Szczęśliwy koniec świata
Jeśli żeglować, to tutaj. Jezioro Bodeńskie, połyskujące u stóp alpejskich szczytów, żeglarzy nie rozczaruje. Jeśli wędrować po górach, to również tu. Zielone hale rozłożone na zboczach trzytysięczników kuszą piechurów. Nade wszystko jednak warto przyjechać do Vorarlbergu dla przeżyć muzycznych i zobaczyć największą w świecie operę na wodzie.
Vorarlberg, jeden z najbogatszych i najmniejszych wśród austriackich landów, ma wiele atutów. Sąsiedztwo Niemiec, Szwajcarii i Liechtensteinu, dzięki czemu czuć tu międzynarodową atmosferę. Zapierające dech w piersiach krajobrazy, wspaniałą kuchnię, a przede wszystkim serdeczność wyrażaną jednym krótkim „Grüss Gott” rzucanym na powitanie.
Ale perłą w koronie jest najsłynniejsza w świecie opera na wodzie w Bregencji, ze sceną umieszczoną na Jeziorze Bodeńskim. Pierwsze akordy rozlegają się przy blasku zachodzącego słońca, znad wody dochodzi krzyk mew, w dali podświetlony statek pasażerski wolno sunie do portu. Siedmiotysięczna publiczność zamiera w zachwycie. I trwa w nim do końca przez trzy bite godziny, przerw nie ma. Jeśli pada, artyści śpiewają w najlepsze, a widownia pod gołym niebem moknie. Nie wolno rozkładać parasoli! Kasa zwraca za bilety tylko wtedy, kiedy leje. I choć nie są one wcale tanie (250-300 euro), rozchodzą się jak świeże bułeczki.
Dostępny PDF
OPERA DECH ZAPIERA
Na Festiwal Bregencki co roku ściągają tłumy i wcale nie trzeba być znawcą opery, by się dobrze bawić. Zachwyca też scenografia zmieniana co dwa lata. Koszt wystawienia nowego spektaklu to 20 mln euro.
TRADYCYJNIE I NA PORTOWO
Bregencja jest mocno przywiązana do tradycji, co widać po pięknej starówce. Nie brak jednak nowych inwestycji, dzięki którym powstał nowoczesny port.
SIUSIANIE ZABRONIONE
Ten niewielki pomnik, ustawiony w sercu miasta, ma przypominać, że siusianie w miejscach publicznych jest zabronione i trzeba dbać o środowisko. Mała rzecz, a skutkuje!
JAMES BOND NA SCENIE „TOSKI”
Mamy szczęście, bo na kilka godzin przed spektaklem możemy przejść długim mostem, żeby z bliska obejrzeć niezwykłą scenę – orkiestra gra pod nią, tuż nad taflą wody. Instrumenty więc trochę cierpią z powodu wilgoci, jak mówią muzycy. Ale kto by się tym przejmował, kiedy w asyście ziejących ogniem smoków, wielkich jak wielopiętrowe bloki, do akcji wkraczają bohaterowie „Czarodziejskiego fletu” Mozarta. Niektóre sceny rozgrywają się na łodziach, niektóre kończą pod wodą, kiedy tenor na oczach widowni zanurza się po czubek głowy w Jeziorze Bodeńskim. I już go nie ma. Szok i zdziwienie, tym bardziej że publiczność siedzi w swetrach i kurtkach. Wtajemniczeni wiedzą jednak, że był to dubler w piankowym kombinezonie. A już chwilę później wystrzały i fajerwerki pod gwiaździstym niebem, akrobaci wirują w powietrzu na linach.
Jeśli ktoś sądzi, że opera jest sztuką elitarną, to się myli. W Bregencji jest ona dla mas. Zmieniono nawet zakończenie ubiegłorocznej opery Mozarta, bo źli ludzie muszą umrzeć (inaczej niż w oryginale, gdzie okrutna Królowa Nocy zostaje oszczędzona). Ze względu na ogromne koszty całego przedsięwzięcia, sięgające 20 mln euro, dekoracje wymienia się co dwa lata. Kiedy w 2010 roku grano tutaj „Aidę” Verdiego, częścią scenografii były 15-metrowe niebieskie stopy. A kiedy rok później wystawiano operę „Andrea Chénier” Umberta Giordana, z wody wynurzyło się 17-metrowe popiersie, po którym stąpali śpiewacy. W tym sezonie można podziwiać wspaniałe dekoracje do „Turandota” Pucciniego.
Najstarsi mieszkańcy pamiętają, że początki były skromne. Jakieś 70 lat wstecz operę wystawiano na statku, nikt nie marzył nawet o takim sukcesie. Festiwal Bregencki, trwający przez cały sierpień, to dzisiaj gigantyczne show, podziwiane corocznie przez 170 tysięcy ludzi. Czasem w ławkach dla VIP-ów można wypatrzeć Eltona Johna, Petera Gabriela, członków rodzin książęcych i znanych polityków.
To miejsce upodobał sobie też James Bond, który nigdy dobrym towarzystwem nie gardził. Fani agenta 007 na pewno pamiętają, jak w „Quantum of Solace” rozprawiał się z przeciwnikiem na scenie wypełnionej „wielkim okiem”, będącym fragmentem bregenckiej scenografii do „Toski” Pucciniego.
KWIATY Z BUTELEK
Sama Bregencja jest ciekawym miastem z piękną starówką, choć podczas sierpniowego festiwalu ze świecą szukać wolnych miejsc w hotelach. Niektóre restauracje jak „Weissen Kreuz” czy luksusowa „Maurachbund” serwują nieco wzmocnione festiwalowe menu. Bo po operze wygłodniała publiczność gremialnie rusza do barów i kasyna. A nad Jeziorem Bodeńskim je się to, co lokalne – głównie świeże ryby, warzywa i znakomite sery. Są ich dziesiątki, od twardych, intensywnych w smakach serów górskich, po łagodniejsze ementalery. Niebo w gębie! Restauratorzy zapewniają, że wszystkie są bardzo zdrowe, bo pochodzą z mleka szczęśliwych krów, którym nadaje się imiona i które pasą się tylko na ukwieconych łąkach. Na zakończenie wypada skosztować subiry, lokalnej nalewki z gruszek.
JEZIORO TRZECH NARODÓW
Jezioro Bodeńskie należy po części do Austrii, Szwajcarii i Niemiec. Jego łagodny klimat upodobali sobie zwłaszcza żeglarze i rowerzyści.
I TYLKO MILKI BRAK
W dolinie Brandnertal, na wysokości ponad tysiąca metrów – łąki aż po horyzont, a w dali surowe góry.
W 30-tysięcznym mieście jest też co pozwiedzać. O przywiązaniu do tradycji świadczą odrestaurowane fasady starych kamienic przy głównej Kaisserstrasse czy brukowane uliczki, przy których stoją osobliwe domy z okiennicami i freskami. Wzrok przyciąga malowniczy zamek na wzgórzu i zabytkowe kościoły. Odnajdujemy też polski akcent – piękną kaplicę z Matką Boską z Lourdes, ufundowaną przez księżnę Raczyńską, szanowaną mieszkankę miasta.
Z historią Bregencji, sięgającą V w. p.n.e., można się lepiej zapoznać w Muzeum Vorarlbergu. Ciekawa jest już sama jego fasada, ozdobiona 16 tysiącami odciśniętych w betonie denek butelek, ułożonych w kształt kwiatów. Ale największe wrażenie robi w muzeum słynne panoramiczne okno wychodzące na Jezioro Bodeńskie. Widać z niego nadbrzeżną promenadę, scenę festiwalową, nowy port i sąsiednie kraje. Szkoda, jak mówi Thorsten, lokalny przewodnik, że Austrii przypadło w udziale 28 kilometrów linii brzegowej, podczas gdy Niemcom aż 170, a Szwajcarom – 70. Ale za to całe nabrzeże po austriackiej stronie, wszystkie plaże, świetne kąpieliska i ścieżki rowerowe są ogólnie dostępne.
PIĘKNA KONSTANCJA I KOSMICZNE PRZYSTANKI
Jeszcze nie dociera do nas, że jesteśmy nad jednym z najpiękniejszych jezior Europy. Ale już wkrótce delektujemy się urodą historycznych miast i malowniczych wiosek rozsianych w zatokach, odwiedzamy kolorowe wyspy, takie jak Mainau, pokryte kwiatami, które rosną tu jak oszalałe. Na pewno to zasługa tutejszego mikroklimatu, przypominającego śródziemnomorski. Ale nie zawsze było tu tak ciepło: jezioro jest faktycznie rozlewiskiem rzeki Ren, przepływającym przez niemiecką Konstancję. Stąd jego druga nazwa: jezioro Konstancja. Zostało utworzone w epoce lodowcowej i, jak pamiętają miejscowi, ostatni raz zamarzło zimą 1963 roku.
Razem z Thorstenem ruszamy na jego podbój pasażerskim stateczkiem w kierunku uroczej wyspy Lindau, która jest sercem miasta o tej samej nazwie. Przy wejściu do portu mijamy latarnię morską i kamiennego lwa. Poza szczytem sezonu, kiedy napływa tu wielka fala turystów, jest tak spokojnie, że niektórzy nazywają to miejsce „Szczęśliwym końcem świata”. Choć, jak dodaje nasz przewodnik, tak naprawdę na tę nazwę zasługuje cały region. Kiedyś z trudem tu docierano, drogi górskie nie zawsze były przejezdne. Odkąd jednak w 1884 roku otwarto tunel Arlberg i puszczono nim kolej, do Vorarlbergu zaczęli napływać pierwsi turyści.
Rodowici mieszkańcy nie lubią, gdy nazywa się ich Tyrolczykami. Chętnie przyznają się do swoich szwajcarskich korzeni. I chociaż minęło już 700 lat, od kiedy Szwajcarzy zasiedlali te ziemie, sentyment pozostał. Częste migracje ludzi odcisnęły się piętnem na lokalnej architekturze. Tutejsze domy są z najprawdziwszego drewna, co w świecie należy już do rzadkości. Coraz śmielej jednak miesza się różne style budowlane, wprowadzając do konstrukcji szkło, metal czy naturalny kamień.
W niewielkim Egg, do którego docieramy serpentynami przez Las Bregencki, można podziwiać ultranowoczesny Dom Rzemiosła, z drewnianym dachem i szklaną fasadą, dzięki której cały krajobraz przenika do wnętrza. Dom zrzesza kilkudziesięciu innowacyjnych rzemieślników, od krawców po kucharki, prezentujących tu swoje produkty. Ale im głębiej zapuszczamy się w Las Bregencki, tym więcej niespodzianek.
W Krumbach mieszkańcom zamarzyły się niezwykłe przystanki autobusowe. Zorganizowali międzynarodowy konkurs pod hasłem „Bus Stop”, który wyłonił siedmiu najlepszych architektów. Wkrótce wdrożono w życie ich śmiałe projekty. Możemy więc podziwiać przystanki przypominające szklane pudełko, las rurek czy metalowy namiot. Kosmos! Miejscowi nie mieli czym zapłacić architektom, zafundowali więc każdemu z nich tygodniowy pobyt.
ZABAWA W PASJE
W niewielkim Vorarlbergu ludzie mają wielkie pasje. Jedni uliczne szachy, a inni – jak słynna restauratorka Gabi Strahammer – kuchnię.
KUCHNIA NA BAGNACH
W Vorarlbergu nietrudno się przekonać, że równie ważna jak architektura czy muzyka jest kuchnia. Wydawałoby się, że po biesiadach w knajpach nad Jeziorem Bodeńskim nie ma ona dla nas tajemnic. Ale Gabi Strahammer potrafi każdego zaskoczyć. Zaczyna się od brutalnej pobudki z rana, bo słynna restauratorka, nagrodzona 18 punktami przez przewodnik kulinarny Gault & Millau (odpowiednik 3 gwiazdek Michelin), którą zna cała Austria, prowadzi swoich gości na bagna. Wszystko tonie jeszcze we mgle, na horyzoncie ledwie widać zarys zielonych wzgórz… Gabi stąpa boso po podmokłej łące, zgrabnie omijając szorstkie kępy traw. Co chwila schyla się po coś, a jej kosz szybko zapełniają cudownie pachnące zioła i dorodne grzyby. Opada mgła, cała łąka lśni w porannym słońcu, czas na śniadanie. Na drewnianym stole jest własnoręcznie upieczony przez nią chleb, pęta smacznych kiełbas, różne wędliny i ciasta, a w oszronionym kubełku chłodzi się szampan.
Od prawie 20 lat Gabi wraz z mężem prowadzi restaurację Schulhus w Krumbach. Gotuje i żyje ekologicznie, wykorzystując w swojej kuchni produkty sezonowe, ma też własną trzodę, w tym świnie rasy duroc i kury. Jest mistrzynią w każdym calu, dla której praca stała się życiową pasją.
W końcu czas na większą aktywność. U Toniego na płaskowyżu Tschengla, w dolinie Brandnertal, na wysokości 1250 metrów n.p.m., czeka na nas kilkanaście psów aż rwących się do biegu. Niektóre to syberyjskie husky, inne malamuty z Alaski. Po krótkim instruktażu już wiemy, jak psu założyć uprząż – najpierw przez głowę, a potem przez nogi. Wkrótce sami się do niej podpinamy. I w drogę!
Zespalamy się w marszu z psami, przesiąkamy ich energią. Podziwiam krajobrazy, zmieniające się jak w kalejdoskopie. Przyglądam się szczęśliwym krowom dającym pyszne mleko. Słucham szumu górskich potoków, delektuję się aromatem kwiatów, szczęśliwa na końcu świata.