Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2015-09-01

Artykuł opublikowany w numerze 09.2015 na stronie nr. 66.

Tekst i zdjęcia: Bartosz Flieger,

Neonowy tygrys


Po miłym chłodzie lotniskowej klimatyzacji – gorące, duszne i wilgotne powietrze. Piętrowy autobus wiezie mnie przez wyspę Lantau w kierunku Koulun. Przez okno podziwiam główny port Hongkongu, który tysiącami świateł ukazuje swoje potężne oblicze. Mijam gąszcz upiornie wyglądających budynków mieszkalnych, które nieskończenie pną się w górę. Te wielopiętrowe „slumsy” zastępują nagle imponujące drapacze chmur. Bieda miesza się z przepychem.

Zagęszczenie wieżowców w Hongkongu jest dwa razy większe niż w Nowym Jorku. W całym mieście postawiono ich około 8 tysięcy, z czego 112 ma powyżej 180 metrów. Wszystkie bez wyjątku zostały wybudowane zgodnie z zasadami feng shui, co ma zapewnić mieszkańcom miasta szczęście i powodzenie w biznesie. Dziesiątki nowoczesnych hoteli, banków i gigantycznych centrów handlowych definiują podejście do życia Hongkończyków, dla których poza więzami rodzinnymi najbardziej liczy się pieniądz i konsumpcja.
Jadąc, wypatruję perełek kolonialnej architektury. Ciche i urokliwe parki, z egzotyczną roślinnością z każdej strony, osaczają ulice pełne wielkomiejskiego zgiełku. Chińskie świątynie ledwo wytrzymują ten ścisk. Najlepszym przykładem jest, położona na południe od Hollywood Road, świątynia Man Mo, za której plecami piętrzą się wysokie i gęsto zaludnione wieżowce dzielnicy Mid-Levels.
Przytłoczony futurystycznymi widokami wysiadam z autobusu i kieruję się do metra w dzielnicy Central, gdzie w automacie kupuję bilet do Causeway Bay. Stojąc w wagoniku, obalam pierwszy z mitów na temat Chin. Sądziłem, że znajduję się w mieście wysokich drapaczy i niskich ludzi, ale moi współpasażerowie niewiele odbiegają wzrostem od średniej europejskiej.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

 

JEDEN KRAJ, TYSIĄCE PARASOLI

 

Po pokonaniu trzech stacji metra lekko zagubiony podążam za tłumem przez podziemne korytarze, aż do momentu, gdy ruchome schody wynoszą mnie na poziom ulicy. To tutaj, w połowie drogi między przystankiem metra a moim hotelem, powstał jeden z kilku obozów utworzonych przez zwolenników Parasolowej Rewolucji. Tysiące ludzi w dzień siedziało pod parasolami, a wieczorami oświetlało ulice telefonami komórkowymi, demonstrując swój sprzeciw wobec lokalnych władz zatwierdzanych przez Pekin, a także wobec zależności Hongkongu od Państwa Środka.
Ta uznawana za potęgę kapitalizmu metropolia stanowi dziś żywy dowód funkcjonowania doktryny „jeden kraj, dwa systemy”. Obowiązujący obecnie specjalny status Hongkongu wynika z jego skomplikowanej przeszłości. Zakończona w 1842 roku wojna opiumowa zadecydowała o odstąpieniu przez Chiny tego regionu Wielkiej Brytanii, pod rządami której pozostawał on aż do 1997 roku. Jako brytyjska kolonia Hongkong otworzył się na obcą cywilizację i w zaskakująco szybkim tempie zaczął budować swoją potęgę. Specyficzne położenie umożliwiło mu pośredniczenie w handlu i przenikaniu się kultur Wschodu i Zachodu.
Po 155 latach brytyjskich rządów Hongkong uzyskał autonomię i, przynajmniej w teorii, stał się niezależny. Nowy status zakłada zachowanie dotychczasowej tożsamości gospodarczej, społecznej, kulturowej i po części politycznej. Status ten ma jednak swój termin ważności: w 2047 roku nastąpi ponowne włączenie do Chin, co zapewne będzie się wiązać z utratą dotychczasowych przywilejów. Nieustannie przypominają o tym setki masztów z flagami Hongkongu i ChRL. Chiny, nie spodziewając się wcześniej demonstracji na taką skalę, starają się działać w białych rękawiczkach. Mówi się, że chcąc stłumić masowe protesty, skrycie opłacają najpotężniejsze triady Hongkongu, dążąc w ten sposób do ustabilizowania sytuacji. Trafiłem tu w okresie chwilowego uspokojenia, więc bez problemu mijam rozstawione przez Parasolową Rewolucję namioty i wpadam w gęsty tłum wylewający się późnym wieczorem na ulice Causeway Bay.

 

PONAD DACHAMI

Wieżowce i drapacze wreszcie nie zasłaniają widoku. Ze Wzgórza Wiktorii widać wyspę Hongkong, Zatokę Witktorii, Koulun oraz najdalsze, północne obszary Nowych Terytoriów.

ULICA PROTESTU

W tym miejscu tysiące ludzi, siedzących za dnia pod parasolami, a wieczorami oświetlających ulicę telefonami komórkowymi, przez wiele tygodni protestowało przeciw uległości swoich władz wobec Pekinu.

BETONOWA DŻUNGLA

Jedna z ciasnych ulic dzielnicy Mid-Levels, gęsto zaludnionej i nieludzko zabetonowanej mieszkalnymi wieżowcami.

 

CUD KOMUNIKACJI

 

Jest ona zorganizowana świetnie. Poza rozbudowaną siecią metra są do dyspozycji biało-czerwone taksówki, znane z Wysp Brytyjskich piętrowe autobusy oraz unikatowa w skali świata flota 163 piętrowych tramwajów, które wożą mieszkańców od 1912 roku. Za każdym razem w piętrowym tramwaju zajmuję miejsce w wysokiej, przedniej i przeszklonej części i rozkoszuję się widokiem drapaczy chmur oraz setek skrzących się neonów.
Nietypowym środkiem transportu są – najdłuższe na świecie – ruchome schody. Ich ośmiusetmetrowa trasa wiedzie z biznesowej, pełnej blichtru dzielnicy Central do wyżej położonej mieszkalnej części wyspy, zwanej Mid-Levels. Każdego dnia w godzinach porannych i przedpołudniowych schody jadą w dół w kierunku Central, aby w godzinach popołudniowych i wieczornych pokonać ponownie tę samą trasę pod górę. Zbudowane przez Brytyjczyków u progu zeszłego stulecia składają się z wielu krótszych odcinków, pomiędzy którymi można wysiąść i zagłębić się w wąskie uliczki, pełne gwarnych sklepików i targowisk, gdzie luksusowe auta zastępują tragarze ciągnący swoje załadowane wózki, a sterylnie czyste miasto okazuje się nieco brudniejsze i zaniedbane.
Poza ruchomymi schodami można również korzystać ze specjalnej kolejki „Peak Tram”, która dzielnie pokonuje strome wzniesienia, zatrzymując się po drodze na przystankach usytuowanych w Mid-Levels. Jej głównym celem jest taras widokowy na Wzgórzu Wiktorii. Zarówno w dzień, jak i po zmroku widok ze wzgórza robi piorunujące wrażenie, o ile smog i chmury nie opadną nisko nad miastem. Przy odrobinie szczęścia można zobaczyć nie tylko wyspę Hongkong, Zatokę Wiktorii i Koulun, ale również najdalsze, północne obszary Nowych Terytoriów, graniczące bezpośrednio z Chińską Republiką Ludową.
Ze względu na położenie całego regionu na wyspach bardzo sprawnie funkcjonują również promy. Wsiadam do wiekowego promu o osobliwej nazwie Celestial Star (Niebiańska Gwiazda), który w ciągu kilku minut pokonuje trasę z wyspy Hongkong do Koulun. Co ciekawe, mają one dwa piętra, które w czasach kolonialnych służyły do odseparowywania pasażerów europejskich od chińskich. Ten bardzo popularny, tani i wygodny środek transportu przewozi dziennie ponad 70 tysięcy pasażerów.
O ile podróżowanie komunikacją miejską jest tu łatwe i przyjemne, o tyle spacer w wyznaczonym kierunku może się okazać nie lada wyzwaniem. Nawet GPS potrafi zwariować w gąszczu pnących się ku niebu wieżowców. Praktyka pokazała, że Hongkong to miasto, po którym chodzi się dużo, ale nigdy w linii prostej. Często jedynym sposobem przedostania się na drugą stronę ulicy jest dojście do oddalonej kładki, pod którą pędzą setki aut. Drogą do celu są często nie tyle chodniki czy właśnie kładki, co ogromne, luksusowe centra handlowe, hotele lub banki. Ograniczona powierzchnia wytworzyła specyficzne ciągi komunikacyjne, wiodące przez budynki dzielnicy Central i jej okolic. Na przykład, aby dostać się z przystanku metra Admiralty do miejskiego parku, należy przejść przez kładkę nad jezdnią do centrum handlowego, a następnie jednymi z dziesiątek ruchomych schodów dotrzeć pod wejście do parku.

 

 

MÓJ ZŁOTY KOT

 

Być w Hongkongu i nie przejść Aleją Gwiazd, to jak w Paryżu nie zobaczyć Wieży Eiffla. Promenada, z której rozciąga się jeden z najbardziej malowniczych widoków świata, znajduje się tuż nad Zatoką Wiktorii, w rozrywkowej i turystycznej dzielnicy miasta, Tsim Sha Tsui. Spacerując wzdłuż wybrzeża, podziwiam rozciągającą się na kilka kilometrów panoramę wieżowców i powoli mijam kolejne tablice upamiętniające gwiazdy chińskiego kina, takie jak Jackie Chan czy Bruce Lee. Ten ostatni, będący wciąż żywą legendą kung fu, odgrywa tu szczególną rolę. Obowiązkowym punktem spaceru jest bowiem jego 2,5-metrowy posąg z brązu, przy którym nieustannie tłoczą się Chińczycy z kontynentu, robiący sobie „selfie”.
Wracając promenadą w kierunku Nathan Road, posilam się grillowanym kalmarem zakupionym w lokalnej budce i podziwiam krążące po zatoce dżonki. Przyśpieszam kroku w poszukiwaniu ławki z widokiem na zatokę, jako że już za kilka minut rozpocznie się największy na świecie pokaz światła i dźwięku „Symphony of Lights”, codziennie o 20.00 emitowany przez 40 wieżowców wyspy Hongkong.
W Tsim Sha Tsui luksusowe centra handlowe wypełnione są po brzegi sklepami najdroższych marek. Pozwalając sobie wyłącznie na window shopping, docieram w końcu do słynnej Nathan Road, gdzie ściskają się drobne sklepiki pełne taniej elektroniki, podróbek i różnorakiej tandety. Na każdym kroku zaczepiają mnie naciągacze wszystkich możliwych narodowości, próbujący sprzedać imitacje markowych zegarków. Po kilku minutach docieram do kultowego budynku Chungking Mansions, który wywołuje miks przygnębienia z przerażeniem. W tym starym kompleksie mieści się wiele hosteli i pokojów gościnnych dostępnych w atrakcyjnych cenach. Dodatkowo na parterze funkcjonuje masa obskurnych sklepików z elektroniką nieznanego pochodzenia oraz restauracji serwujących dania kuchni indyjskiej i bliskowschodniej. Moim celem był tutejszy kantor wymiany. Mimo zapewnień znajomych, że jest to miejsce bezpieczne, wystarczyło kilka sekund, abym rozmyślił się, mocno złapał za portfel i zdecydował na rejteradę.

 

SCHODAMI DO ŁÓŻKA

Najdłuższe na świecie ruchome schody, liczące 800 metrów, łączą biznesowe centrum z wyżej położoną sypialnią miasta.

SELFIE Z BRUCE'EM

Obowiązkowy punkt spaceru po Alei Gwiazd, czyli zdjęcie z posągiem Bruce’a Lee, którego życiorys związany był z Hongkongiem i który tutaj nagle zmarł w wieku 33 lat.

MIASTO W RUCHU

W dzień, wieczorem i nocą tłum mieszkańców przelewa się ulicami pełnymi sklepów i restauracyjek, oferujących wszelakie dobra oraz lokalne przysmaki.


Chungking Mansions pełne jest imigrantów z krajów rozwijających się, którzy przybyli tu w poszukiwaniu lepszego życia. Zajmują się drobnym handlem, sprzedając wszystko, co mogłoby zainteresować turystę. Na nastrój panujący wewnątrz wpływa również brud, wystające kable oraz zapachy, świadczące o przeciążeniu kanalizacji. Miejsce to było dawniej ośrodkiem handlu narkotykami, więc mieszkańcy Hongkongu do dziś unikają go jak ognia.
Zmierzam w kierunku Temple Street, gdzie znajduje się jeden z najsłynniejszych nocnych targów. Można tu znaleźć dosłownie wszystko, od pięknie zdobionych, chińskich zestawów do madżonga, poprzez podrobione ubrania znanych marek, aż po najdziwniejsze bibeloty, wśród których moją uwagę przykuwa kiczowaty złoty kot w pozycji siedzącej, niestrudzenie machający lewą łapką. Plastikowy Maneki-neko, pochodzący z Japonii, jest również popularny w Chinach i Tajlandii. Można go spotkać w wejściach do chińskich sklepów i restauracji. Nietrudno odgadnąć, że jego głównym zadaniem jest przyciąganie klientów i przynoszenie jego posiadaczowi dobrobytu. Po krótkim targowaniu złoty kot staje się moją własnością za równowartość 10 złotych.

 

 

RULETKA KULINARNA

 

Zamiast trafić na małe co nieco do którejś z restauracji przy głównej ulicy w Tsim Sha Tsui, znów postanawiam oddalić się od głównych tras. Niezliczone ilości gastronomicznych wózków i malutkich knajpek z plastikowymi stolikami oferują setki rodzajów dim sum, czyli tradycyjnych chińskich przekąsek, a w powietrzu coraz częściej unosi się zapach smażonego tofu. Mijając knajpki, trafiam na placyk pełen plastikowych misek z wodą. Moim oczom ukazują się dziesiątki bliżej nieznanych skorupiaków oraz innych owoców morza. Spragnieni posiłku mieszkańcy wskazują palcem najbardziej smakowite kąski pływające w miskach, które po kilku minutach jako gotowa potrawa lądują na talerzu. Lekko zatrwożony brakiem podstawowych zasad higieny udaję się jednak w dalsze poszukiwania.
Wieczorne godziny wyganiają w te rejony miasta tłumy głodnych Hongkończyków, więc robi się coraz bardziej tłoczno i gwarnie. Nic dziwnego, skoro okolice Koulun są jednymi z najgęściej zaludnionych na świecie – na kilometr kwadratowy przypada tu nawet 43 tysięcy osób. W końcu odnajduję miejsce, w którym decyduję się na wieczorny posiłek. W tej knajpce jestem jedynym turystą, więc oczy wszystkich gości z zaciekawieniem spoglądają w moim kierunku. Obsługa, mimo że bardzo uprzejma, nie zna ani słowa po angielsku. Sytuację komplikuje menu po chińsku. Z opresji ratują mnie malutkie zdjęcia przy opisie każdej potrawy. Wskazuję na pierwszą lepszą pozycję, która na zdjęciu prezentuje się smakowicie. Po chwili na stole pojawia się pikantna zupa z nudlami, wypełniona po brzegi owocami morza. Zabieram się do wyłapywania smacznych kąsków przy pomocy pałeczek, nadal czując na sobie spojrzenia zaciekawionych Chińczyków, kibicujących mi przy wyławianiu krewetek i ośmiorniczek.
Rozpostarta na 234 wyspach metropolia zdumiewa połączeniem Dalekiego Wschodu i zachodniej organizacji. Zapach azjatyckich potraw kontrastuje z prozachodnim stylem życia oraz gąszczem wieżowców banków i korporacji. Każdego dnia ulice jednego z najniezwyklejszych miast świata wypełnia ponad 7 milionów mieszkańców oraz setki tysięcy przyjezdnych z zagranicy. Żegnam więc Hongkong z poczuciem niedosytu. Mógłbym tutaj spędzić o wiele więcej czasu, szukając nowych wrażeń i odkrywając kolejne miejsca. Jedyne, co mi pozostaje, to obiecać sobie, że tu wrócę i jeszcze raz zanurzę się w to miasto prawdziwie nieskończonych możliwości.