Wraz z sąsiednimi prowincjami, Manitobą oraz Albertą, tworzy rozległe kanadyjskie prerie. Ta pozbawiona jakichkolwiek gór kraina najwięcej ma nieba. Nic tak nie dominuje w krajobrazie Saskatchewan i nic nie kształtuje go tak bardzo, jak zmiany pogody, o których raczy informować otaczające zewsząd, nieskończone niebo. „Land of living skies” głosi slogan na tablicach rejestracyjnych tej prowincji.
Dostępny PDF
Gdy po raz pierwszy znajdziemy się na kanadyjskiej prerii, w oczy rzucą się dwa dominujące tutaj żywioły: ogromne i nieogarnione niebo oraz zupełnie płaska ziemia. Rozciąga się ona na ponad dwa tysiące kilometrów, od lasów Ontario na wschodzie aż po Góry Skaliste na zachodzie. Ogromna równina o powierzchni niemal sześciokrotnie większej od Polski zamieszkana jest tylko przez 6 milionów osób, z czego 4 miliony skupione w pięciu największych miastach regionu.
POLNY ZABYTEK
Stary, opuszczony spichlerz z czasów kanadyjskich pionierów.
Z POWROTEM BĘDZIE Z GÓRKI
Jak zwykle prosto, choć tym razem nie jest płasko. Tak bywa tutaj w okolicach rzek.
BIZONY TU BYŁY
Alberta, kraina kanadyjskich kowbojów. Pozostały tylko krowy – wszystkie bizony odstrzelono do Krainy Wiecznych Łowów.
PROSTĄ NA KONIEC ŚWIATA
Prerie mówią wszystko o pogodzie: jaka była i jaka będzie. Tutejsze niebo, a więc i niesiona przez nie aura, determinuje poszczególne dni człowieka oraz całe jego życie. W tym rolniczym regionie pogoda określa wszystko. Dlatego, aby zamieszkać na prerii i umieć dostosować się do kaprysów zawieszonego nad nią nieba, trzeba mieć w sobie wystarczająco dużo wolności.
W tej części świata przeważają wiatry zachodnie, więc piękny zachód słońca zwiastuje dobrą pogodę dnia następnego, a tutejszych zachodów (i wschodów) nic nie jest w stanie przysłonić. Szczególnie spektakularne jest niebo podczas burzy. Po jednej stronie błękitne, po drugiej złowrogie, przybierające wszelkie odcienie, od bieli do głębokiej szarości i granatu. Przemierzając tę krainę rowerami, równie szybko zauważyliśmy korzyści, jak i wady znakomitej widoczności. Wprawdzie burzę widać długie chwile wcześniej, ale co z tego, kiedy nie ma gdzie się ukryć. Z dala od wiosek i jakiegokolwiek zadaszenia, pozostaje rów i trochę szczęścia.
Na rowerze odczuwa się też kolejną cechę prerii, czyli – proste. Długie, wręcz niekończące się proste! Często brakuje jakiegokolwiek punktu odniesienia, wtedy każdy zakręt staje się wydarzeniem. Nawet uprawy nie urozmaicają drogi, gdyż nie zmieniają się od sąsiada do sąsiada. A nawet jeśli… to mają po kilkadziesiąt kilometrów. Toteż podróżując tam na rowerze, zmian krajobrazu nie liczy się w godzinach, lecz w dniach.
Kraina ta nie jest jednak wcale monotonna. Trzeba tylko umieć dostrzec jej ukryte piękno. Aby tak się stało, musimy przede wszystkim zjechać z głównej drogi i wybrać sobie za cel nic nieznaczącą miejscowość. Usłyszymy wtedy wyjące nocą kojoty. Natrafimy na doliny rzeczne, które są jednym z najpiękniejszych składników miejscowego krajobrazu. Koryta rzek są tu zawsze głębokie i rozległe, przy czym długość zjazdu oraz następującego po nim podjazdu może wprawić w zdumienie. Rzeka często mocno meandruje, towarzyszy jej bujna roślinność, liczne ptactwo oraz bogata rzeźba terenu. Zbocza rzecznych dolin niejednokrotnie przypominają krągłe pagórki z mongolskiego stepu.
Ciekawostką są preriowe drewniane „zamki”, czyli stare spichlerze na ziarno – strzeliste w formie i stojące majestatycznie pośrodku niczego. Nie ma innych, bardziej charakterystycznych dla tego krajobrazu budowli niż te właśnie. Zlokalizowane zawsze w pobliżu dużych upraw i przy torach są dzisiaj już tylko świadkami przeszłości, małymi skansenami.
Są tu także – wśród pól – większe miasta, prawie metropolie. Jawią się jak sztuczne twory z wyraźnie wytyczonymi granicami. Jak oazy na pustyni, otoczone bezkresnymi uprawami.
Gdy któregoś dnia przyjechaliśmy szutrową drogą do sklepu w miejscowości Shamrock, ktoś zapytał, czy aby nie zabłądziliśmy, bo to przecież koniec świata… Dziwny koniec świata, bo nie z krańca globusa – teoretycznie łatwo dostępny i nieodległy od cywilizacji, ale sprytnie ukryty.
PŁYNIE RZEKA, PŁYNIE PO PUSTEJ KRAINIE
Na powierzchni 2 milionów kilometrów kwadratowych mieszka zaledwie 6 milionów ludzi – średnio trzy osoby na kilometr.
TIM AND TIME
Wolny człowiek poza czasem, czyli gościnny Tim za kółkiem swojego dodge'a.
WIĘKSZA POLSKA
Rzepak piękny jak u nas, a jedna plantacja jak pół naszego województwa.
U TIMA BEZ ZEGARKA
Na prerii natrafimy na wspaniałych, gościnnych ludzi, którzy w otaczającej monotonii widzą głównie wolność i urok, odnajdując tam spokój i sens. Przysłowie abisyńskie mówi, że Bóg, stwarzając świat, dał Europejczykom zegarek, a Afrykańczykom czas. Nie ma tam ani słowa o Ameryce Północnej, jednak mam wrażenie, że mieszkańcy prerii wyciągnęli z tego przysłowia lekcję i pozbyli się zegarków. Zdobyli w ten sposób czas, jednoznaczny z wolnością.
Pewnego popołudnia gotowaliśmy obiad na skwerku w Spy Hill (sklep, bar, może pięćdziesiąt domów skupionych głównie wokół centralnego placu). Na nieco zdezelowanym rowerze podjechał do nas pięćdziesięciokilkuletni mężczyzna. Miał na imię Tim. Lekko kręcone, siwawe już włosy z narzuconą na nie beretką, wąsy, okulary, wyluzowany ton głosu. – Mam miejsce do spania i ciepły prysznic, możecie tu dziś zostać – rzucił. Mieliśmy inne plany, jednak na prerii nie liczy się przecież czasu. – Dobrze, zostajemy – odparliśmy. – To ja pojadę posprzątać prysznic – oznajmił i wskazał, w którym domu mamy się pojawić za kilkanaście minut.
Tim mieszka tam przez cieplejszą część roku, pozostałą zaś spędza w Ontario nad jeziorem Erie. W Spy Hill ma dom po ojcu, dwa stare pickupy Dodge’a i dwa traktory, z czego jeden wręcz zabytkowy. Uczył elektroniki w Gambii, potem naprawiał samochody, obecnie remontuje stary dom, maluje obrazy, robi wino i podpina się pod internet sąsiada za pomocą domowej roboty anteny z puszki.
Po wypitej wspólnie butelce wina wsadził nas do swojej terenówki i zawiózł na pobliski, jedyny w okolicy, pagórek, od którego nazwę wzięła miejscowość. Ze szczytu Spy Hill widoczność jest nieograniczona. Na widnokręgu niebo od ziemi odcina idealna prosta. Przed kilkuset laty, zanim żądni zdobyczy kolonizatorzy nie wybili wszystkich bizonów, z takich wzniesień jak to Indianie śledzili ich stada, planując polowania. Dzisiaj po bizonach ślady pozostały tylko w ziemi, i każdy przy odrobinie szczęścia może być tu archeologiem. Tim w odległej o trzy kilometry dolinie rzeki Cutarm posiada ogromne połacie ziemi, które jego pradziadek nabył za 10 dolarów, kiedy przybył tutaj w 1889 roku. Poskręcana jak wąż rzeka, rzeźbiąc coraz szersze łuki, odkrywa kolejne skarby, toteż Tim wyciąga ze swojej ziemi przeróżne kości, w tym między innymi bizonów.
W tejże dolince, z dala od Spy Hill, nasz gospodarz wybudował dwie małe chatki. Jedną większą na zboczu doliny, drugą mniejszą tuż przy rzece. Tam też spędza noce, gdyż nawet małe i ospałe Spy Hill jest dla niego za duże. Lubi spokój totalny. O poranku, w domku wyższym można było zasiąść przy kawie, wziąć leżącą na półce lornetkę i przez duże okna wychodzące na dolinę oglądać sarny oraz łosie.
Poranek był deszczowy, prognozy na dalszą część dnia nie najlepsze. Siłą rzeczy wpłynęło to na nasze plany. – Zostańcie jeden dzień dłużej – zaproponował Tim – pomożecie mi sadzić rośliny. Najpierw jednak odwiedziliśmy jego brata i wypiliśmy wspólnie kawę. Wprawdzie robota czekała, ale gdzie mieliśmy się spieszyć? Na prerii, jak wiadomo, czasu jest dużo. Tim miał oryginalny zamysł, jak pozyskać sadzonki. Otóż, z natury! Przecież wokół jest tyle szutrowych bezdroży, którymi nikt nie jeździ i gdzie rośnie bez sensu tak dużo roślinek. Co chwilę zatrzymywaliśmy się i wykopywaliśmy liściaste lub iglaste. Przy okazji Tim pokazywał występujące tu kwiaty, np. lilię tygrysią, będącą symbolem prowincji Saskatchewan, czy lady slipper, żółtą orchideę, będącą pod ochroną, którą miał również w swoich ogrodniczych planach. Potem zajęliśmy się sadzeniem.
Popołudnie spędziliśmy na wspólnie przyrządzonej kolacji, zaś wieczór nad dwoma butelkami, przy czerwieniejącym o zachodzie niebie. Podczas biesiady każde z nas zdejmowało z siebie kolejnego wdrapującego się kleszcza, co ze względu na ich ilość przestało brzydzić i stało się rutyną. – Te przynajmniej nie mają boreliozy – stwierdził spokojnym tonem Tim, po czym zaczął wrzucać je do szklaneczki z płynem do mycia zębów.
Nazajutrz pożegnaliśmy jeden z najciekawszych na naszej trasie charakterów i ruszyliśmy dalej na zachód.
STOLICA KOJOTÓW
Wyjące nocą kojoty to ponura osobliwość życia na prerii, a dla mieszkańców Hodgeville okazja do żartów.
DWA TYSIĄCE KILOMETRÓW WOLNOŚCI
Prerie to przede wszystkim rolnictwo. Uprawia się tu głównie pszenicę, jęczmień, rzepak, kapustę, owies oraz kukurydzę. Są także i pola… naftowe, szczególnie w centralnej i północnej Albercie, oraz kopalnie potasu w Saskatchewan, które jest w tej dziedzinie światowym potentatem.
Podróżując dalej przez kolejne miejscowości i spotykając kolejnych ludzi, dowiadywaliśmy się bez przerwy, kto osiedlał się w poszczególnych regionach i skąd przybywał. Na przykład węgiersko brzmiąca nazwa Esterhazy okazała się uzasadniona, gdyż wśród pierwszych jej mieszkańców byli oczywiście Węgrzy. Pokazuje to także, że na te ziemie obiecane nie przyjeżdżali ludzie przypadkowi, lecz kierujący się świadomym wyborem. W czasach ich zasiedlania nie można było przybywać z pomysłami innymi niż rolnictwo, i – poza wielkimi miastami – jest tak do dzisiaj. To tutaj, w Nowym Świecie, wywodzący się z węgierskiej puszty osadnicy mogli nadal robić to, czym zajmowali się w ojczyźnie, tyle że bogacąc się szybciej. Także wielu Ukraińców opuszczało swoje rodzime stepy, przybywając właśnie na północnoamerykańskie prerie. Dlatego m.in. znajomość pierogów jest tu niemal powszechna.
Prerie to jedynie pozorna monotonia. To nie tylko wielkie i płaskie przestrzenie, lecz w istocie piękna, sielankowa i niezwykle przyjazna kraina. Dwa tysiące kilometrów spokoju i szerokiego oddechu. Prerie to doświadczenie bardzo prawdziwe i przyziemne. To spotkanie z wolnością i spokojnym życiem, którego rytm dyktujemy sobie tylko my sami oraz otaczająca nas natura.