choć od czasów apartheidu wiele się tu zmieniło, tego dnia o szemranej teraźniejszości przypominają stojące na rogach grupki młodocianych. Pilnują, żeby niepożądany gość nie zapuścił się w okolice meczetu, gdzie panuje dziś żałoba – wejście na teren byłoby okazaniem braku szacunku. Rzeczywiście, dzień wcześniej wszystkie media donosiły, że w niejasnych okolicznościach (czytaj: być może w porachunkach gangów) na stacji benzynowej nieopodal zastrzelony został młody chłopak. Okazuje się, że mieszkał w Woodstock.
Żeby ominąć „wyłączoną” część dzielnicy, nadkładamy trochę drogi. – Wszystko wygląda identycznie – mówi Keith, gdy docieramy do jego domu rodzinnego – niepozornej, bladoróżowej, jednopiętrowej szeregówki z rozklekotanym płotkiem. – Na ulicy też nie zmieniło się absolutnie nic – dodaje Keith z sentymentem. Kilkaset metrów dalej grupka niemieckich turystów kończy flirt z The Love Sandwich. Może na deser kupią też piękne sandały od pięknego blondyna?

 

 

SŁONECZNY PATROL

 

– Chłopie, spóźniłeś się! Dosłownie pięć minut. – Chłopak dłońmi rysuje w gorącym powietrzu obłe kształty kobiety. Chłopaków jest trzech, choć tylko dwaj w żółtych koszulkach ratowników. Kapsztadzcy Davidowie Hasselhoffowie, lat około dwudziestu. Trzeci to kolega towarzyszący kumplom ze słonecznego patrolu – wiadomo, w grupie raźniej. – Pewnie, siadaj z nami. – Jak jurorzy z telewizyjnego show obserwują i oceniają paradę smukłych nastolatek w kolorowych bikini. Kąpiący się w Oceanie Indyjskim mają szczęście, że ratownicy widzą przy okazji, co się dzieje w wodzie.
Z budki ratowniczej jasne staje się, czemu arcybiskup Desmond Tutu ukuł dla RPA określenie Rainbow Nation (Tęczowy Naród) – na plaży są wszyscy: i czarni twardziele, i biali surferzy, a nawet dziewczyny w muzułmańskich burkini. W powietrzu unosi się ziołowy zapach marihuany – poniżej budki ratowników popala wesoła grupa nastolatków. – Rekiny? Pewnie, że są. Lubią ciepłą wodę. Po drugiej stronie góry, w zimnym Atlantyku można kąpać się bez większych obaw – mówi ratownik. Tam Rainbow Nation jest bardziej monochromatyczny, bardziej biały i elitarny – afrykańskie Beverly Hills i Cannes w jednym. Tutaj, w Muizenbergu, na plaży jest cały kalejdoskop miasta. Nie zawsze tak było.

 

AFRYKAŃSKIE BEVERLY HILLS

Camps Bay – tu mieszkają i kąpią się piękni i bogaci Kapsztadu. Ponad plażą góruje ikoniczna Góra Stołowa.

W czasach apartheidu plaże Kapsztadu zarezerwowane były dla białych. Jedyna plaża dostępna dla niebiałych była w pobliskim Kalk Bay – jakieś sto metrów brudnego piasku, pod wiaduktem kolejowym – z widokiem nie na bezkres oceanu, a na przybijające do portu kutry rybackie. Keith nadal pamięta, jak przychodził tu jako dziecko i przez cały dzień nie siadał, bo nie było miejsca. Może dziwić, że na tym smutnym kawałku piasku nadal są ludzie, skoro bajkowy Muizenberg jest dosłownie o rzut kamieniem. Zaletą tego miejsca jest, według zapewnień Keitha, najlepsza restauracja w mieście, bo ryby trafiają tu na ruszt niemalże prosto z kutrów. Do tej pory niektóre kutry mają na pokładzie grille, żeby serwować owoce morza bezpośrednio z sieci. Keith ostrzega, żeby lepiej nie siadać na murku. Parę lat temu z betonowego mola kobietę porwał rekin.
Mimo oczywistych podziałów element łączący wydawałoby się wszystkich mieszkańców Kapsztadu to miłość do ich miasta. Ratownicy z Muizenbergu pytają, jak to jest jeździć po świecie i robić zdjęcia. – Pewnie fajnie, nie? – Sami nigdy nie byli poza Kapsztadem. – Wyjechać? Może na chwilę, na wakacje, ale po co na dłużej? – Tutaj mają wszystko, co trzeba do szczęścia. Gdzie indziej w jeden dzień kąpać można się w dwóch oceanach i zarabiać, patrząc z kumplami na piękne dziewczyny na plaży? Rzeczywiście. Nigdzie indziej – tylko w Kapsztadzie.